Ads 468x60px

środa, 4 czerwca 2014

Mamut czerwcowy


Może nie recenzuję ostatnio zbyt wiele, ale za to czytam. W związku z tym, w charakterze zapchajdziury, obfotografowałam ostatnie łupy (czyli tradycyjnego już mamuta). Trochę niepokoi mnie nieistotny w sumie detal, że książek nadal przybywa prędzej, niż je przerabiam, ale co tam. Na mamuty też polowali nie to, żeby zżerać od razu.

Tak sobie patrzę na to moje czerwcowe mamuciątko i serce mi rośnie z dumy, podskakując z radości. Jeśli bowiem rozłożymy tuszkę superostrą damasceńskią klingą, to okaże się, że na samym szczycie leży łup łupów czyli najnowszy Nesbo, niespodziewana przesyłka od Wydawnictwa Dolnośląskiego, która wprawiła mnie w lepszy nastrój niż butelka Sancerre, chłodząca się w lodówce, czekając na sobotnią okazję. Reszta to najnowszy Czubaj oraz zupełnie nowe nazwisko, które wywołuje w necie sporo pozytywnego szumu: Paweł Majka i jego "Pokój światów".


Fantastyczna trójka, czyli Vandermeer i pierwsza część jego trylogii Southern Reach, najnowszy Pratchett i opowiadania Wattsa.


I jeszcze dwie MAG-owskie kobyły, które wolałabym mieć na czytnik, ale jak nie ma, to się mówi trudno i ćwiczy biceps. Nowy wydanie Stephensona oraz Clive Barker i jego "Imajica". Jeśli mnie ktoś spyta, co mnie kręci bardziej, to czuję się jako ten osioł, któremu w żłobie (mamuta) dano...


I dwie kolejne kobyły, tym razem po niemiecku. Pierwsza cieszy mnie szczególnie, bo nie dość, że to najnowsza Donna Tartt i jej "The Goldfinch" (no tak, minęło kolejne dziesięć lat), to w dodatku udało mi się tomisko upolować w Hugendublu za... 3 euro (a normalna cena to 25!!!), bo obwoluta była naddarta o 2 milimetry w jednym miejscu... A niby w Niemczech obowiązuje ustawa o stałych cenach na książki... Druga to łup biblioteczny, również nowość, która ukazała się także i w Polsce, czyli Zadie Smith i "London NW". Mniam.


Dalszy ciąg łupów bibliotecznych:


Od lewej: najnowszy Coetzee i "Childhood of Jesus" - podobno rewelacyjna historia, na przekór tytułowi nie jest to książka religijna ani historyczna. Pośrodku kontrowersyjny Michael Chabon i jego "Telegraph Avenue" - jedni psy wieszają, inni pieją z zachwytu. Lubię takie polaryzujące książki. No i nowa gwiazdka na literackim nieboskłonie w Niemczech, czyli Katja Petrowskaja. To pisząca po niemiecku Ukrainka z pochodzenia, która w zeszłym roku została wyróżniona Ingeborg-Bachmann-Preis. Zerknęłam do środka i stwierdziłam, że to bardzo piękna proza.


I last, but not least, dwie książki z mojego ulubionego niemieckiego wydawnictwa Golkonda: Malte S. Sembten i jego antologia opowiadań grozy. Jedno z opowiadanek już łyknęłam i podobało mi się - mnie! wrogini! opowiadań! Druga to też zbiór opowiadań (co się ze mną dzieje?!...), tym razem Teda Chianga. Fajne okładki, prawda?...

W tym tygodniu kupiłam też sporo e-booków, ale o tym innym razem.

niedziela, 1 czerwca 2014

Żyję i oglądam dmuchane penisy


Monachium, Marienplatz i ratusz

No więc żyję. Jeszcze. Nawet jeśli wieczorami, mimo składanych sobie solennych obietnic, nie jestem w stanie popełnić najmniejszego nawet wpisu na blogu, skręcana ostrą awersją do klawiatury i monitora, wyjałowiona po obligatoryjnych siedmiu stronach tłumaczenia, które to pensum narzuciłam sobie, żeby zdążyć i dotrzymać szalonego terminu (dlaczego ja to robię?!), to jednak ciągle żyję. A nawet znajduję energię i skrupulatnie wyskrobuję resztki czasu na dekadenckie spacery po Monachium.

Miasto dławi się od turystów. Nawet jeśli osierocona Theresienwiese przeczy tym słowom i straszy trochę (lub koi, to zależy od punktu widzenia) ogromną, pustą przestrzenią. Już za miesiąc zaczną się tu uwijać budowniczowie piwnych hal, w których pod koniec września poleje się płynny chleb z pianką, wprawiając jeszcze większe rzesze turystów i miejscowych w chmielowy rausz. Do tego czasu Wies´n przypominają kamienną pustynię, po której hula wiatr i tylko czasem przemknie jakiś rowerzysta.

Theresienwiese, 31.05.2014
Zupełnie inaczej jest w ścisłym centrum. Tam każdy spłacheć zieleni wykorzystuje się do leniuchowania i wypoczywania - czilowania, jak się dziś mówi.

Monachium, Marienhof
Jedni leżą, inni siedzą i gwarzą, wciągając złote płyny i smakowite wurszty. Każdemu według potrzeb.
Monachium, Viktualienmarkt
Viktualienmarkt przyciąga jak zawsze bachusową rozwiązłością, orgią kolorów, zapachów i smaków. Uwielbiam to miejsce. Cieszę oko, bo na więcej nie pozwala wrodzone lenistwo i niechęć taszczenia lukullicznych wyrobów przez pół miasta.

Viktualienmarkt, stragan z serami
Choć jak tak patrzę na te sery, to żałuję, że nie wzięłam paru śmierdziuchów. Byłoby jak znalazł po męczącym dniu, do kieliszka dobrego spätburgundera.

Viktualienmarkt, smakołyki na ostro
Do tego odrobinę antipasti i coś ostrego na ząb...

Viktualienmarkt, stragan z ziemniakami
... a żeby nie było, że tu same luksusy - wiktuałem może być również żywność przyziemna (a właściwie podziemna), siermiężna, słowem - kartoflana.

Monachijski oryginał
Ach, z jaką łatwością to miasto oszałamia i zachwyca przyjezdnych! Z jaką bezwstydną oczywistością czaruje i wprawia w zdumienie!... I ma czym. Na każdym rogu jakiś miejscowy dziwoląg, wszędzie miejscowy folklor, manifestowany naturalnie i z wrodzonym wdziękiem.

Monachium, Odeonsplatz
Wdzięku nie brak zresztą i przyjezdnym, jak choćby amerykańskim turystom, wędrującym po mieście z własnym saturatorem oraz wyposażeni w odpowiednią odzież.

Odsapa w cieniu ogrodów królewskich
Po odsapie w chłodzie ogródów królewskich nastąpił odwrót - czekały jeszcze dwie z siedmiu upierdliwych stron.

Jeszcze dobry tydzień i powrócę - mam nadzieję - w glorii i chwale, gotowa nękać Was kolejnymi notkami o książkach, o tłumaczeniu, a także o tym, jak tu się w ogóle żyje (taki sobie nowy cykl zaplanowałam). A teraz wybaczcie, jestem w trakcie trzeciej stony (z siedmiu)...