Ads 468x60px

środa, 29 lutego 2012

Paweł Jaszczuk "Plan Sary" - czyli jak zaplanować własne morderstwo


Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 25.01.2011
Liczba stron: 240
Cena: 27,00 zł

Pierwsze zdanie: "W poniedziałek rano nisko ścieląca się mgła przyprawiła Jakuba Sterna o ból głowy".
Boom na kryminały retro trwa. Mieliśmy stary Wrocław, mieliśmy też przedwojenny Gdańsk i Lwów - Lwów nawet w podwójnym wydaniu, bowiem w tym miejscu umiejscowił również akcję "Liczb Charona" as polskiego kryminału Marek Krajewski (choć podobno Jaszczuk był pierwszy). Cóż takiego kusi autorów do tego, by zrezygnować z technologicznej otoczki i całego zaplecza nowoczesnej kryminalistyki i rzucić się w pogoń za zbrodniarzem uzbrojonym tylko w intelekt i łut szczęścia? Dlaczego gardzą współczesnymi kulisami, wybierając miejsca, czasy nie do odtworzenia? Czemuż odrzucają to, co na wyciągnięcie ręki, zapuszczając się na nieznane wody archaicznego języka, zapomnianych akcesoriów, martwych, niemych światów, ryzykując, że utkną na mieliźnie? Idą na łatwiznę, unosząc się na fali mody, czy też wręcz przeciwnie, kroczą pod prąd, biorąc na barku żmudnego odtwarzania języka i tła obyczajowego?
Nie wiem, trzeba by było zapytać ich samych. Wiem jednak, że nie ułatwiają sobie zadania, porywając się na klimaty retro. Nie wystarczy bowiem stworzyć odpowiednie kulisy, by otrzymać dobry kryminał. Przeciwnie, osadzenie fabuły w odpowiednim miejscu i czasie to zaledwie wisienka na torcie, tło, drobiazg, nie stanowiący o klasie kryminału. Jeśli się ono uda - tym lepiej, ale nie zwalnia to twórcy od konieczności stworzenia przekonujących bohaterów i skonstruowania intrygującej zagadki. Czy to się Pawłowi Jaszczukowi, laureatowi bądź co bądź nagrody Wielkiego Kalibru, udało?
By odpowiedzieć na to pytanie, musimy przenieść się do przeszłości. Jest maj 1938 roku. Scenerią jest Lwów, miasto tętniące życiem, multikulturalny tygiel. Przez kilka majowych dni będziemy deptać po piętach Jakubowi Sternowi, dziennikarzowi śledczemu, który na własną rękę próbuje rozwiązać zagadkę tajemniczych morderstw. A jest co rozwiązywać. Jakiś psychopatyczny zbrodzień morduje bowiem wedle planu, który w ramach makabrycznej zabawy, podczas ćwiczeń dla studentów prowadzonych przez naszego pana "Gwiazdę", opacowała Sara, jedna ze studentek, flama Sterna, żywiąca niezdrowy pociąg do krwawych makabresek, niepomna, że stanie się ofiarą własnego planu. Sam zalążek akcji spodobał mi się niepomiernie, zwłaszcza, że zasadzono go w mrocznej, mistycznej glebie: tu i ówdzie wspomina się o budzących grozę detalach, jak owej tajemniczej, przypominającej mordę rotweilera chmurze, która obstanowiła się nad miastem i ani myśli odejść (rewelacja), o wizycie badacza paranormalnych zjawisk Ossowskiego, postaci skądinąd autentycznej, o zagadkowym dziadku wróżbicie. Buduje to nastrój, tworzy mistyczną atmosferę, wzmaga enigmatyczność snutej opowieści.
Nie przysłużył się natomiast tej powieści poszarpany, migawkowy sposób wprowadzania czytelnika w historię, dominujący zwłaszcza w pierwszej połowie. Tu jakaś rozmowa, tam wspomnienie, nagły przeskok do teraźniejszości, potem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni - i tak przez dobrych sto stron. Nie wiem, czemu to miało służyć, wydało mi się to dezorientujące i dość nużące, a także bezcelowe. Można to było zrobić płynniej. I robi się płynniej. Sposób narracji wygładza się i uspokaja, historia nabiera dobrego rytmu, rozwija się coraz sprawniej i coraz ciekawiej, przetaczając się wokół zajmująco zarysowanych postaci i wyrazistych charakterów (podobał mi się Samuel, irytował inspektor Zięba, ale to dobrze, nie ma nic gorszego od bladych i mdłych protagonistów). Samo zakończenie nie stanowi wielkiego zaskoczenia, zbrodzień zaś nietrudny do odgadnięcia, choć wyjaśnienie jego motywów wielce zadowalające.
Nie jestem fanką wkładania śledztwa w ręce amatorów, bowiem zamiast pasjonującej akcji czytelnik otrzymuje w efekcie nagromadzenie dyletanckich lub niewiarygodnych poczynań. Stąd nie do końca mogłam się do Sterna przekonać, tuszę, że postać będzie ewoluować i w "Marionetkach" spotkam pełnokrwistego, trochę ciekawszego bohatera.
Na koniec słów parę o języku. Wspomniałam na początku, że nadanie kryminałowi atrybutów z myszką niekoniecznie musi stanowić o ulepszeniu dzieła. "Przetłumaczenie" dialogów na archaiczny, zgodny z epoką styl nie jest zadaniem łatwym i nie każdy sobie z nim radzi. Podczas gdy w przeczytanym niedawno "Gdańskim depozycie" zatopienie języka w epoce przedwojennej było bez zarzutu, tutaj nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że bohaterowie Jaszczuka posługują się jednak odrobinę zbyt współczesną polszczyzną. Trudno sobie wyobrazić, by w przedwojennym Lwowie kobieta zwróciła się do mężczyzny ze słowami "Całą noc balowałam z radiowcami i mam dziś w głowie zaćmienie księżyca. Piszę ogłoszenie o... jakiejś pieprzonej steno-pistce (...)", a inny z bohaterów zwraca się do drugiego "Porąbało cię?". Rzucanie od czasu do czasu słówkiem z lwowskiej gwary to niestety nie wszystko. Co nie znaczy, że warstwa językowa jest do bani, przeciwnie, słowem autor posługuje się wielce sprawnie i precyzyjnie (abstrahując od wymienionych zarzutów) i czytanie jego prozy sprawiło mi niezaprzeczalną przyjemność. Malowany jego słowem Lwów nabierał wyrazistości, tętnił kolorami i zapachami. Potrafi on pisać, oj potrafi.
Mimo paru minusów nie żałuję lektury "Planu Sary" i w nadziei na powrót Sterna w wielkim stylu sięgnę po "Marionetki".
Moja ocena: 3+/5.
Baza recenzji syndykatu "Zbrodnia w Bibliotece"  


Rynek we Lwowie nocą - czy to ta fontanna?...

wtorek, 28 lutego 2012

Ulubione seriale: medyczno - kryminalna jazda


Do zabawy zaprosiła mnie Moreni i korzystam z okazji, by trochę powspominać i co nieco obnażyć przed Wami. A niech tam.

Moreni przyznała się do oglądania jakiegoś różowego szkaradzieństwa ze słowem Pony w tytule, to ja mogę się przyznać, że jako dziecko namiętnie oglądałam pewien serial, o którym teraz już pewnie nikt nie pamięta, ale podówczas był on naprawę kultowy. Pamiętacie, jak cała Polska powtarzała za doktorem Sową "gdyby głupota miała skrzydła, to pani latałaby jak gołębica"? No właśnie: "Nemocnice na kraji mesta"! To był dopiero serial!


Kadr z serialu "Szpital na peryferiach"

Z podobnych klimatów, tylko zza innej granicy:


Yes, "Klinika w Szwarcwaldzie". Niemiecka medyczna precyzja i skomplikowane relacje bogów w bieli. To były prototypy dzisiejszych doktorów hałsów, imerdżensi rumów i innych szikagohołpów, czyż nie?

O "Niewolnicy Izaurze" nie wspomnę, bo to przecież żenada straszna, ale kto nie pamięta innego wyciskacza łez, który leciał zawsze w niedzielę po dzienniku:





"Północ - południe" się to wybitne dzieło nazywało i nie było chyba człowieka, który by nie śledził z napięciem losów Patricka Swayze i takiej jakieś czarnuli przepięknej. Co za namiętności!

A teraz trochę współcześniej. Oglądałam ten serial do jakiegoś czasu, dopóki po którymś entym sezonie i nieoglądniętych paru odcinkach całkowicie straciłam rozeznanie i przestałam rozumieć cokolwiek. Mowa oczywiście o "Zagubionych". Moim zdaniem jeden z najlepszych seriali wszechczasów, przynajmniej do momentu, w którym się pogubiłam, zgodnie z tutyłem zresztą.



Aktualnie mam trzy seriale, które oglądam w miarę regularnie, pod warunkiem że nie przysypiam na kanapie. I tu wchodzimy w klimaty kryminalne, jak na ten blog przystało:


To po pierwsze serial "Bones" o nieprzystosowanej pani doktor Temperance Brennan. Lubię wyraziste postacie.

Po drugie, serial z innym psycholem w roli głównej - The Mentalist (nie wiem, leci to gdzieś po polsku?):


Podoba mi się, jak robi ludzi w konia. I ten nieśmiertelny motyw z Red Johnem - już już się wydaje, że wreszcie wszystko wyjdzie na jaw, a tu figa Red John nadal żyje i ma się dobrze.

I na zakończenie serial o kolejnej kobiecie błyskotliwie rozwiązującej najbardziej skomplikowane zagadki kryminalne, czyli "Crossing Jordan":


 

Dobra, koniec striptizu. Żebyscie nie mieli zbyt lekko, to i Wy się trochę pomęczcie. Kto się nie wstydzi i ma ochotę, niech się przyłączy do zabawy. Może Aneta, albo PaulinaViconia, a może Kaye? Nie zapominając o chiara76.

Co zrobić?
1. Opublikuj u siebie na blogu logo taga.
2. Napisz, kto Cię otagował.
3. Zaproś co najmniej 5 innych blogów

4. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali.


Miłej zabawy!

poniedziałek, 27 lutego 2012

Karin Slaughter "Tote Augen" (Geneza) - krwawa opera mydlana?


Wydawca: Blanvalet Verlag
Data wydania: 5.11.2011
Ilość stron: 576
Język: niemiecki
Tytuł oryginału: Undone (USA) / Genesis (UK)
Cykl: Georgia 1
Cena: 19,99 euro



Ostatnia strona. Oczy mam kwadratowe od wielogodzinnego czytania, tętno jeszcze przyspieszone od emocji, przed oczami przewijają mi się przerażające obrazy poniżonych, dręczonych kobiet...

W sumie powinnam być zadowolona. Wszak lubię brutalne trhillery. Lubię, jak autor nie boi się najtrudniejszych tematów, kreuje kontrowersyjne postacie, nie cofa się przed największymi podłościami ludzkiej natury. Do tego dochodzi fakt, że nie zdołałam odłożyć książki z ręki, a jej ostatnia tercja przykuła mnie grubym łańcuchem, którego nie mogły przepiłować nawet najpilniejsze obowiązki. Czyli mamy wszystkie substraty potrzebne do udanego kryminału. A jednak coś mi tu zgrzyta.


Okładka polskiego wydania

Karin Slaughter nie jest debiutantką. Stworzyła już parę popularnych serii kryminalnych z lubianymi postaciami, które  zawojowały serca fanów. "Geneza" jest powieścią, w której pisarce udała się genialna roszada: połączyła w niej losy bohaterów z dwóch bestsellerowych serii. Historie pediatry Sary Linton i pary detektywów Willa Trenta i Faith Mitchell krzyżują się w tomie "Geneza", w Polsce wydanym już rok temu, który w Niemczech pokazał się księgarskich półkach dopiero w listopadzie. Błyskotliwe zagranie? Dla miłośników obu cyklów niewątpliwie tak. Wątpliwą przyjemność ma natomiast czytelnik, który sięga po "Genezę" (czy "Martwe oczy", jak znowu trząchnął rozumem niemiecki wydawca) bez znajomości poprzednich tomów, musi się bowiem przebić przez pogmatwane wątki z przeszłości głównych postaci. Pal to sześć, w końcu nawet najgłupszy czytelnik w końcu domyśli się, o co chodzi z tym osobliwym zachowaniem Trenta. Irytujące są natomiast kilometrowe wywody i rozdrapywanie ran, płaczliwy patos i wyciskające łzy rozpamiętywanie miłości pani doktór do Jeffreya. Po trzech stronach miałam dosyć, ale pani Slaugther jest w tym względzie bardzo wytrwała.

Wróćmy więc do samej kryminalnej intrygi, która ścięła mnie dokumentnie już na pierwszych stronach. Jak udało się zmieścić autorce tyle brutalności na tak niewielu kartach, jak to możliwe, by do tego stopnia zagęścić atmosferę, zmrozić czytelnika i wprawić go w stupor przerażenia? Mistrzowskie to, bez dwóch zdań! Wszystko zaczyna się od wypadku, w którym na leśnej drodze potrącona zostaje naga, oślepiona i jednoznaczne torturowana oraz głodzona kobieta. Najwyraźniej udało jej się uciec z miejsca, gdzie była więziona. Dość prędko okazuje się, że nie była sama, a w przerażającej ziemiance, gdzie przeszła martyrium, przetrzymywana była także druga kobieta. I ją również udaje się znaleźć - martwą, wiszącą na drzewie, gdzie najwyraźniej schroniła się przed swym prześladowcą. Lista okrucieństw, które uczynił jej zwyrodnialec, jest długa i raczej nieodpowiednia dla osób wrażliwych... Mimo licznych śladów śledztwo grzęźnie w miejscu, a para detektywów niewiele ma w ręku. Sytuacja zaostrza się, gdy wpływa zgłoszenie o kolejnej porwanej ofierze... Tyle początek. Fabuła mogłaby dalej pędzić w tym tempie, ale nie, akcja zwalnia i zaczyna się toczyć ślimaczo, a autorka poczyna gubić się w roztrząsaniach tyczących prywatnego życia trójki bohaterów znanych z poprzednich tomów.

I tu dochodzimy do sedna moich obiekcji i źródła zgrzytu. Zgrzyta mi, że coraz częściej kryminały mutują w stronę zakamuflowanej opery mydlanej, w której czytelnika przykuwa nie pytanie, kto i dlaczego zabił, a dywagacje: zrobią to teraz, czy dopiero w następnym tomie. Zbytnio mi to wszystko skręca w stronę tasiemcowych seriali, których główną racją bytu są poplątane i zupełnie nieprawdopodobne perypetie garstki nieszczęśników. "Geneza" byłaby bowiem perfekcyjnym thrillerem, gdyby punkt ciężkości nie zjechał w stronę tych właśnie perypetii. Bo przy całej sympatii dla Willa Trenta (choć przyznam, że jego nietuzinkowa przypadłość nabiera doprawdy niewiarygodnych rozmiarów - nie ma w Ameryce nawigacji, nie ma oprogramowania, które kopiuje kontakty z komórki na komórkę? no, ludzie!), to o wiele bardziej interesowałoby mnie uzasadnienie chorej psychiki mordercy. Kwestia motywu wyślizgnęła się autorce definitywnie, a sam psychopata wypada blado i płasko, jakby jego postać została wykreowana przez początkującą piętnastolatkę, a nie amerykańską królową thrillera. Wprawdzie zakończenie było nienaganne, rozegrane tak, że gęsia skórka nie schodziła ani na sekundę, to jednak pytanie "dlaczego" zostało potraktowane tu po macoszemu. Odejmuję punkty.

Dodaję zaś punkty za zasianie we mnie chętki na więcej. Tak, chcę wiedzieć, co będziej dalej. W którym kierunku pójdzie znajomość Trenta i tej mdłej, nudnej Sary Linton? Czy Will uwolni się od toksycznego związku z Angie? Czy Faith poradzi sobie z chorobą i noworodkiem? Acha, typowe objawy choroby tasiemcowej. Trudno, zaraziłam się. I sięgnę prędzej po "Piętno", niż po niemiecki opowiednik, na który przyszłoby mi poczekać do jesieni.

Moja ocena: 4/5 (jednak minus za mydlaność).

Na zakończenie pytanie do tych, którzy przeczytali "Genezę" po polsku: czy Will i Faith są ze sobą na ty? W niemieckiej wersji niezmiernie irytowało mnie, że partnerzy, znający się jak łyse konie, którzy niejedno razem przeszli, nadal zwracają się do siebie per pan, pani... He?...

Baza recenzji syndykatu "Zbrodni w bibliotece".



niedziela, 26 lutego 2012

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 09/2012.


Dawno już nie zaglądaliśmy na niemieckie listy bestsellerów książkowych, toteż z jednodniowym wyprzedzeniem prezentuję Wam aktualny ranking. Jest trochę nowości, trochę zmian, rzućmy więc na nie okiem.

Wydania kieszonkowe (Taschenbücher):

1. Charlotte Link Der Beobachter (pol. -)
2. Luca Di Fulvio Der Junge, der Träume schenkte (pol.-)
3. Henning Mankell Der Feind im Schatten (org. Den orolige mannen, pol. Niespokojny człowiek)
4. Anna Gavalda Ein geschenkter Tag (oryg. L'Échappée belle, pol. 2011 Ostatni raz
5. Joy Fielding Das Verhängnis (oryg. Wild Zone, pol. 2011 Strefa szaleństwa)
6. J. R. Ward Nachtseele. Black Dagger 18. (oryg. Lover Unleashed Part 2, pol. - 18 część cyklu Mroczny kochanek)
7. Ferdinand von Schirach Schuld (pol. -)
8. Katherine Webb Das geheime Vermächtnis (oryg. The Legacy, pol. -)
9. David Nicholls Zwei an einem Tag (oryg. One Day, pol. Jeden dzień)
10. Jussi Adler-Olsen Erbarmen (oryg. Kvinden i buret, pol. Kobieta w klatce)











Wydania w twardej oprawie (Hardcover):

1. Jussi Adler-Olsen Das Alphabethaus (oryg. Alfabethuset, pol. -)
2. Jonas Jonasson Der Hunderjährige, der aus dem Fenster stieg und verschwand (pol. Stulatek, ktróry wyskoczył przez okno i zniknął)
3. Daniel Glattauer Ewig Dein (pol. -)
4. Dora Heldt Bei Hitze ist es wenigstens nicht kalt (pol. -)
5. Paolo Coelho Aleph (pol. Alef)
6. Jussi Adler-Olsen Erlösung (oryg. Flaskepost fra P, pol. -)
7. Christian Kracht Imperium (pol. -)
8. Jussi Adler-Olsen Schändung (oryg.  Fasandræberne, pol. Zabójcy bażantów)
9. Kerstin Gier Auf der anderen Seite ist das Gras viel grüner (pol. - )
10. Stephen King Der Anschlag (oryg. 11/22/63, pol. Dallas'63)

Na pierwszych pozycjach wprawdzie niewiele się zmieniło, nadal królują lubiana również i w Polsce Charlotte Link oraz "Stulatek", na uwagę zasługuje natomiast powieść Włocha Di Fulvio na drugim miejscu, którego inna powieść w zeszłym roku ukazała się w Prószyńskim (Drabina Dionizosa). Bardzo jestem ciekawa tego pisarza i pewnie się skuszę.
Zauważyć można pewien odpływ kryminałów na korzyść powieści z nurtu "współczesne i z humorem", widać też, że listę szturmują autorzy niemieccy, którzy nie są też nieznani w Polsce. Weźmy choćby Glattauera, który wydał u nas już dwie powieści, podobnie jak Christian Kracht, również z dwiema pozycjami na polskim rynku. Znamy i lubimy też Ferdinanda von Schiracha, który w Niemczech sypie bestsellerami jak z rękawa, tutaj kolejny "Schuld" (Wina). Podejrzewam, że pojawi się niezadługo i w Polsce.

czwartek, 23 lutego 2012

Paweł Pollak "Gdzie mól i rdza"


Wydawnictwo Oficynka
Seria: ABC
Ilość stron: 384
Premiera: 27 stycznia 2012
Pierwsze zdanie: "Napięta cięciwa drgała niedostrzegalnie przed wypuszczeniem śmiercionośnej strzały."
Zaszumiało na forach i w blogosferze wokół tej książki. Czekałam na nią z utęsknieniem, licząc dni, ba godziny do przyjazdu znajomych, którzy przywieźli mi z Polski upragniony łup. Rzuciłam się na nią niczym wygłodzony sęp, bowiem opinie były wielce pochlebne.
Sam tytuł - świetny. Okładka - naprawdę niezła. Prolog - wielce obiecujący. I słowo obietnica okaże się kluczowe w tej recenzji. Bowiem obiecywałam sobie dzieło Wielkie, Wybitne, na miarę... hmm, kogo z międzynarodowych asów by tu wymienić - Nesbo? Mankella? Connelly'ego? Slaughter? No i, niestety nie mogę się przeć wrażeniu, że płonne to były obietnice. Być może obiecywałam sobie zbyt wiele, bo przecież "Gdzie mól i rdza" nie jest kryminałem złym, definitywnie nie jest kryminałem słabym, fatalnie napisanym czy felernie skonstruowanym. Nie. Nie jest tylko dziełem wybitnym.
Rzecz dzieje się we współczesnym Wrocławiu i samo to jest wielkim plusem. Jeszcze jednego kryminału z myszką, opiewającego cudowny miniony świat sprzed wojny chyba bym nie zdzierżyła. Od tego jest Krajewski. A więc rzecz współczesna. Znalezione zostają oskalpowane zwłoki emeryta, ukatrupionego strzałą zatrutą kurrarą. Ha! Znakomite! Rozpoczyna się z grubej rury. I gdyby autor zdołał utrzymać napięcie, które wykształciło się na pierwszych stronicach, mielibyśmy to wielkie, wymarzone dzieło. Zagadkę śmierci staruszka musi rozwiązać komisarz Przygodny, zmęczony wygasłym małżeństwem czterdziestoparolatek, śledczy, po którym możnaby spodziewać się błyskotliwości, a który nieco rozczarowuje ciapowatością (choć może to cwhilowe zaćmienie, a po pomyślnym zakończeniu małżeństwa detektyw powróci do wyśmienitej formy). Śledztwo dość prędko utyka w miejscu, bowiem poza pielęgniarzem, który ma niezbite alibi, dziadka tak naprawdę nie miał kto zabić. Już prędzej znalazłby się motyw. Wprawdzie pojawiają się kolejne, wyrafinowane morderstwa, ale akcja rozmywa się w nieporadnych działaniach policji, fabuła zjeżdża na wątki związane z prywatnym życiem bohaterów, co nie musi być wadą, w tym wypadku nie pomogło jednak w utrzymaniu napięcia. Pod koniec książki wszystko nabiera galopu, by rozwiązać się w sprawnie wymyślonym zakończeniu.
Moje odczucia względem tej książki są dość pstre. No, mieszane. Przede wszystkim życzyłabym sobie rozwinięcia szyny tych egzotycznych zabójstw - kurrara, ta chińska maczuga - uwielbiam takie rzeczy, ale dlaczego nie dowiadujemy się o tym więcej? Brakowało mi wyjaśnienia, skąd morderca wziął tę kurrarę - przeoczyłam, czy rzeczywiście autor pominął to milczeniem? Kalejdoskop postaci nie do końca wzbudził mój zachwyt - Przygodny jest ok, choć nie jest to detektyw na miarę Harry'ego Hole'a. Dość obrzydliwą postacią jest dziennikarz Kuriata, strasznie przerysowany "Frauenhasser" (jak powiedzieliby Niemcy), nienawidzący kobiet, bo... nie zdradzę. Niech czytelnik sam się przekona. Ale mnie to psychologizujące uzasadnienie jakoś nie przekonało. Najlepszy był moim zdaniem polski doktor House, czyli patolog. Świetne riposty, cięty język, gbur jakich mało, miodzio. Takich lubię, w literaturze oczywiście.
Poza tym nie ma się do czego przyczepić. Język potoczysty, gładki, sprawiający, że powieść naprawdę można określić mianem "pageturnera", a to w moim odczuciu duży komplement. Obyczajowe tło zarysowane w wyrazisty sposób, umiarkowana doza odpowiednich dygresji w odpowiednich miejscach, wszystko tak jak lubię. Dziękuję też autorowi, koledze po fachu, za dwa zdania, które mnie całkowicie rozczuliły: "Wyobrażałam sobie, że będę po tych studiach tłumaczyć literaturę, ale rzeczywistość okazała się brutalna. Za przekłady literackie płacą takie grosze, że bez bogatego męża ani rusz." Ha!
A zatem mimo wspomnianej na wstępie niewielkiej dozie rozczarowania mogę polecić tę powieść. Bo pozytywnie wyróżnia się pośród innych. Bo wreszcie ktoś probuje napisać współczesny, dający się czytać, dogłębnie polski bez zaściankowego nabzdyczenia, kryminał. Czyli rozrywkę. I tej rozrywki "Mól i rdza" nam dostarcza. A o to w końcu chodzi. Już ostrzę sobie pazurki na dalszy ciąg.
Moja ocena: 4/5.
Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Maja Lidia Kossakowska "Grillbar Galaktyka"

Wydawca: Fabryka Słów
Data wydania: październik 2011
Ilość stron: 511
Język: polski
Cena: 37,80 zł

Pierwsze zdanie: "Wszystko zaczęło się wtedy, gdy moja kuzynka, Tadż, po raz pierwszy zjadła motyle." 


Patrzę na okładkę. Czy ja już gdzieś nie widziałamtego neonu ?... Rozpoczynam lekturę. Coś tam się kołacze, dawno temu, gdzieś tam było coś podobnego... Douglas Adams, "Restauracja na krańcu wszechświata"? Klasyka fantastyki. A może jednak filmowo - "Obcy, ósmy pasażer Nostromo", może to z tym kojarzy nam się stwierdzenie "coś się zalęgło w kuchni"? A "Skrzydełko czy nóżka" i żywność z fabrycznej taśmy?... "Grillbar Galaktyka" się kojarzy. Kojarzy się z niejednym klasycznym dziełem, czy to filmowym, czy pisanym, bowiem Maja Lidia Kossakowska czerpie garściami z literackiej i filmowej skarbnicy pomysłów, cytatów, obrazów. Gdyby fabuła tej książki przypadkiem nas znużyła, to niechybnie samo wyszukiwanie pierwowzorów z klasyków stanowiłoby niezłą zabawę.

A czy nuży? Akcja istotnie rozpoczyna się leniwie, by nie rzec, lęgnie się dość późno, po dobrych kilku setkach stron (no, prawie). Na wstępie autorka raczy czytelnika paroma odsłonami z życia znanego szefa kuchni, wirtuoza międzygalaktycznej sztuki kulinarnej, z rzadkim talentem łączenia najniezwyklejszych smaków, łechtających podniebienia przedstawicieli najróżnieszych kosmicznych ras. Preludium to można postrzegać jako sztukę samą w sobie, bowiem odsłony te to erupcja wyobraźni, żonglowanie egzotycznymi nazwami potraw, których nazwanie wymyślnymi byłoby sprofanowaniem siły i potęgi użytego języka, to finezja i laserowa precyzja języka, szalony kalejdoskop wizji, których nie powstydziłby się sam Salvador Dali na narkotykowym tripie. Bawi się Kossakowska tym językiem, oj bawi. Igra z czytelnikiem, flirtuje, od niechcenia prezentując swe lingwistyczne umiejętności, jakich ze świecą szukać w literackim światku fantastów. No bo jakże nie chylić czoła przed monumentalnymi siatobrzuchami eleuzyjskimi nafaszerowanymi trąbozafami z Morza Kastoryjksiego, w płatach czarnotrufli z Jugot, przed żółwcami altairskimi z sosem asfaltowym, azgulami, orifantynami, pieczonymi ziemnomorskimi ligawcami, ortoptanami z Akrtura, pappakodami w małżowym masełku, listinni oplecionymi smugami wodorostnika, placuszkami z larw osterpellańskich, ślimakami azurro w glazurze z muloświstów, czy wreszcie czerwiami piaskowymi zapieczonymi pod mrówkolejowym sosem z estepallami? Wystarczy? Bo autorka może tak godzinami... L'art pour l'art? Może.

Gdzieś już prawie w drugiej połowie książki to "niewielesiędzianie" i epatowanie niezaprzeczalnym talentem językowym raptownie się urywa, następuje gwatłowny zwrot i przyspieszenie akcji i nagle okazuje się, że nie czytamy futurystycznej książki kucharskiej, ani przewodnika zoologicznego po galaktyce, lecz sensacyjną powieść z elementami kryminalnymi. Akcja galopuje, kucharz nieborak miotany jest z planety na planetę, mutując z prześladowanego pechem normalo do bohatera gwiezdnej unii, który ma uratować wszechświat przez zalaniem "żywym budyniem", glujowatym rojem, zlepkiem bezmózgich jednokomórkowców, zdemaskować ich mroczne plany i obnażyć obrzydliwe praktyki, a jednocześnie, w podtekście niejako, zmiażdżyć krytyką głupotę unijnych biurokratyzmów i wszechobecnie narzucane normowanie życia. Znamy to skądś? I owszem.

I to się może podobać. Sprawnie to wszystko poprowadzone, wciągająco podane, okraszone odpowiednią dozą zabawnych dialogów, wnikliwych, ciętych dygresji. Grande finale - wręcz bombastyczne, zaś zaserwowanego nam apogeum fabuły nie powstydziłby się najlepszy scenarzysta hollywodzkich superprodukcji. Mnie raziła nieco ta amerykańska maniera w stylu "jeden prawy heros z garstką wiernych towarzyszy kontra zło tego świata", ale literatura rozrywkowa rządzi się swymi prawami, więc trudno oczekiwać od pozycji wybitnie rozrywkowej filozoficznych zapędów czy melancholijnego mędzenia.

"Grillbar Galaktyka" to solidna porcja niezafałszowanej frajdy, nawet jeśli niejeden czytelnik się skrzywi, mozolnie przedzierając się przez gąszcz egzotycznych opisów dań, kulinarnych czynności czy encyklopedycznych galerii zoologicznych dziwów. Przebrnij przez nie, zniecierpliwiony i znużony czytelniku, bo czeka cię nagroda w postaci przekomicznych epizodów, zakończonych komiksowym finałem.

Pani Kossakowska po raz kolejny pokazała, że jest literatką wszechstronną, dysponującą nieskończoną fantazją i doskonałym warsztatem pisarskim. Aż strach pomyśleć, jakie danie zaserwuje nam następnym razem...

Moja ocena: 4+/5. 

Baza recenzji syndykatu "Zbrodnia w bibliotece" 

sobota, 18 lutego 2012

Klimaty karnawałowe - krótka impresja z Dachau

Dziś nie będzie książkowo, ale karnawałowo... Grad cukierków, morze piwa, ogłuszające "łup-łup" i "bum-bum", całe zastępy smurfów, troglodytów i innych przebierańców - tak dziś bawili się mieszkańcy "Chaos-City", jak pieszczotliwie nazywane jest przez tubylców Dachau.


Było kolorowo...

... czasem kabaretowo...

...niekiedy można było cofnąć się do epoki kamienia łupanego...
...lub odlecieć w przestworza...

...zniknąć w oparach absurdu...

...pozamiatać...

...popatrzeć na rogaciznę...


... i zgrabne tyłeczki.

Impreza na Thoma-Wiese trwa w najlepsze. Pozostaną tony śmieci, co najmniej dwudniowa głuchota, a u wielu pewnie i kac gigant.  

czwartek, 16 lutego 2012

C. C. Fischer "Eisherz" (Serce z lodu) - jazda do piekła i z powrotem

Wydawca: Bastei Lübbe
Data wydania: 20.01.2012
Ilość stron: 464
Język: niemiecki

Są książki, które czyta się dla umilenia chwili, dla odprężenia, jako odskoczni od codzienności, by odwiedzić zakątki świata lub ludzkiej duszy, niedostępne nam w realnym życiu. Są książki trywialne, bawiące nas chwilę, o których prędko się zapomina. I są książki, które brutalnie porywają nas w inną rzeczywistość, pokazują najmroczniejsze zakątki ludzkiego umysłu, zabierają w szaleńczą jazdę przez bagno najniższych ludzkich postępków, tarzają w kloace żądzy, wysyłają do przedpiekla, gdzie umiera wszystko, co człowiecze. "Eisherz" jest książką, które zabiera czytelnika na wycieczkę do piekła i z powrotem. Tyle że z piekła powraca się już kimś innym.
Tak, to kryminał. Autorem jest Niemiec, a sama historia jest czwartym już tomem cyklu powieściowego z komisarzem Bruno van Leeuwenem, z których dwa pierwsze ukazały się w polskim tłumaczeniu. Jak często w przypadku takich serii, warto znać poprzednie tomy, ale można też zacząć od końca - jak w moim przypadku.
Bruno van Leeuwen, komisarz policji w Amsterdamie, jest już w tym tomie mężczyzną, który dociera do pewnego etapu, kiedy nie ma się nic do stracenia. Facet, który stoi nad skorupami swego życia i zastanawia się, czy warto je zbierać i sklejać. Mieliśmy już paru takich glin w literaturze, ale chyba żadnego, który oprócz gorzkiego bagażu doświadczeń dźwigał z sobą stygmat wiary w sprawiedliwość, cierpiał na graniczącą z lekkomyślnością donkiszoterię, był trawiony mesjanistyczną wolą walki o lepsze. 
I odpuść nam nasze winy - 1 tom po polsku

Rzecz zaczyna się w ścinającym chłodem i wilgocią Amsterdamie, zimą. Na wysypisku śmieci znalezione zostają spalone, poćwiartowane zwłoki kobiety. Jednocześnie van Leeuwen otrzymuje telefon od dawnego kolegi ze szkolnej ławy, który prosi o pomoc w odnalezieniu nastoletniej córki. Trop prędko prowadzi do kryminalnego półświatka, w zakamarki amsterdamskich spelun i lokali, do grzęzawiska prostytucji, handlu nieletnimi dziewczętami z bloku wschodniego. Te miela jeszcze dzieci, marzące o lepszym życiu, po gehennie gwałtów i orgii narkotykowych, kończą na planie snuff-filmów, a w ostatniej, żałosnej roli ich życia nawet ich jak najbardziej realną śmierć sprzedaje się płacącym za wszystko zwyrodnialcom. 
Ciężko się to czyta, jeśli człowiek nie zamierza prześliznąć się tylko po wybojach akcji, a ośmieli się zagłębić w to grzęzawisko. Bo to, o czym pisze Fischer, dotyka boleśnie i wnika do najbardziej wrażliwych warstw świadomości. Fischer umiejętnie waży przy tym słowa, brutalne treści owija w precyzyjny, miejscami subtelny język i jeśli pozwolimy, by utkał ze słów obrazy, zaczną bombardować nas klarownością i dobitnością, zaczną ciąć ostrym skalpelem aż do bólu.
Oczywiście, można dyskutować, czy autor w swym dążeniu do stłamszenia czytelnika brutalnością świata i beznadzieją, wyzierającą ze stronic powieści, nie przesadził tu nieco. Można się sprzeczać, czy postać Juliki, młodziutkiej policjantki, jest prawdopodobna - bo jak ktoś, komu uczyniono to, co jej, może podnieść się i udać w karkołomną eskapadę do Las Vegas, w pogoni za zemstą? Jak to możliwe, że aparaty policyjne europejskich krajów, nie radzące sobie (lub nie chcące sobie radzić) z wszechobecną, wszechmocną organizacją przestępczą, ponoszą klęskę, a jeden watażka Bruno, porywający się z motyką na słońce, w krótkim czasie rozprawia się z usosobieniem Zła? Samowolną, naiwną wyprawę Juliki do Mediolanu, brawurową akcję Bruna z uprowadzeniem z aresztu złoczyńcy można jeszcze było wybaczyć, ale już krucjatę w Las Vegas - nie. Są to niedociągnięcia, słabe strony, które mogą przeszkadzać w odbiorze tej książki, ale nie muszą. Bo może właśnie ta niewinna naiwność i nieoglądanie się na wszystko stanowią o mocy tej lektury. Niech czytelnik zadecyduje, czy go to przekonuje. 
Druga część cyklu z komisarzem van Leeuwenem

Nie jest to książka dla każdego. Nie jest to lektura dla wrażliwców, nie dla zwolenników trywialnych odskoczni od ponurej rzeczywistości - bo niełatwo po niej zasnąć. To mocny, brutalny kryminał, niepozbawiony pewnych niedociągnięć, ale pozostający na długo w pamięci.

Moja ocena: 4+/5.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Piotr Schmandt "Gdański depozyt"


Wydawca: Oficynka
Seria: ABC
Premiera: 28.10.2011
Ilość stron: 309
Język: polski
Cena: 32 zł

Pierwsze zdanie:
"Majowe popołudnie w biurze."

Uwielbiam Gdańsk. Trochę ze względu na stare dzieje, które mocno mnie z tym miejscem związały, trochę ze względu na magiczne miejsca, które działają na każdego z nas inaczej i które każdy gdzieś na świecie ma. Piotr Schmandt bierze za rękę czytelnika i oprowadza go po Gdańsku, jakiego już nie ma - to wycieczka w kolorze sepii, po miejscach, które żyją tylko w pamięci nielicznych, na starych fotografiach, na kartach książek.

A przecież "Gdański depozyt" miał być kryminałem, nie sentymentalną podróżą w nieistniejący świat przedwojennego Trójmiasta. Czyżby zatem wykluwał nam się nowy Krajewski? Po Wrocławiu, Lwowie - pora na retro-zbrodnię z Gdańskiem w tle? No, nie do końca.

"Gdański depozyt" jest bowiem powieścią sensasyjną z elementami szpiegowskimi raczej, niż klasycznym kryminałem. Już na pierwszych stronicach dowiadujemy się, że chodzi o skarb - tajemniczy, niewycenialny, owiany legendą - TO. Czym jest TO, pisarz umiejętnie przemilcza, co okazuje się sprytnym trickiem, bowiem jest to jeden z tych elementów zagadki, które pozostają nieznane aż do końca, a także jeden z tych nielicznych, jak się okaże, motorów, które napędzają czytelnika do dalszej lektury. W sprawę zdobycia zagadkowego depozytu zaangażowany jest dyrektor Komisariatu Rządu Rzeczypospolitej, przystojny referent Osowski - obiekt westchnień niejednej kobiety, a pośród nich biuralistki Stasi, poczciwej prostej dziewczyny marzącej o lepszym życiu, pośrednik zwany Kolekcjonerem, major polskiego wojska, postać barwa i rubaszna, a także, jak się zdaje, wywiady innych, wrogich państw. Jest tych postaci cały wachlarz. I każda z nich ma okazję zostać narratorem tej powieści - co jest zabiegiem dość niefortunnym. Zamiast urozmaicić czytanie, nieustanne przeskakiwanie z jednej perspektywy na drugą, konieczność wczuwania się w coraz to inną postać, niekiedy niemal co pół strony, jest dość nużące i nie pozwala na zidentyfikowanie się z żadnym z charakterów. Brakuje tu jednego silnego protagonisty, skupiającego na sobie uwagę i sympatię lub niechęć czytającego. Brakuje pełnokrwistego śledczego lub mrocznego "tego złego", który zafascynowałby, pociągnął w wir wydarzeń. Kolekcja postaci jest bogata, ale płaska, bohaterowie niby rozmaici, ale szablonowi, nieciekawi, sztampowi. 

Próżno też szukać w tej powieści klasycznych kryminalnych elementów. Owszem, trup jest, ale szybko znika na cmentarzu, nie pociągając za sobą pasjonującego śledztwa czy też główkującego komisarza, który bez zaplecza zdobyczy techniki kryminalistycznej, analizy DNA i podobnych cacek (wszak to zupełnie inne czasy), samą siłą umysłu jedynie rozwiązuje zagadkę i przyskrzynia złoczyńcę. Sama intryga, choć ciekawa sama w sobie, nie przekonuje i nie wciąga (może poza wspomnianą już kwestią, czym jest TO), a nieporadne i dyletanckie poczynania uwikłanych w nią postaci rozczarowują. Trudno odróżnić tu od siebie wątki główne i poboczne, ważne i nieważne - sprawy marginalne rozrastają się do długachnych opisów, istotne wspomniane zostają ledwie słowem, zdaniem, akapitem.

Niezaprzeczalnie mocną stroną tej książki pozostaje jednak obyczajowe tło, wierne oddanie realiów epoki, przepiękny język, dbałość o detal, fotograficzne wręcz zobrazowanie przedwojennego Gdańska i ówczesnej codzienności. Język - bajka, soczysty, pełen wnikliwych obserwacji z tamtego okresu, słówek, które powymierały, pozwalający odżyć temtemu światu, powstać z martwych epoce, której nikt niemal już nie pamięta.

I tylko dla tego obrazu epoki i świata obecnego już tylko w albumach z czarno-białymi fotografiami warto sięgnąć po tę książkę. I dla języka, którego chłonięcie sprawia autentyczną przyjemność. Cała reszta jest poprawna. I tylko poprawna. I taką też ocenę otrzymuje. "Gdański depozyt" to książka na trójkę z plusem.

Moja ocena: 3+/5.

Baza recenzji syndykatu Zbrodnia w Bibliotece 

sobota, 11 lutego 2012

Anna Fryczkowska "Kobieta bez twarzy"



Wydawca: Prószyński i Ska
Data wydania: 16.06.2011
Liczba stron: 416
Cena detaliczna: 34,00 zł


Swego czasu dość głośno było o tej książce. Powieść, która wypłynęła na fali coraz liczniejszych i, trzeba przyznać, coraz sprawniej i ciekawiej pisanych polskich kryminałów, podzieliła fanów sceny kryminalnej na oczarowanych i tych, którzy rzucili się do gardła pisarce, monitując, że to w ogóle nie jest żaden tam kryminał, a po drugie, to polska wieś i prowincja wcale tak nie wygląda. I praca w szkole też nie...

Cóż, przy takich kontrowersyjnych opiniach nie pozostało mi nic innego, jak przekonać się samemu. Pierwsze wrażenie, jakie mi się nasunęło, to że powieść czyta się świetnie. Nieczęsto się zdarza, by dzieło polskiego autora wchodziło jak przysłowiowy nóż w masło, a etykietkę "pageturner" można przykleić naprawdę niewielu książkom znad Wisły. "Kobieta bez twarzy" spokojnie i dumnie może taką etykietkę nosić. Mało tego, autorce udało się obejść niebezpieczne mielizny i płycizny, bo często lektury, które łatwo się czyta, noszą znamiona trywialności, są szablonowe, wymienialne, czarno-białe. Tutaj można chłonąć doskonały język, wiarygodne, autentyczne charaktery, pokazane jednak z lekkim przerysowaniem, jakby pisarka chciała mrugnąć do czytelnika okiem, mówiąc "hej, to sarkazm, nie bierz tego serio". Niemało tutaj trafnych obserwacji tła obyczajowego i społecznego i w tym punkcie rzeczywiście trzeba przyznać trochę racji tym, którzy zauważyli przesunięcie ciężaru gatunkowego z kryminału w stronę współczesnej powieści obyczajowej z elementami kryminału, a nawet grozy.

Bohaterką jest kobieta dźwigająca ciężkawy bagaż życiowych doświadczeń, którą odumarł mąż, decydując się na samobójczy krok na tamten świat i zostawiając ją z dwójką dorastających dzieci. By odciąć się od toksycznej przeszłości i rozpocząć nowe życie, Hanna Cudny decyduje się osiąść na wsi. Wraca na prowincję, w strony znane jej z wakacji, które spędzała tam jako dziewczę. Zamiast ukojenia i rozlewiskowych sielskich obrazków, zastaje jednak typowe polskie prowincjonalne piekiełko. Mało tego, jej córka znajduje w stawie trupa, syn zaczyna zachowywać się w sposób niepokojący i nadel osobliwy (skądinąd Maks jest dla mnie postacią numer jeden tej książki - trzynastolatek, wchodzący jedną nogą w okres dojrzewania, na umór zakochujący się w pięknej Ukraince, jego teksty, zachowanie - miodzio!), a jakby tego było mało, znika bez śladu jej przyjaciółka, we wsi prawdopodobnie grasuje pedofil, a w dodatku przyczepia się miejscowy absztyfikant, zamiast bukietów róż obdarowujący wybrankę pętami własnej roboty kiełbasy... Cóż za klimaty. I klimaty te zagęszczają się, momentami przybierając nawet dość klaustrofobiczne, z lekka psychodeliczne wymiary, kiedy to czytelnik zaczyna podejrzewać każdego i wszystkich o najgorsze. Jest w tej książce parę scen, których się nie zapomni, jest też kilka takich, które ocierają się o absurd, a przynajmniej wywołują uczucie niedowierzania - scena gorącego prawie-seksu w miejscowym pubie na przykład, albo nocne wyprawy dziecięcia na cmentarz.

Nie można się zatem do niczego poza tym przyczepić? Można. Próżno szukać w tym kryminale solidnego policyjnego śledztwa czy silnego, błyskotliwego komisarza o pociągającej osobowości, dźwigającego brzemię tragicznej przeszłości lub borykającego się z innymi przypadłościami. Można się nawet przyczepić, czy rozwikłanie tych wszystkich zagadek nie jest zbytnio przekombinowane, sztuczne, nieprawdopodobne, a motywy działań niektórych postaci nieco naciągane.

Ale suma sumarum, przeważają plusy, z jednym, wielkim plusiskiem - to powieść, która dobrze się czyta, zaskakuje, kiedy trzeba, dostarcza niemałych emocji, we właściwych momentach wywołuje uśmiech i uznanie dla trafnych spostrzeżeń. Pani Fryczkowska zdaje się zmierzać właściwą pisarską drogą i już teraz wiem, że nie odwrócę się od jej następnych dokonań.

Moja ocena: solidna czwórka! 4/5.

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece



piątek, 10 lutego 2012

Nowy (?) Jussi Adler Olsen - "Das Alphabethaus"

Ilość stron: 592
Wydawca: Deutscher Taschenbuch Verlag
Data wydania 23.01.2012
Język : niemiecki
Tytuł oryginału duńskigo: Alfabethuset
Cena: 15,90 euro


Czekałam na tę książkę. Ba, cieszyłam się jak dziecko na dwa dni przed Wigilią. I wiecie co, nawet nie mogę Wam napisać, że mam mieszane uczucia. Bo nie mam. Moje uczucia są czytelne i wyraziste jak neon nocą. Ta powieść to kompletny szrot.

Opowiem Wam, jak moje odczucia ewoluowały wraz każdą kolejną czytaną stroną. Najpierw było to wspomniane już wyczekiwanie, przedsmak, jak przy degustacji przedniego wina. Pierwsza konsternacja pojawiła się dość szybko i związana była z tym, że "Alphabethaus" nie okazał się kryminałem. Akcja bowiem rozpoczyna się podczas wojny, a bohaterami są brytyjscy piloci, zestrzeleni gdzieś nad południową częścią Niemiec. Dość dramatyczne zawiązanie fabuły pozwalało jednak mieć nadzieję jeśli nie na dobry kryminał, to przynajmniej na szybki, brutalny, mocny thriller. A gdzie tam. Po około dwustu stronach konsternacja zaczęła ustępować irytacji  - irytacji naprawdę wszystkim - począwszy od bełkotliwego, łopatologicznego języka, poprzez drewniane postaci, po przewidywalny rozwój akcji.

Obaj Anglicy, dzięki pewnej sztuczce, przy sporej dozie szczęścia, trafiają do lazaretu dla umysłowo chorych niemieckich oficerów, gdzie mylnie wzięci za wysokich rangą esesmanów, poddani zostają terapii. Był w tym pomyśle zalążek na naprawdę świetną powieść, przez moment spodziewałam się nawet jakiegoś odbicia "Lotu nad kukułczym gniazdem", ale nic z tego. Bo wojna zbliża się ku końcowi, jednemu z kumpli udaje się ucieczka, drugi zostaje i los jego pozostaje nieznany. Cięcie. Lata siedemdziesiąte. Bryan, ocalały pilot, który w międzyczasie dorobił się sporego majątku, żony i dziecka, nękany wyrzutami sumienia z powodu zostawienia Jamesa na pastwę losu, postanawia wrócić do znienawidzonych Niemiec i po raz ostatni wznowić poszukiwania przyjaciela. Od tego momentu wiadomo już, jak to wszystko się skończy.

Gdzieś w połowie książki irytacja zaczęła ustępować niedowierzaniu. Aż musiałam sprawdzić, czy to aby naprawdę ten sam Jussi, który podarował nam postać Carla Moerka i jego niezrównanego asystenta. Niestety, ten sam. Dowiedziałam się jedynie, że "Alfabethaus" jest jego pierwszą powieścią, wydaną już w 1997 roku, na długo przed powstaniem serii z Moerkiem. To by trochę tłumaczyło nieporadność w operowaniu językiem, uproszczenia, schematyczność. Debiutantowi można wiele wybaczyć. Nie można wybaczyć natomiast beznadziejnej, przewidywalnej fabuły, obfitującej w kompletnie nieprawdopodobne chwyty rodem z trzeciorzędowych thrillerów (weźmy choćby cudowne "zmartwychwstanie" duchowe Jamesa po trzydziestu latach wegetacji w kompletnej izolacji "sanatorium" dla czubków, albo dziarskie czyny Bryana z przestrzeloną, za przeproszeniem, dupą, kiedy to otrzepuje się i idzie dalej, by bohatersko rozprawić się z nazistowskim zwyrodnialcem). Nie można wybaczyć drętwych, płaskich, szablonowych jak spod sztancy charakterów. Nie przekonują ani z gruntu źli Niemcy, ani szlachetni Anglicy. Od tych czarno-białych stereotypów,którymi usiana jest powieść, aż zęby bolą. Nie można też wybaczyć sprofanowania milionów ofiar tamtej wojny (i to po obu stronach barykady) dla popełnienia sztampowej historyjki, spłycenia kwestii winy i kary, udawanego wyrokowania o winnych i niewinnych.

I oto doszliśmy do ostatniego etapu moich odczuć nad tym dziełem - do rozczarowania. Rozczarowania nędzną powieścią, wątpliwym talentem pisarza, którego miałam jeśli nie za błyskotliwego twórcę, to chociaż sprawnego rzemieślnika, rozczarowania wydawnictwem, które na fali popularności "Moercków" zaserwowało czytelnikom zapchajdziurę pomiędzy trzecim, a oczekiwanym we wrześniu czwartym tomem serii. Trzeba przecież wydoić do reszty tę krowę, skoro już tryska tłustym mlekiem.

Jedyną pociechą w tym morzu zawodu było osadzenie fabuły we Freiburgu, który pięknym miastem jest, i do którego mam sentyment. Fajnie było poruszać się po znaych miejscach. Ale to już wszystko. No, prawie.

Ktoś, kto od tej książki rozpocznie swoją przygodę z tym pisarzem, nigdy nie pozna serii o Moercku. To byłaby jednak krzywda dla pana Adler-Olsena. I strata dla czytelnika. A zatem apel: ci, którzy nie znacie jeszcze jego twórczości - nie zrażajcie się! Potem będzie już tylko lepiej. I apel do samego pisarza: panie Jussi, prosimy o więcej Moercka. Mniej Jamesa i Bryana.

Moja ocena będzie miażdżąca - 1/5 (1 gwiazdka (za Freiburg, Szwarcwald i Ren).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece.


Jussi Adler Olsen

środa, 8 lutego 2012

Jestem Thomas Mann - młody niemiecki slang



W dzisiejszej Süddeutsche Zeitung ukazał się arcyciekawy wywiad z niemiecką lingwistką profesor Heike Wiese. Tematyka - o aktualnych zjawiskach we współczesnym młodzieżowym języku niemieckim.

Profesor Wiese od dawna zajmuje się młodzieżowym slangiem wielokulturowych wielkomiejskich aglomeracji i postuluje odrzucenie wszelkich uprzedzeń wobec jego "ułomności". Według niej to, co konserwatywni orędownicy czystości języka nazywają "kurczącą się gramatyką" (Schrumpfgrammatik) i kaleczeniem mowy Goethego jest zjawiskiem fascynującym, które należy przyjąć w sposób naturalny, jako kolejny, nowy wariant niemczyzny. Nie wartościuje ona "Kiezdeutsch" (czyli niemczyzny, panującej w wieloetnicznych środowiskach Berlina), tylko uznaje jako pełnoprawny, równoległy wariant, który nazywa nawet "turbodialektem", ze względu na jego błyskawiczny rozwój. Profesor Wiese wychodzi z założenia, że nowomowa ta jest integralną częścią języka niemieckiego, w odróżnieniu od np. niemczyzny, którą posługują się japońscy turyści, którzy języka tego nie opanowali w stopniu dostatecznym. Turboslangiem "Kiezdeutsch" to język tych, którzy urodzili się i wychowali w Niemczech.

Spodobało mi się to podejście do języka i już widzę, jak się sypią gromy na głowę biednej pani profesor, że jak to, że to nie jest niemiecki, że nie można akceptować zubożenia języka itepe... A ja się uśmiecham, bo berliński turboslang dotarł już nawet do przytulnej Bawarii - już mnie nie dziwi, dlaczego co drugie zdanie kolegów-gimnazjalistów mojego syna kończy się słówkiem "ischwöre"...

Przy okazji warto wspomnieć, że młodzieżowy dialekt jest tworem niezwykle kreatywnym i barwnym. Od paru lat zaopatruję się w coroczną edycję książeczki "Jugendsprache uplugged", nie mogąc wyjść ze zdumienia nad wyobraźnią twórców i użytkowników takich wyrażeń jak "Arschfax" (dosł. faks z dupy) czy "Kukidentbande" (to powinno być jasne), "Karussellfleisch" (mięso z karuzeli) czy "Hausfrauenpanzer" (czołg gospodyni domowej)... Nie wiecie, co oznaczają te zwroty? Rozwiązanie poniżej.

Acha, jeszcze słówko wyjaśnienia odnośnie tytułu postu: wywiad kończy się anegdotą. Otóż studenci pani profesor napisali pracę, której tytuł (j.w.) pochodzi z ust młodego człowieka, idącego jedną z ulic Poczdamu i komunikującego do komórki "Ich bin Thomas Mann". I jak tu się nie śmiać...

Książka prof. Heike Wiese



Rozwiązanie:
1. Arschfax - metka majtek, wystająca spod spodni
2. Kukidentbande - grupa emerytów
3. Karussellfleisch - kebab
4. Hausfrauenpanzer - wypasiony samochód terenowy, SUV

Wpadliście na to?



„Kiezdeutsch“ – krótkie wprowadzenie

-          rezygnacja z przyimków i rodzajników przy podawaniu lokalizacji: „Ich bin Schule“
-          stosowanie neologizmów oznaczających tryb rozkazujący: „Lassma Kino gehen“, „Musstu Pärschen-Date machen
-          neologizmy dla podkreślenia wiarygodności wypowiedzi: „Ihre Schwester ist voll ekelhaft, ischwöre”
-          nowy szyk zdania: „Danach ich ruf dich an”, „Irgendwann in Schule isch fang an zu schlafen”
-          nowatorskie stosowanie partykuły „so”: nie stosuje się jej dla porównania, ale w celach zaprowadzenia nowego porządku w zdaniu. Stawiana jest ona przed podkreślanym elementem w zdaniu, jego punktem ciężkości: „Ich höre Alpa Gun, weil er so aus Schöneberg kommt”
-          nowe wyrazy obce, zaczerpnięte głównie z tureckiego i arabskiego: „lan” (Typ, Mann), „moruk” (Alter), „wallah” (Echt!), "yallah" (Los!)