Ads 468x60px

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ian Rankin "Verborgene Muster" - czyli Rebus w oparach whisky



Wydawnictwo: Goldmann Verlag
Data wydania: 01.05.2000
Tytuł oryginału: Knots and Crosses
Ilość stron: 224
Cena: 8 euro
Wydanie polskie: Supełki i krzyżyki (wyd. Zysk i S-ka)

Są historie i bohaterowie, którym trzeba pozwolić dojrzeć, by nabrali słodyczy, cierpkości, szlachetnego aromatu. Kiedy Ian Rankin w roku 1985 kończył pisać na uniwersytecie w Edynburgu dysertację o dziełach Muriel Sparks, w tym samym roku podpisał umowę na swą pierwszą książkę ("Flood") i jednocześnie wykreował bohatera kolejnej, Johna Rebusa, nie miał pojęcia, że tworzy legendę. I że ta legenda będzie żyć wieloma książkowymi istnieniami, rozwijać się i zdobywać kolejne serca fanów kryminału. 

W tomie początkującym kultową już serię kryminałów John Rebus nawet jeszcze nie jest inspektorem, nosi ledwie stopień detective sergeanta, zaś jego wkład w rozwiązanie zagadki kryminalnej - serii morderstw popełnianych na nastolenich dziewczętach - przynajmniej w początkowej fazie śledztwa, jest marginalny i ogranicza się do rutynowego przekopywania starych akt, w porywach do przepytywania okolicznej ludności. Niewiele w tym policyjnej pracy, jaką kochają miłośnicy i znawcy kryminału, toteż i książka nie porywa, wydaje się nijaka i miałka, ze stronic powieści wieje zaś nudą. O seryjnych morderstwach pisano już bardziej umiejętnie, fachowo i porywająco. Pamiętajmy jednak, że jest rok 1985 - w tamtych czasach kryminał, jakim go znamy dzisiaj, znajdował się jeszcze w powijakach, a Ian Rankin wytyczał dopiero szlaki, którymi podążyło stado innych autorów. Autor sam zresztą przyznaje, że w tamtych czasach nie miał pojęcia, jak wygląda praca policji, nie planował również, że John Rebus powróci, i to niejednokrotnie.

Może dlatego zatem powieść "Supełki i krzyżyki", objętościowo skromna jak na dzisiejsze standardy, nie do końca przekonuje. Jej konstrukcja wydaje się nieco zdeformowana: z rozbudowaną fazą wstępną, w której niewiele się dzieje, poza tym, że Rebus wypija morze piwa i whisky, topiąc melancholię spowodowaną nieudanym małżeństwem, oddalaniem się nastoletniej córki, skomplikowanym stosunkiem do brata, i tajemniczą, traumatyczną przeszłością w elitarnej jednostce SAS. Śledztwo nie posuwa się ani o milimetr, a Rebus, policjant szary i przeciętny, nie zauważa nawet, że jest uwikłany w sprawę morderstw na dziewczynkach bardziej, niż ktokolwiek podejrzewa. Uparcie ignoruje kolejne zagadkowe listy, zawierające osobliwe zdania, przypominające - nomen omen - rebusy, pogrążony w niepojętym zamroczeniu wzbrania się sięgnąć pamięcią do przeszłości, gdzie rozwiązanie zagadki morderstw jest bardziej niż oczywiste. Pomaga - o rany - hipnoza... Potem wydarzenia nabierają tempa i wszystko toczy się błyskawicznie, niejako siłą inercji, na złamanie karku, Rebus doznaje nagłego olśnienia i dziesięć stron później jest już niemal po wszystkim... 

Takie bywają początki znakomitych karier. Każdy, nawet najznamienitszy mistrz gatunku zaczynał od wprawek, utworów najwyżej rzemieślniczo poprawnych, potem niezłych, by stopniowo pobłyskiwać geniuszem i osiągnąć absolutną maestrię. I tego właśnie oczekuję od kolejnych tomów - po niespektakularnych, troszkę nieporadnych narodzinach postaci, mającej w sobie ogromny potencjał i - co widzę już teraz - kopiowanej w setkach innych, pośledniejszych wersjach, spodziewam się raczkującego, a potem dojrzewającego nastolatka z pryszczami, by wreszcie zakochać się w dojrzałym mężczyźnie. Serię z Rebusem zamierzam zgłębić w najblilższym czasie, przymykając oko na przejściowe niedoskonałości. I wiem, że dużo przede mną.

Nie wiem na dobrą sprawę, jaką miarką zmierzyć ten zalążek kryminału - jest tu sporo zadatków, ale zaledwie zadatków na dobrą powieść. Trójkę mogę dać, na więcej chyba muszę poczekać. Moja ocena: 3/5.

Książkę przeczytałam w ramch wyzwania Sardegny trójka pik, w kategorii "zaplanowane na rok 2012".

Wszystkim, którzy dotarli do końca tej recenzji, życzę z niemiecka "einen guten Rutsch" czyli dobrego ślizgu w Nowy Rok. Niech nam się darzy!

czwartek, 27 grudnia 2012

Will Hill "Department 19. Die Mission" - o czerwieńszym odcieniu czerwieni


Wydawnictwo: Lübbe Audio
Czas nagrania: 15 godzin 30 minut
Format: audiobook download
Wersja: pełna
Data premiery: 21.09.2012
Lektor: Dietmar Bär
Język: niemiecki
Cena: 29,90 euro (9,90 w prenumeracie audible)
Co można robić z krwią? Można ją oczywiście rozbryzgiwać, pozwalać, by kapała leniwie, po kropelce, sączyła się niestrudzoną strużką, tryskała fontanną, krzepła w brunatnej kałuży, rozpylała się mgiełką, zbijała w lepiące skrzepy, mazała i nieodwracalnie plamiła co się da, wydzielała metaliczny zapach... można jej utaczać i oczywiście pić ją łapczywie i pożądliwie, czując jak rozchodzi się błogo po ciele...

Książka, którą zaserwował zmęczonemu wampirolozą czytelnikowi brytyjski autor Will Hill to thriller o charakterze niemalże splattera, w niczym nie przypominający romatycznych opowieści o wampirach, które kochają wiecznie i połyskują w słońcu. Tutaj wampiry pojawiają się w najbardziej z klasycznych ujęć, bo tym stokerowskim, i nie pałają żadnymi dzikimi namiętnościami, poza jedną: żądzą krwi. Jest klasycznie, bowiem Will Hill wskrzesza nie tylko najbardziej pierwotnego z wampirów, czyli Draculę, ale i całą masę innych powołanych przez Stokera postaci: Frankensteina, legendarnego łowcę wampirów van Helsinga, i całą masę pomniejszych bohaterów, które znamy z kart historii i klasycznych powieści o wampirach. I jest to zabieg ze wszech miar udany. Myli się jednak ten, kto oczekuje po tej książce trącącej myszką, gotyckiej opowieści osadzonej pod koniec dziewiętnastego wieku, choć autor owszem, zapędza się parę razy w przeszłość, by naszkicować tło swojej wizji i pokazać fundamenty, na których oparł swoją wersję krwiożerczych ssaczy. 

Onegdaj, w czasach van Helsinga, powstały bowiem zręby absolutnie tajnego, stosującego najnowocześniejszą technikę militarną i wyjątkowo skutecznego Departamentu 19, podlegającego brytyjskiemu rządowi. Nigdy o nim nie słyszeliście? Nic dziwnego, wszak jednostka ta jest więcej niż tajna, a o jej istnieniu wie zaledwie garstka uprzywijelowanych, wśród nich premier. Nie wiedział o nim także i Jamie Carpenter, przeciętny, nękany przez rówieśników szesnastolatek, który całkiem niedawno stracił ojca - trochę nieudacznika, szarego człowieczka, przez całe życie wykonującego swoją nieciekawą, szarą pracę. Czy aby na pewno?... Okazuje się, że ojciec wcale nie był tym, za kogo się podawał . Kiedy życie Jamiego staje na głowie, kiedy jego matkę porywają krwiożercze istoty, a on sam dostaje się pod pieczę monstrualnego dryblasa o nieprawdopodobnym nazwisku Frankenstein i miękkim sercu, kiedy postacie, które Jamie znał wyłącznie z kretyńskich filmów i dawno zapomnianych książek nagle okazują się całkowicie realne, chłopak dowiaduje się również, że ojciec był tajnym agentem i pracownikiem Departamentu 19, zwalczającego... wampiry. 

Przyznam, że słuchanie tej książki, rewelacyjnie zinterpetowanej przez niemieckiego lektora Dietmara Bära, sprawiła mi osobliwą przyjemność. I to pomimo tej bryzgającej krwi, fruwających w powietrzu bebechów, wywlekanych flaków i przebijanych pneumatycznym kołkiem wampirzych serc. Ta historia jest znakomicie skonstruowana, napięcie dozowane umiejętnie i niesłabnące ani na moment, finał godny najlepszych thrillerów, a i pomysł, splatający klasyczne wątki z nowoczesną technologią - więcej niż udany. Nie jest to na pewno lektura kobieca, a już w żadnym razie nie dziewczęca, ale nastoletni chłopak, ba, szukający niewyszukanej rozrywki dorosły, a nawet taka zboczona baba jak ja, będzie miał powody do zadowolenia. Jest tu tempo, są niekonwencjonalne metody walki z wampirami, jest akcja i ciekawa intryga. 

Jedyne, co kuleje, to kreacja postaci. Tu jest bardzo komiksowo i płyciusieńko. Jamie, przy całej mojej sympatii dla tego straumatyzowanego chłopaka, kompletnie nie przekonuje swoją błyskawiczną metamorfozą z zahukanego, nieciekawego cielaka w bohaterskiego fajtera, budzącego podziw najlepiej wyszkolonych i doświadczonych komandosów. Takie rzeczy to chyba tylko szytych grubymi nićmi opowieściach, i choć nie tracę z oczu tak zwanego targetu tej książki, to jednak autor mógł nieco uwiarygodnić to i owo.

Tym niemniej krotochwilnie było, słuchania nie żałuję i nawet polecę tę pozycję uwadze osób, lubujących się w podobnych pozycjach. Autor już zapowiedział dalszy ciąg i nie zarzekam się, że go nie wezmę do ręki. W końcu Dracula nie został pokonany...

Moja ocena: jest nieźle, choć to niezbyt wysokie loty. Wielka pochwała dla wersji audiobookowej - wreszcie pełna, nieokrojona wersja i znakomity głos Dietmara Bära (3+/5). 

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Sardegny trójka pik w kategorii z dreszczykiem.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Road to hell...

Wintereinbruch in Bayern: Der Schnee sorgt für Chaos auf den Straßen.
Źródło: Merkur-Online

W powietrzu majestatycznie wirują wielkie, nierzeczywiste płatki śniegu, z głośników rozbrzmiewa Chris Rea, jadący na święta do domu, przed nami wije się długa, oczywiście znakomicie odśnieżona i puściuteńka droga, a my, popijając gorącą herbatę o aromatycznej nazwie "Chatka z piernika", z każdym kilometrem zbliżamy się do bożonarodzeniowego celu...

Taki był plan. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa, niewiele miała wspólnego z oczekiwaniami, może poza tym, że dałoby się ją zilustrować inną balladą pana o ochrypłym głosie, o nieco odmiennym tytule: "Road to hell"... Romantycznie szybujące puchate strzępy zamieniły się we wściekle zacinające, lodowate kryształki lodu, tworzące zwartą, białą ścianę, w którą darmenie próbowały się wgryźć reflektory samochodu. Łagodnie wijąca się szosa okazała się kompletnie zakorkowaną "patatajką", a jazda po niej na przemian przypominała rajd po lodzie i ślimacze pełzanie w zadymce. 

Olfaktorycznie Polska przywitała nas jak zwykle, czyli piekielnymi wyziewami z kominów. Tak jakby w pochylonych chatynkach usianych przy drogach w piecach paliły nie zasuszone staruszeczki, a sam diabeł osobiście dokładał do paleniska szufle siarkowego paliwa, chichocząc złośliwie na widok żółtawych i śmierdzących niemożebnie kłębów, ścielącego się po okolicy (i drodze) niczym zasłona dymna podstępnego wroga . 

Za to wizualnie nie ulega najmniejszej wątpliwości: idzie nowe! Z każdego domostwa bije po oczach radosna nowina: nie, to nie Pan się narodził, tylko chińscy producenci jadowitych świecidełek zarobili w tym roku miliony. Na przestrzeni ostatnich lat wyraźnie widać, jakimi modami i gustami kieruje się polska prowincja, i w tym roku trend jednoznacznie zmierza w kierunku upiornych niebieskości. Europa, panie.

Europa wkroczyła też do przydrożnych lasów szyldów, tablic i reklam. Odchodzą rozmaite "Bodzie", "Zdzisiexy" i "Halinki", ustępując miejsca gustownym bilboardom i tablicom świetlnym, a w nazwach królują rdzenie wywodzące się z naszej matki Europy i niejakiego Maksa, z cudzoziemska piszącego się Max, kimkolwiek on jest. A, i jeszcze wyrosły jak grzyby po deszczu najróżniejsze "salony" i "światy". Światowo się porobiło, nie ma co...

Za to kulinarnie polskie drogi cofają się w siermiężne czasy słomianych strzech, złotych młynów i zbożowych łanów, tyle że gabarytowo obiekty te przypominają raczej stadiony niż dawne oberże. Niejeden z tych obiektów, kuszących jadłem brzmiącym po staropolsku i szczodrze nasączonym glutaminianem sodu (niech klient wie, za co płaci), mógłby spokojnie wygrać konkurs na makabryłę roku. 

Odchodzą też do lamusa staroświeckie i zupełnie nie na czasie znaki drogowe ostrzegające przed wałęsającymi się poboczami czworonogami ("uwaga, piesi!" -to było jedno z pierwszych polskich zdań, których nauczył się przed laty mój mąż, święcie przekonany, że "piesi" to liczba mnoga od "pies"), co zresztą zagranicznego oka nie dziwiło, zważywszy znaczną liczbę zmasakrowanych kołami samochodów Burków i Azorów, zalegających polskie drogi. Dziś kierowca raczej straszony jest wyłaniającymi się znienacka z ciemności jaskrawymi neonami "zwolnij", powodującymi palpitację serca, tudzież grożącymi stłuczką, jeśli adresat nagłego rozkazu nie zachowa zimnej krwi i da z całej siły po hamulcach. 

Za to Anin, dostrzegłszy nasze przybycie, wzruszył obojętnie zaśnieżonymi ramionami i przymknął oczy, ponownie zapadając w leniwą. zimową drzemkę...

W garze pyrpoli barszcz, zaś ja, umiejętnie oddelegowawszy ważne wigilijne zadania (dzieci i mąż lepią pierogi), dzielę się z Wami wirtualnym opłatkiem. Wesołych Świąt!

wtorek, 18 grudnia 2012

Hjorth & Rosenfeldt "Uczeń" czyli o wskrzeszeniu Hanibala Lectera


Wydawnictwo: Czarna Owca
Seria: Czarna Seria
Tytuł oryginału: Larjungen
Przekład: Alicja Rosenau
Data wydania: maj 2012
Ilość stron: 580
Cena: 39,90 zł
No spotkaliśmy się znowu, ja i ten rzekomo superinteligentny profiler o poharatanej duszy, który spał chyba z każdą kobietą w Szwecji... Nasze poprzednie zetknięcie pozostawiło po sobie leciuteńkie rozczarowanie, choć sama intryga kryminalna oraz niezwykle sprawna narracja tomu "Ciemne sekrety" sprawiły, że uznałam lekturę za dość satysfakcjonującą. "Uczeń" jest bezpośrednią kontynuacją owego tomu. 

I tym razem nikt nie lubi Sebastiana Bergmana, w tym względzie nic się nie zmieniło. Fachura od seryjnych morderców nadal robi wszystko, by do reszty zniszczyć swoje życie i pozostałości socjalnych więzi, choć i tych jest żałośnie mało. W tej powieści jednak przyjdzie mu się zmierzyć z wzorcowym supermózgiem i arcypsychopatą, skazanym i osadzonym w więzieniu mordercą i gwałcicielem kobiet, który znalazł się za kratkami również dzięki błyskotliwej pracy Bergmana, więc niejako superwrogiem. Edward Hinde pozbawiał swe ofiary życia jednym cięciem przez krtań, a krępowane pończochami ofiary były ubierane w staromodne nocne koszule i gwałcone od tyłu. I dokładnie te morderstwa wstrząsają Sztokholmem - ktoś dokładnie kopiuje modus operandi odsiadującego wyrok psychopaty...

Muszę przyznać, że lekko mnie ta książka irytowała. I nawet nie chodzi mi tutaj o kontrowersyjną z założenia postać Bergmana, która irytować powinna, choć tym razem wysiłki autorów, by postać tę uczynić jak najbardziej niesympatyczną, spełzły na niczym, a może to jednak celowy zabieg, by tą żałosną postacią w końcu wzbudzić w czytelniku współczucie i osobliwe miłosierdzie, z rodzaju tego, jakie odczuwa się na widok bitego szczeniaka?... A irytowały mnie dwie rzeczy: kopiowanie i indolencja. To pierwsze jest oczywiste - Bergman ma tak wiele cech serialowego doktora House'a, że twórcy jadowitego i genialnego diagnosty powinni się zastanowić nad wytoczeniem Szwedom procesu o plagiat. Odnoszę wrażenie, że nawet to współczucie jest jakieś takie skopiowane, zważywszy ostatnie odcinki... stop. Odbiegam od tematu i w dodatku spojleruję... Kalka druga: Hanibal Lecter przebija przez kartki tej powieści dość intensywnym i wyraźnym blaskiem. W sumie, nie widzę nic złego w wykorzystywaniu najlepszych motywów kryminalnego gatunku, ale jeśli wyciąga się jeden z najbardziej rozpoznawalnych wątków wszechczasów i wokół niego osnuwa niemal całą intrygę (słynne quid pro quo), to już zaczyna mnie coś uwierać. Zwłaszcza, że Vanja, niestety, nijak się miała do agentki Clarice Starling. 

A skoro już jesteśmy przy więziennych scenach z psychopatą Hindem, to możemy gładkim suwem przejść do irytującego motywu numer dwa, czyli indolencji. Otóż cała ta zagadka kryminalna, rozpisana na wiele stron, byłaby do rozwiązania w dziesięć minut, gdyby ach ci jakże znakomici policjanci uruchomili swoje mózgownice. Już w pierwszej rozmowie z kierownikiem więzienia (notabene mistrzem indolencji i bezdennej głupoty, przy którym blednie wszystko inne) pada informacja, że Hinde dysponuje w celi laptopem (już sam tej fakt mnie ukłuł, bo realia więzienne, nawet w bardzo liberalnej i przestrzegającej praw człowieka Szwecji chyba są jednak nieco inne, zwłaszcza w przypadku więzienia o zaostrzonym rygorze, w jakim przebywał nasz superinteligentny i do gruntu zły Lecter-bis). I co? I nic. Policjanci jak barany (nie ubliżając sympatycznym zwierzakom) przyjmują to do wiadomości i nikomu nie przyjdzie do głowy, by ten laptop sprawdzić?... No, ale wtedy nie mielibyśmy wspaniałej, trzymającej w napięciu przez kolejne czterysta stron powieści, prawda? 

Pomyślicie teraz, że pewnie zechcę wybić Wam tę książkę z głowy. Otóż nie. Wbrew tym ewidentnym "uwieraczom" książka serwuje spory ładunek napięcia, da się czytać (jeśli gotowi jesteśmy przymknąć oczy na pewne rzeczy) i trzyma za gardło niemal do samego końca, nawet jeśli mniej lub bardziej wiadomo, w jakim kierunku to wszystko zmierza. I nawet ten skopiowany pojedynek supermózgów okaże się wcale nie taki najgorszy. Jeśli w dodatku ktoś lubi powieści kryminalne, w których punkt ciężkości przesuwa się w stronę prywatnych perypetii bohaterów, pewnie i "Ucznia" przeczyta z wypiekami na twarzy. Zwłaszcza, że tu już w drugim tomie działa prawo serii (by nie powiedzieć opery mydlanej) i podświadomie zaczynamy kibicować tej czy innej postaci, zżymając się i obgryzając paznokcie, jeśli nie postępuje zgodnie z naszymi pobożnymi życzeniami.

Fajerwerków wprawdzie nie ma, ale... dobra średnia, a nawet więcej niż średnia. Acha, i podobało mi się tłumaczenie. Oceniam na tróję z plusem i z pewnymi zastrzeżeniami, polecam (3+/5). 


niedziela, 16 grudnia 2012

Andreas Föhr "Schwarze Piste" (Czarny szlak) - dobre, lepsze, Föhr




Wydawnictwo: Knaur
Data premiery: 02.11.2012
Ilość stron: 432
Cena: 14,99 euro
Czasami, zwłaszcza po lekturze kolejnej miałkiej, nieciekawej i mało odkrywczej książki, nachodzi mnie ponure przeświadczenie, że gatunek określany kryminałem umarł. Że wszystko, co było do powiedzenia w tych ramach, zostało przewałkowane na milion sposobów przez mistrzów, rzemieślników i zwykłych partaczy, a każda następna próba to tylko stąpanie po śladach tych, którzy przetarli szlaki. A im więcej czytam, tym rzadziej pojawia się przyjemny dreszczyk emocji, efekt "ach!" każe długo na siebie czekać, a już prawdziwe zachłyśnięcie przeżyłam... nie wiem kiedy. A jednak niekiedy, z najmniej oczekiwanego kierunku, wieje świeża bryza i przegania zatęchły fetorek skostniałych kryminalnych schematów. Wystawiam wtedy twarz do ożywczego powiewu i zaczynam wierzyć, że w owym truchle, zwanym kryminałem, tli się jeszcze życie. 

I w "Czarnym szlaku" Andreasa Föhra to życie pełga sobie całkiem żwawym płomykiem. Föhr nie jest debiutantem - omawiana powieść stanowi czwartą część cyklu z komisarzem Wallnerem i drugą przeczytaną przeze mnie ("Wielki tydzień" wzięłam na tapetę tutaj). Ożywczość tej lektury nie polega na tym, że mamy tu do czynienia ze szczególnym rodzajem zbrodni, z jej wyjątkowym okrucieństwem, nie chodzi o innowacyjność koncepcji, ekstremalne charaktery (no... tu możnaby ewentualnie podyskutować) czy nadwyczajność intrygi. Walory tej powieści leżą raczej w umiarkowanym i harmonijnym zgraniu zagadki osnutej wokół frapującej, ale nie sprawiającej wrażenia wyssanej z palca zbrodni, ciekawego settingu, znakomitych postaci (tu można już mówić o wysokokaratowym formacie kreacji), dobrym wybalansowaniu wątku kryminalnego i prywatnego życia śledczych i perfekcyjnie poprowadzonej linii narracyjnej. 

Niewątpliwie solą tego cyklu jest sierżant Kreuthner, będący kimś w rodzaju antypolicjanta, facet o wyjątkowym talencie do pakowania się w kłopoty i osobliwym stosunku do zawodowego etosu. I tę swoją wyjątkowość potwierdza już w pierwszej scenie. Mianowicie Kreuthner wypełnia ostatnią wolę swego zmarłego niedawno wuja, który przed śmiercią zażyczył sobie, by prochy jego rozsypano na górze Wallberg, królującej nad urokliwym bawarskim jeziorem Tegernsee - rzecz w Bundesrepublice dość nielegalna. Plan jest prosty: pojeździć na nartach, o zmierzchu, gdy opustoszeją szlaki, wjechać ostatni raz na szczyt, wykonać misję "wujek Simon", zjechać w dolinę - załatwione. Niestety, nie wszystko idzie po myśli niekonwencjonalnego policjanta. W chwili, gdy otwiera urnę z prochami, które wielką chmurą pyłu zostają porwane przez wiatr, na stoku pojawia się narciarka, biorąc większość wujka Simona na siebie i swój narciarski kombinezon. W ramach rekompensaty za nieoczekiwaną kąpiel w pyle (którego pochodzenia policjant przezornie nie zdradza) Kreuthner zabiera narciarkę na zjazd czarnym szlakiem, który rzekomo zna jak własną kieszeń. Przedsięwzięcie kończy się katastrofą: dziewczyna gubi w śniegu szkła kontaktowe, szlak jest nieoświetlony, a w dodatku na polance, na której para pechowców zatrzymuje się dla wytchnienia, na ławce siedzi bałwan... a właściwie zamarznięty trup kobiety z podciętymi żyłami. Samobójstwo? Czy jednak morderstwo? 

Kreuthner nie byłby sobą, gdyby nie próbował wyciągnąć korzyści materialnych ze swego osobliwego czuja do zwłok. Po kilku dniach organizuje wycieczkę narciarską gospodyń domowych z miejscowego Koła Strzeleckiego na miejsce zbrodni, pobierając oczywiście od każdej z uczestniczek stosowną opłatę. Przedsięwzięcie kończy się katastrofą: na polance znowu siedzi bałwan... 

To tylko maleńki przedsmak tego, co czeka czytelnika w tej powieści. I bez obaw: slapsticków nie ma tu wiele, a śledztwo ma charakter poważny i profesjonalny. Okazuje się, że zbrodnia ma pewien związek ze niechlubnym epizodem z życia Kreuthnera (a jakże) sprzed paru lat. Trzeba przyznać, że sposób, w jaki autor zapętlił to wszystko, budzi podziw finezją i wyczuciem autentyczności. Dawno już maszerowanie tropem wytyczonym przez pisarza nie sprawiało mi takiej satysfakcji, i choć nie każdy z kryminalnych motywów jest nie do odgadnięcia, to w ogólnym zarysie mamy tu do czynienia z mistrzowsko poprowadzoną narracją. 

Cyklowi chyba krzywdząco przylepiono etykietkę "kryminał regionalny", spychającą niemieckie powieści do getta, z którego rzadko są wydobywane na międzynarodowe rynki. Tymczasem akurat ta seria jest tak udana, że z powodzeniem mogłaby poszukać drogi pod obce strzechy, a nawet jeśli Kreuthner zasuwa bawarskim dialektem, to mocny koloryt lokalny nie stanowi tu przeszkody nie do przebycia, a jest raczej cudownym smaczkiem, jakiego szukają w kryminałach koneserzy. Zresztą całość nie dzieje się wyłącznie w okolicach Tegernsee (skądinąd uwielbiam jeździć tam na dzienne wypady), ale i w pobliskim Monachium, co powinno skutecznie zachęcić do lektury tych, którzy czują się znudzeni prowincją. 

Nieoczekiwanie Föhr wkradł się tylnymi drzwiami do pierwszej ligi niemieckiego kryminału, co widać również na listach bestsellerów - to się czyta! Moja ocena: znowu piątka (5/5). 


Tu popełniono zbrodnię: Wallberg nad Tegernsee (zdj. prywatne)
 Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Booktrotter Kasi z Kącika z Książką. 

czwartek, 13 grudnia 2012

Co czytają Niemcy cz. 8 - listy bestsellerów


Zaniedbałam ostatnio hity książkowe księgarni Amazon - wyobraźcie sobie, że ostatnim razem podałam zestawienie najpoczytniejszych kryminałów i fantastyki w sierpniu! Bijąc się w piersi, sypiąc łeb popiołem i w  ogóle kajając się nadrabiam zaległości.

10 najlepiej sprzedających się kryminałów wg księgarni internetowej Amazon z 13.12.2012:

1. Nele Neuhaus Böser Wolf (pol. -)
Bezapelacyjnie największy kryminalny przebój ostatnich tygodni, jeśli nie miesięcy. Tytułowego "Złego wilka" zamierzam oswoić po świętach, jak już będę dysponować własnym Kindlem. A tymczasem jak zepsuta płyta (czy ktoś wie jeszcze, co to takiego?...) powtórzę: który wydawca się skusi? Kura znosząca złote jaja czeka...





2. Jussi Adler-Olsen Verachtung (oryg. Journal 64, pol.-)
W sumie, też mogłabym tak do znudzenia: że kiedy wreszcie, i że w zapowiedziach, i tak dalej... Nic się chyba w kwestii wydania kolejnych rewelacyjnych odcinków z Carlem Moerckiem i Assadem nie zmieniło, pozostaje mi tylko trzymać kciuki, by cykl ten był w Polsce kontynuowany. Recenzja tej książki tutaj.




3. Andreas Föhr Schwarze Piste (pol. -)
Jutro wrzucę recenzję tej książki - właśnie skończyłam i jestem coraz bardziej przekonana, że to jedna z najjaśniej świecących w tej chwili gwiazdek na niemieckim kryminalnym nieboskłonie.





4. Charlotte Link Tal des Fuchses (pol. -)
Najnowsza Link ma się nieźle, ale wyraźnie gorzej od dyżurnej konkurentki Neuhaus, nie mówiąc o niespodziewanym ataku ze strony Andreasa Föhra. Książkę mam, przeczytam. Moja ulubiona autorka pani Löhnig bardzo ją chwaliła, więc może tym razem nie będzie rozczarowania?...





5. Sebastian Fitzek & Michael Tsokos Abgeschnitten (pol. -)
Niby stereotypowy, niby sztampowy i płytki, ale czyta się jak milion dolarów! Moja rezenzja tutaj.

Eifel-Bullen Cover 300




6. Jacques Berndorf Eifelbullen (pol. -)
Jeden z licznych autorów produkujących tzw. kryminały regionalne, bardzo mocno osadzone w lokalnym kolorycie. Nie znam żadnego z nich, więc trudno mi je oceniać, ale mają szeroką rzeszę gorących zwolenników.




Grießnockerlaffäre von Rita Falk

7. Rita Falk Grießnockerlaffäre (pol. -)
Rita Falk podbiła serca Niemców kryminałami śmiesznymi, w stylu naszej dawnej dobrej Chmielewskiej. Wszystkie dzieją się na głębokiej prowincji i mają osobliwe ni to kulinarne, ni to spożywcze tytuły. Ten tutaj to "Afera kluseczkowa", bywał już "Salceson al dente" i podobne rarytasy. Jakoś mnie nie ciągnie, ale kto wie, może kiedyś dla Was przetestuję.



Der Augenjäger8. Sebastian Fitzek Der Augenjäger (pol. -)
Niewydana w Polsce książka "Kolekcjoner oczu". Nie czytałam, ale patrzcie, jak świetnie sprzedaje się ten autor!





Jussi Adler-Olsen: Erbarmen

9. Jussi Adler-Olsen Erbarmen (oryg. Kvinden i buret pol. Kobieta w klatce)

Pojawia się i znika... nieśmiertelny jest, ten Adler Olsen. Jego książki co jakiś czas przeżywają swoisty renesans i Święta Bożego Narodzenia najwyraźniej stymulują sprzedaż starszych tomów. To pierwszy tom serii z Carlem Moerckiem, chyba wyląduje pod niejedną choinką w tym roku.




10. Jo Nesbø Die Larve (oryg. Gjenferd, pol. Upiory)
Właśnie wyszło kieszonkowe wydanie dziewiątego tomu cyklu z Harry Holem, wydanie w twardej oprawie ukazało się już dobry rok temu, pora więc zebrać drugie żniwo. W sumie, spodziewałabym się pierwszej pozycji, ale widać wiele osób kupiło droższe wydanie rok temu. Reklamować nie trzeba, recenzja tutaj.




A tutaj 10 najlepiej sprzedających się książek fantasy i science fiction na Amazonie, w dniu 13.12.12:

Die Herren von Winterfell / Das Lied von Eis und Feuer Bd.1 - Martin, George R. R.1. Georg R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 01: Die Herren von Winterfell (oryg. A Game of Thrones (Pages 1-359), pol. Gra o tron)
To chyba też będzie prezent pod choinkę dla tych nielicznych, którzy jeszcze nie przeczytali gigacyklu Martina (czyli w sumie dla mnie, ale ja mam tę książkę w zapasach, tylko się jeszcze nie zabrałam).

House of Night - Verloren, P. C. Cast, Kristin Cast, Fantasy & Science Fiction


2. P. C. Cast, Kristin Cast Verloren. House of Night 10 (oryg. Hidden, House of Night, pol. cykl Dom nocy, Ukryta)
Cykl jest i w Polsce, więc pewnie niektórzy z Was go znają, mnie kompletnie to ominęło.



Der Hobbit - oder Hin und zurück. Das Original zum Film3. John R. Tolkien Der Hobbit oder Hin und Zurück
Wiadomo, dlaczego. Cieszy reanimacja tej klasycznej pozycji, choć czytelnik musi się czuć jak przysłowiowy osioł: które wydanie chapnąć z żłóbka?






Der Hobbit4. John R. Tolkien Der Hobbit oder Hin und Zurück
I jeszcze raz...







5. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 3 (oryg. The Hunger Games Mockingjay, pol. Igrzyska śmierci 3, Kosogłos)

I do znudzenia...

6. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 2. Gefährliche Liebe (oryg. The Hunger Games 2 Catching Fire, pol. W pierścieniu ognia)
Podobnie...

Der kleine Hobbit Normalformat7. J. R. R. Tolkien Der kleine Hobbit 
I znowu...







8. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 02: Das Erbe von Winterfell (oryg. A Game of Thrones (Pages 360-674), pol. Gra o tron)
Nic nowego...

Sergej  Lukianenko - Wächter des Morgen9. Sergiej Lukianenko Wächter des Morgen (pol. -)
Wreszcie jest! Czwarta, wyczekiwana część "Nocnego patrolu". Przyszła w dniu premiery, ale została z miejsca zarekwirowana przez miaużona. A niech ma...





Trudi  Canavan - Sonea 3

10. Trudi Canavan Sonea 3 Die Königin (oryg. The Traitor Spy 3, The Traitor Queen, pol. Królowa zdrajców)
Chyba jesteśmy na bieżąco w Polsce z tym cyklem, ja go nie śledzę, ale wiem, że są wśród Was zwolennicy. 





I jak podobają się Wam niemieckie czytelnicze gusta?

wtorek, 11 grudnia 2012

Mark Hodder "Dziwna sprawa Skaczącego Jacka" - a ja nie skaczę



Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł oryginalny: The Strange Affair of Spring Heeled Jack
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Data wydania: 8 lutego 2012
Cykl: Burton & Swinburne
Ilość stron: 511
Cena: 44,90 zł
Wydawać by się mogło, że powinnam się zachwycić tą książką. Modna steampunkowa otoczka, ożywiona legenda ze świata anglosaskiego, bohater lingwista, dużo akcji, intrygująca zagadka, niezłe wykonanie - czegóż chcieć więcej? Toż to musi się podobać! Wychodzi na to, że znowu będę czarną owcą i zamiast beczeć zgodnym bekiem "beee", zabeczę: "aaaa...le".

O treści tej książki, będącej zaczątkiem trylogii (znowu), napisano już tyle, że aż mi się nie chce jej powtarzać. Mamy tu do czynienia z wiktoriańską Anglią, przy czym jest to Anglia dziwna, nie do końca zgodna z tym, co znamy z historii, zaludniona osobliwościami, jak na steampunkowe klimaty przystało. Czyli coś jakby alternatywna wersja historii. Główny bohater, sir Richard Burton, jest podróżnikiem, lingwistą, odkrywcą, trochę awanturnikiem, ale takim honorowym i królewskim agentem, który ma rozwiązywać niepojęte i straszliwe wydarzenia, od jakiegoś czasu wtrząsające Londynem. W mieście pojawiły się bowiem wilkołaki, z francuska zwane tu loup-garou, ponadto sieje grozę pojawiająca się znienacka postać osobnika na szczudłach, w cudacznym kombinezonie, w hełmie i chmurze błękitnych błyskawic, który napada na młode dziewczęta. Jak można przypuszczać, oba zjawiska łączą się ze sobą, a bohaterski sir Burton nie szczędzi mozołów, by dotrzeć do ich sedna, wspierany przez nietuzinkową postać poety o masochistycznych skłonnościach, Swinburne'a. 

Nie trzeba być żadnym bystrzakiem, by odnaleźć w powieści szereg autentycznych postaci historycznych, którym autor przypisał tu inną, alternatywną rolę. Również i tytułowa historia Skaczącego Jacka jest mocno zakorzenionym elementem kulturowym Anglosasów, tak oczywistym i rozpowszechnionym, jak nasza legenda o panu Twardowskim. Mark Hodder prezentuje tutaj zgrabne wyjaśnienie tej tajemniczej historii i umiejętnie kreuje wokół niej swój własny świat. I ten świat również jest fascynujący. Amatorzy stempunkowych gadżetów z pewnością będą usatysfakcjonowani ich mnogością, w dodatku autor nie poprzestaje na typowych wynalazkach inżynieryjnych, a wzbogaca swoją wersję świata produktami genetycznych eksperymentów, pośród których najbardziej urzekł mnie odpowiednik niegdysiejszych gołębi pocztowych, czyli papuga, posiadająca jednak maleńki efekt uboczny w postaci nieprzyjemnej skłonności do nadużywania przekleństw. I choć ptaki te jako posłańcy wiadomości były niezawodne, to jednak odbiorca poczty musiał pogodzić się z tym, że ptaszysko zmieszało go z błotem i zwymyślało od najgorszych.  

Skoro zaś już jesteśmy przy gadżetach, to stąd już rzut beretem do całej konwencji tej powieści. Właściwie aż żal, że została ona ujęta w formie epickiej, bowiem stanowi znakomity materiał na komiks. I tak się ją również czyta: jak płyciutką, przygodową opowiastkę z obrazkami. W zasadzie trudno się czepiać powieści przygodowej, że jest przygodowa, więc może przestanę w tym miejscu marudzić. Ale przyczepię się jednak do tego, że mimo wyraźnych wysiłków autora, by utrzymać tempo, by kalejdoskopowo zmieniać sekwencje obrazów, łuk napięcia wyraźnie pęka przed czasem, co dziwi tym bardziej, że i do momentu klapnięcia nie zawsze była w stanie utrzymać czytelnika w stanie nerwowego podniecenia (a przecież mamy tu do czynienia z przygodowym sztafażem, więc należy założyć, iż to właśnie jest jednym z celów autora). Co tu dużo gadać, nudziłam się w trakcie lektury, a to nie świadczy o niej zbyt dobrze, zważywszy na gatunek. 

Nie zaiskrzyło między mną, a Skaczącym Jackiem (a może sir Burtonem?), choć doceniam niektóre jak najbardziej udane aspekty tej książki. Daję trójczynę i raczej nie mam ochoty na kontynuację tego cyklu (3/5).

sobota, 8 grudnia 2012

Monachium na lekkim gazie - zapraszam na grzańca


Są pewne aspekty życia w Niemczech, których nie zamieniłabym na nic innego na świecie. Kiedy zbliża się adwent, a ja dostaję alergii na widok czekoladowych mikołajów i bombek w supermarketach, zalegających na półkach od października, wystarczy, że przejdę się raz przez tutejszy Christkindlmarkt i natychmiast odchodzi mi cały nerw i po paru przystankach przy co ciekawszych straganach wracam rozanielona i na leciutkim gazie, by z utęsknieniem czekać na Boże Narodzenie.

Napijcie się dziś ze mną grzańca - wirtualnie chociaż - zapraszam! Ja dziś się uraczyłam winkiem grzanym jeżynowym, znakomicie rozgrzewającym, aromatycznym i siejącym w łepetynie błogi zamęt. Tylko cena dziwnie nieprzyjemna i szarpiąca trzos - 4 euro... Czy mi się zdaje, czy jeszcze nie tak dawno płaciło się 2,5 euro za kubasek?


Po pierwszej stacji na straganie z Glühweinem przemkniemy się w samo serce monachijskiego kiermaszu, na Marienplatz. Drzewko się Monachijczykom w tym roku udało - w zeszłym roku wyglądało sromotnie, zbierając piętrowe przekleństwa i cierpliwie znosząc wybrzydzania, a nawet będąc obiektem szyderstw i drwin. W tym roku iglak jest symetryczny i nieprzełysiały, choina jak się patrzy! I nie trąci kiczem, jak nie wytykając palcami sztuczny produkt drzewkopodobny na Placu Zamkowym w Warszawie. Monachijski Christbaum jest, by go pochwalić z cudzoziemska - au naturel.


Z Marienplatzu można się cichaczem wymknać na chwilę do Hugendubla, czyli mojej ulubionej księgarni, rozłożonej dekadencko na sześciu piętrach. Z najwyższego rozpościera się widoczek na Marienplatz i drepczące po nim mróweczki. W Hugendublu nabywamy "Metro 2033" i zmykamy na Rindermarkt, gdzie budek stoi może niewiele, ale wszystkie są klasy deluxe.


Po drodze można zakąsić świeżym daktylem, mandarynką z listkiem, czereśniami albo persimonem - albo po Bożemu suszonymi owocami, jak przystało na zimową porę roku.


Przystanek na grzańca - tym razem wiśniowego. Dla frakcji bezalkoholowej kilka smaków ponczu do wyboru.


Jest pewien rodzaj klientów Christkindlmarktu, który obok takich cudowności nie potrafi przejść obojętnie. Niektóre panie co roku wydają spore sumki na kolejne świąteczne durnostojki i połyskujące cacuszka. Znajdzie się tu coś na każdy gust i smak, choć nie na każdą kieszeń. Kiermasze są zdecydowanie dla tych zasobniejszych kieszeni.


Jeśli komuś za mało szumi w głowie, to może wstąpić do gorzelni - tu podają większe kalibry, jest jagatee, rozmaite smakowe wódeczki i naleweczki, sznapsiki i gorzałeczki. Stąd już mocno chwiejnym krokiem zmierzamy...


... w stronę budki z nostalgicznymi zabawkami, ale ponieważ jesteśmy po kielichu, automobila nie kupujemy, tylko sycimi wzrok i idąc za nosem...


... wpadamy na dyżurne danie każdego kiermaszu, czyli Reibedatschi mit Sauerrahm, czyli placki ziemniaczane z duuuuużą ilością śmietany.

I tym optymistycznym akcentem kończymy spacerek mroźnymi ulicami Monachium. Zum Wohle!

wtorek, 4 grudnia 2012

Phil Rickman "Frucht der Sünde" (The Wine of Angels) czyli kto się boi starego jabłonka



Wydawnictwo: rororo
Tytuł oryginału: The Wine of Angels
Data premiery: 1998
Wydanie niemieckie 02.05.2009
Ilość stron: 608
Cena: 9,95 euro

Dzień pierwszy
Postanawiam nadgryźć stertę starych kryminałów zalegajacych półki. Mój wybór pada na "Owoc grzechu" Phila Rickmana. Kryminał angielski, reklamowany jako "klerykalny" (cokolwiek to znaczy), napisany przez erudytę i krytyka literackiego, z nietuzinkową postacią (zagadki rozwiązuje kopcąca jak lokomotywa, klnąca na potęgę, samotnie wychowująca matka-Angielka i... duchowna kościoła anglikańskiego - tego jeszcze nie było), a klimat powieści ociera się o ezoterykę, zjawiska niewytłumaczalne i w ogóle nie z tej ziemi. Brzmi dobrze. Okładka nastraja odpowiednio, podobnie obietnica łagodnych zielonych wzgórz angielskiej prowincji... Mniam. Zaczynam czytać. Pierwsze strony przenoszą mnie do starego sadu w niewielkiej miejscowości Lewardine, gdzie paru tubylców i księżyca (żeńska forma od ksiądz?!...) wraz z córką stoją zgromadzeni wokół jabłonka (męska forma od jabłoń?!...) i odczyniają jakieś kompletnie niezrozumiałe czary. Bredzą przy tym o jakichś duchach w gałęziach i tym podobnych. Scena trwa wiecznie, a kończy się tak niespodziewanie, że ledwie ją zauważyłam, ululana monotonią rozmów) - otóż jeden z nich, tych domorosłych szamanów, bierze dubeltówkę i odstrzeliwuje sobie łeb. Koniec sceny. Postanawiam kontynuować lekturę następnego dnia.
Dzień drugi
Okazuje się, że incydent w sadzie wokół jabłonka nie ma nic wspólnego z pozostałą częścią książki. Fabuła toczy się niespiesznie i niewzruszenie, a odstrzelenie łba zakwalifikowane zostaje jako samobójstwo, a potem nieszczęśliwy wypadek (żeby rodzinie nie było przykro). Nowa księżyca faktycznie od czasu do czasu używa nieładnych wyrazów, poza tym ma dorastającą córkę, która już w pierwszy weekend nawala się jak haubica cydrem i o mały włos nie staje się ofiarą gwałtu zbiorowego, ale zostaje uratowana przez pawia (własnego) i jabłonka (tego z sadu). Widzę parę zalążków cudownie konfliktowej akcji i przyspieszam lekturę, ale gubię się w wielostronicowych dywagacjach dotyczących ważkiej kwestii, czy księżyca ma pozwolić na spektakl w kościele o pewnym homoseksualiście, który żył czterysta lat temu, czy nie. Zasypiam.
Dzień trzeci
Merrily Watkins (księżyca) jest w rozterce i w stresie. Szuka córki, zgłębia miejscową historię (chrr.... chrr... chr..., sorry, chyba przysnęłam), widzi duchy, filozofuje o jabłonku. Dobiegłam (co za przesada!) do strony 200, trupa nie ma. 
Dzień czwarty
Trupa nadal nie ma. Księżyca naraża się tubylcom, puszcza pawia podczas swojej inicjacji (w sensie, że biskup przyjechał i odprawił mszę z okazji objęcia przez nią parafii). Córka księżycy zaprzyjaźnia się coraz bardziej ze starym jabłonkiem oraz byłym muzykiem rockowym o steranej duszy. Poza tym w domu parafialnym straszy. We wsi odbywa się impreza, trwająca pięćdziesiąt stron.
Dzień piąty
Trupa nie ma, chociaż minęłam półmetek. Sprawdzam, czy to na pewno kryminał, ale na okładce stoi jak wół: powieść kryminalna. Chr... chrrr.... chrrr...
Dzień szósty
Ale się wystraszyłam! Wszystko przyspieszyło nagle, z kopyta, mało nie pospadałam z sofy! We wsi ginie dziewczyna, pojawia się trup, potem drugi, losy księżycy splatają się ze starym jabłonkiem, zagadka zostaje wyjaśniona w trymiga, a ja pozostaję z wielkim znakiem zapytania i mętlikiem w głowie. Z ręką na sercu: cydru nie sączyłam! Ale wreszcie jestem wyspana. 

Moja ocena: cała dwójka (za zalążki znakomitych pomysłów i postaci - a może powinnam powiedzieć: pesteczki?) (2/5). Może hardkorowi anglofile i miłośnicy jabłek dodają z jeden punkt.


Książkę przeczytałam w ramach listopadowego wyzwania trójka pik w kategorii "wydane przed 2000". 

niedziela, 2 grudnia 2012

Mamut mieszany zimowy z sadełkiem


Prezentuję mojego najnowszego mieszanego mamuta: zad ma niemiecki i fantastyczny, sadełko fantastyczne i polskie, łeb mocno fantastyczny i pomieszany, nasada trąby mitchellowska, sama trąba smoczo-mistyczna. Ogonek kryminalny, zaś odnóża polskie. Czyż nie jest uroczy?...

Mamutobicie

Rozłożony na elementy pierwsze mój mamut składa się z następujących rarytasów:




1) Brandon Sanderson Der Weg der Könige oraz
2) Brandon Sanderson Der Pfad der Winde, dwa opasłe tomiska najnowszego cyklu The Stormlight Archive, liczące po 1000 stron, a stanowiące zaledwie pierwszy tom obliczonej na 10 (!) tomów sagi. MAG planuje wydać The Way of Kings w przyszłym roku. Nie wiem, czy te książki są przeznaczone do czytania, czy tylko do stania na półce, bo formatem zbliżone są do Eriksona, ale wyposażone w twardą, solidną niemal dębową oprawę, jak przystało na solidny zadek mamuta.
3) Steven Erikson Ogrody księżyca oraz
4) Steven Erikson Bramy domu umarłych, czyli pierwsze dwa tomy tego iście mamuciego cyklu, który postanowiłam sobie sprawić, a nawet przeczytać. Przeraziłam się, jak przyszły, bo obawiam się, że mogą się przemienić w narzędzie zbrodni - uwielbiam czytać w łóżku, a pod czymś takim można zejść z tego świata.
5) Bernd Perplies Für die Krone oraz
6) Bernd Perplies Gegen die Zeit, czyli dwa pierwsze tomy cyklu steampunkowego niemieckiego autora Magierdämmerung czyli Zmierzch Magów. Podobno znakomite!
7) Ben Marcus Flammenalphabet (oryg. The Flame Alphabet)  - za oceanem wszyscy słaniają się w ekstazie nad tą powieścią, trudną, ale podobno genialną. Przekonamy się!
8) Rakietowe szlaki 3 - antologia zawierająca moich ulubionych pisarzy, którzy towarzyszyli mojemu dojrzewaniu. Oisaj mówi, że znakomite, a ja mu uwierzyłam:-)


9) Michael Cobley Die Saat der Erde (oryg. Seeds of Earth) - MAG zapowiada tę pozycję na marzec, a ja z ukontentowaniem rejestruję, że ktoś jeszcze w ogóle pisze książki s-f.
10) Jack McDevitt Firebird - pisze jak szalony, ten McDevitt. Firebird to szósta część cyklu z Alexem Benedicktem, więc raczej coś lżejszego.
11) David Mitchell Number 9 Dream oraz
12) David Mitchell Wolkenatlas (Cloudatlas) - nie trzeba nikogo instruować, kto zacz. Ponieważ mam z biblioteki jeszcze najnowszą książkę Mitchella, pewnie przez najbliższe tygodnie będę myśleć, śnić i mówić jak on.
13) Stephen R. Donaldson Skok w konflikt. Skok w wizję. Jeśli mi się spodoba, to zaopatrzę się w pozostałe tomy, bo wydawca sypnął obficie.
14) Marie Lu. Legenda. Rebeliant - tu mam mieszane uczucia. Jedni chwalą, inni psy wieszają... Pocieszam się, że przynajmniej tłumaczenie będzie przyzwoite, bo ręki przyłożył pan Marcin Mortka, a on to potrafi:-) Ale chude to jakieś...
15) Michael Swanwick Córka żelaznego smoka. Smoki Babel - nastawiam się, że to będzie jeden ze smaczniejszych narządów mojego mamuta, więc może jąderka?...
16) M. John Harrison Światło - Uczta wyobraźni, więc powinno być dobrze.


17) Stefan Darda Czarny wygon. Bisy - no dobra, na razie zbieram, nie czytam, ale w końcu się wezmę.
18) Giovanni del Ponte Niewidzialni. Tajemnica Misty Bay oraz
19) Giovanni del Ponte Niewidzialni Czarownica z Dark Falls - tu zawiniła Kasia z Kącika z Książką. Jakby co, to na nią:-) A książki kupiłam dla Smoka.
20) Anna Głomb Śmierciowisko - debiut, ale chwalony m. in. przez Annę Kańtoch
21) Saladin Ahmed Tron półksiężyca - tu również nie jestem pewna, czy było warto, ale za tę cenę...
22) Szczepan Twardoch Morfina - zamierzam się nafaszerować Morfiną i mam nadzieję, że nie będzie bolało...
23) Alan Hollinghurst Obce dziecko - nagradzane, chwalone, angielskie, z piękną okładką. Nie dopuszczam rozczarowania.
24) Joanna Bator Ciemno, prawie noc. Ominął mnie szał związany z Chmurdalią i tą drugą, ale na to się skusiłam. Jakieś kryminalne wątki tam są ponoć.
25) Alan Bradley Flawia de Luce. Tych cieni oczy znieść nie mogą. Najnowsza Flawia, bardzo się cieszę na wysmakowaną lekturę. Kto zna, ten pokochał, a kto nie zna, niech czyta pierwszy tom!
26) Felicitas Mayall Nacht der Stachelschweine - testuję nową serię kryminałów. Ma być bardziej po włosku, niż po niemiecku, a poza tym niemiecka część śledczego duetu pochodzi z Monachium, więc to jakby sąsiedzi prawie.


No i jak? Nabraliście ochotę na sadełko, trąbę albo jąderka?... Ja aż się oblizuję.

sobota, 1 grudnia 2012

Anna Kańtoch "Czarne" - o miodowozłocistych strugach bezczasu

Wydawca: Powergraph
Seria: Kontrapunkty
Data wydania: 5 października 2012
Liczba stron: 272
Cena: 34 zł

Piękna, prawda? Piękna okładka i piękna kobieta... Obie wytłumione, spokojne, owiane mgiełką tajemnicy. I to samo da się powiedzieć o zawartości tej książki - kolejnej pozycji wydanej w serii Kontrapunkty, mającej prezentować prozę nieschematyczną, niedającą się zaszufladkować, innowacyjną. 

Anna Kańtoch nie jest postacią nieznaną na polskiej scenie fantastycznej - znawcy gatunku zapewne skojarzą ją z rozpoczętym cyklem "Przedksiężycowi", który utknął na skutek rozmaitych zawirowań wydawniczych, a może zwykłego pecha, a także z wieloma nagradzanymi opowiadaniami. Nie ukrywam, że na jej nową powieść czekałam, nie wiedząc zupełnie, czego się po tym tajemniczym tomiku spodziewać.

I faktycznie, powieści tej nie da się łatwo oetykietować. Jej akcja zawiązuje się w roku 1935, w nadmorskim kurorcie, gdzie w sanatorium dochodzą do zdrowia rozmaite poharatane i niespokojne dusze. Piszę: akcja, a tymczasem samo to słowo jest już zaprzeczeniem tego, co nas czeka - bo to nie jest akcja, nie komiksowe szybkie sekwencje obrazów czy pulsujące dynamiką ciągi wydarzeń, kumulujące w wybuchowym finale. O wiele bardziej mamy tu do czynienia z rozsypanymi kawałkami mozaiki, które czytelnik spokojnie i mozolnie składa w jedną spójną całość, choć i słowo "spójny" zdaje się tutaj zgrzytać. Opowieść ta nie toczy się spójnie i linearnie, bowiem już po kilku początkowych scenach w nadmorskim miasteczku lądujemy w innych miejscach i w innym czasie - w Czarnem, położonej na pustkowiu wsi, gdzie rodzina naszej bohaterki od lat spędza wakacje, wypoczywając od tętniącej życiem Warszawy - choć i w niej spędzimy trochę czasu, w Czarnem odległym, leżącym we wspomnieniach i Czarnem teraźniejszym, gdzie czas wykonuje dziwną pętlę. Czas, który w zadziwiający sposób przyspiesza i cofa się, biegnie nierównym rytmem, gubi się i odnajduje w kilku strugach, powtarza cyklicznie na wzór muzycznego ronda, a czasem nawet rozlewa się w słonecznym bezczasie.

Pokrętne, co? Zgadza się, autorka nie ułatwia czytelnikowi zadania, bawi się z nim w gmatwanie i rozplątywanie czasowych strun, niedopowiadając i dając spory margines na własne interpretacje. Dla niektórych opowieść ta może się okazać obyczajową, spokojnie snutą historią, dla innych rzeczą o wspomnieniach i ich mocy, o powrocie do beztroskich lat i pachnących ciastem i swobodą lat dzieciństwa, dla jeszcze innych czystą, choć pozamainstreamową fantastyką z mroczną tajemnicą w tle, a kto inny będzie śledził wyłącznie kryminalny wątek. Sposobów na czytanie tej powieści jest bardzo wiele, a każdy z nich prawdziwy.

To bardzo zmysłowa opowieść - a nie mam tu wcale na myśli czystego erotyzmu, a raczej auto- czy homoerotyzmu, bo ten również tu występuje. Z każdej strony kipi fala doznań: kolorystycznych, smakowych, dźwiękowych. Te świetlne słoneczne gry, bursztynowości, złociste miody i soczyste zielenie, ten ciężki zapach wilgoci i deszczu, który pada niemal w każdej scenie, przeplatany z rozmaitymi odcieniami i rozmaicie intensywnymi promiemi słońca. "Zrywa się wiatr - słyszę, jak przedziera się przez korony świerków, strącając resztki wilgoci, szelest kropli w poszyciu jak gwar skrzacich rozmów otaczający mnie na ulotną chwilę"... Słyszycie to? To jest rytm tej powieści, jej sól i przyprawa. Trzeba umieć czytać poezję, by rozkochać się w tej książce - nie znajdą w niej niczego dla siebie zwolennicy konkretnej, jednoznacznej prozy. 

To w końcu dla kogo jest ta pozycja? Dla poszukujących inności. Dla tych, którzy lubią eksperymenty. Dla tych, którzy kochają soczysty, elegancki, piękny język. Na pewno nie na każdą półkę. Ale na taką, na której stoją te książki, które nie pasują na żadną inną...

Moja ocena: piątka, z niewielkim minusem (5-/5). 

czwartek, 29 listopada 2012

Na co czekam...


Wydawcy sypnęli informacjami o planach wydawniczych na przyszły rok i chociaż terminy na połowę przyszłego roku wydają się na razie abstrakcyjnie odległe, niektórych tytułów wyczekuję z wielkim utęsknieniem. W moim koszyku przyszłorocznym znalazły się te kąski:

1) Mark Allen Smith "Der Experte" (oryg. Expertise)
A jednak! Przeczucie mnie nie omyliło i nastąpi dalszy ciąg przygód specjalisty od tortur, Geigera. Pierwsza część ukazała się w Polsce w tym roku w Hachette, pisałam o niej tutaj, natomiast drugi tom zapowiadany jest w Niemczech na 16 sierpnia 2013. Nie powiem, cieszę się, bo "Inkwizytor" nie mógł się skończyć, ot tak, zbyt wielu informacji brakowało na koniec.



2) Tess Gerritsen "Abendruh" (oryg. Last to Die) Gerritsen jest pracowita jak mróweczka i już 26 kwietnia 2013 zaserwuje nam kolejny tom popularnej serii Rizzoli & Isles. Z notki wydawcy: Jako jedyni przeżyli straszliwe rodzinne tragedie. Najpierw brutalnie zamordowano ich rodziców, potem rodziny zastępcze. W internacie położonym gdzieś w odległych rejonach stanu Maine mają odzyskać zaufanie do ludzi i odnaleźć drogę do normalnego życia. Jednak pomimo tego, iż szkoła jest hermetycznie zamknięta dla postronnych, dochodzi do niepokojących incydentów, a trójka nastolatków zaczyna obawiać się o życie. Maura Isles, którą z internatem łączy osobista więź, jest na miejscu, kiedy zagrożenie eskaluje... I co jest temat na bestsellera? Notabene, Albatros ma tę pozycję w zapowiedziach na przyszły rok, pod tytułem "Ostatni, który umrze" (sznurek tutaj). 



3) Ake Edwardson "Die Rache des Chamäleons" (oryg. Möt mig i Estepona) Kolejny Winter! I to już 15 lutego 2013. Z opisu wydawcy: Twój mąż cię kocha. Kocha wasze dzieci. Jest człowiekiem sukcesu, prowadzicie udane życie. Ale jedna wiadomość zmienia wszystko. Kumpel z dawnych czasów twierdzi, że twój mąż jest mu coś winien. I żąda zadośćuczynienia. Z miłości porywasz się na  tajemniczą misję. Ale kim jest mężczyzna u twego boku? Najnowszy thriller Edwarsona przenosi czytelnika do Andaluzji i w terrorystyczną przeszłość. Coś mi się widzi, że Szwedzi wyjątkowo rozkochali się w tej Andaluzji - najpierw Marklund, teraz Edwardson... Za zimno im, czy co?...

4) Stephen King "Joyland" ma się ukazać 17 czerwca. Wydawca kusi tak: Bestseller Stephena Kinga "Dallas 63" spotkał się z entuzjazmem krytyków. W powieści "Joyland" autor zabiera czytelników na wyprawę w lata siedemdziesiąte. W niewielkim wesołym miasteczki krzyżują się drogi ukrywającego się mordercy i dziecka.  Devin Jones, jest studentem zarabiającym na opłacenie uwiwersytetu w parku Joyland w Północnej Carolinie. Jest lato roku 1973, a myśli studenta zaprzątają trzy sprawy: jego wielka miłość Wendy zrywa z nim listownie. W diabelskiej kolejce Horror House rzekomo straszy, odkąd zamordowano w niej dziewczynkę. Wreszcie frapuje go tajemnica pięknej młodej kobiety, której willę chłopak mija każdego dnia. Zafascynowany beztroskim życiem w miasteczku Devin przedłuża swój pobyt. Jego ciekawość wyzwala lawinę wydarzeń, w których stawką okaże się życie... Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam sprawdzić, co to za wydarzenia.

5) Klüpfel i Kobr "Herzblut" (w wolnym przekładzie: Własną krwią)
Kolejny Klufti na horyzoncie - już 26 lutego. Mały przedsmak: Kluftinger jest święcie przekonany, że  podczas rozmawiając przez komórkę z anonimowym rozmówcą  - to akurat podczas wyczekiwanej z obawą konferencji prasowej szefa - jest świadkiem morderstwa. Jego koledzy policjanci próbują wybić mu z głowy to podejrzenie, twierdząc, że ma "zwidy, spowodowane zbyt intesywną konsumpcją pieczeni wieprzowej". Kluftinger na własną rękę wszczyna dochodzenie i na miejscu zdarzenia znajduje dużą ilość krwi, jednak nie ciało. Wydarzenia nabierają dynamiki, kiedy rejonem Allgäu wstrząsa seria brutalnych morderstw. Kiedy wreszcie pojawiają się brakujące zwłoki, a Kluftinger orientuje się, co łączy wszystkie zbrodnie, jest już prawie za późno... Prywatnie również znajduje się pod presją: od wielu dni dokucza mu kłujący ból w mostku. Kluftinger obawia się najgorszego. Upokarzające badanie u wiecznego antagonisty doktora Langhammera zdaje się potwierdzać podejrzenie. Ale komisarz postanawia wziąć się za siebie. Tylko czy dieta bezmięsna, pozbawiona ulubionych "kässpatzen" i kurs jogi to właściwa droga?... I śmiesznie, i strasznie...

6) Peter F. Hamilton "Die Dämonenfalle" (oryg. Manhattan in Reverse) ukaże się 14 marca 2013. Czego się spodziewać? Notka wydawcy jest dość enigmatyczna, nie wiadomo, czy chodzi o morderstwa popełnione w alternatywej wersji wiktoriańskiego Oxfordu, czy o nowy tom ze świata Wspólnoty - jedno jest pewne " Void Trilogy" to to nie jest... Nowa seria?



7) Ian Rankin "Mädchengrab" (oryg. Standing in Antoher Man's Grave - tytuł to kolejny dowód bezgranicznej kreatywności niemieckich wydawców, którzy postanowili, że powyższe to Grób dziewczynki). Rebus powróci 11 marca! 
Po pięciu latach emerytury inspektor Rebus udaje się znowu w pościg za zbrodniarzem, tym razem po cywilnemu. Uparty Szkot nadal kopci jak lokomotywa i nie stroni od whisky - wbrew wszelkim zaleceniom lekarzy. Przełożonych ignoruje, a jak się nie da, to idzie z nimi na udry. I tak popada w konflikt z Malcolmem Foksem. Temu się nie podoba, że John, tropiąc seryjnego mordercę, działa na własną rękę i zgodnie z własnymi kontrowersyjnymi metodami. Ma wszystkich przeciw sobie - prawie wszystkich, bowiem ulubiona koleżanka Siobhan Clarke jako jedyna stoi po jego stronie... Kto by by pomyślał: konfrontacja Rebusa i Foksa? Ciekawam tego bardzo. A tak na marginesie - zauważyliście, że motyw ukatrupionego ptaszka jakoś bardzo się podoba niemieckim grafikom?...


A czy Wam zabiło mocniej serce na widok któregoś z tych tytułów?...

środa, 28 listopada 2012

Karin Fossum "Schwarze Sekunden" (Czarne sekundy) - o jakości lapidarności


Audiobook 4 CD
Dhv der Hörverlag
Data premiery: 2004
Tytuł oryginału: Svarte sekunder
Przekład na niemiecki: Gabriele Haefs
Lektor: Nina Petri
Wersja autorska skrócona, 309 minut
Cena: 28 euro

Czy można się przesycić skandynawskimi kryminałami? Można. Jeśli ze wszystkich stron napierają rzekome bestsellery z etykietą "skandynawskie", a człowiek obawia się, że otworzywszy lodówkę, zostanie napadnięty przez "piątego Larssona", albo "książkę, która podobała się Läckberg", to trudno reagować inaczej, niż lekkim odruchem wymiotnym, zwłaszcza iż jakość zachwalanych dzieł nie idzie w parze z pracującą na najwyższych obrotach machiną promocyjną. 

Właśnie ukazała się "nowa" Fossum. "Nowa" w cudzysłowiu, bowiem "Czarne sekundy" właściwie żadną nowością nie są, wszak napisane zostały już dziesięć lat temu. Karin Fosum jest dobrą, solidną marką, więc czytelnik powinien się cieszyć z uzupełnienia luk. Z drugiej strony, jeśli to prawda, iż polski przekład wykonano nie z norweskiego, a z angielskiego (doszły mnie takie słuchy), to aż się chce zawyć i przewrotnie, celem eksperymentu, przetłumaczyć to-to z powrotem na norweski i przedłożyć autorce do wglądu...

Nie mnie jednak oceniać jakość polskiego przekładu, bowiem powieść poznałam w wersji niemieckojęzycznej, znakomicie przetłumaczonej, kogenialnie przeczytanej przez aktorkę Ninę Petri. Możnaby się po raz kolejny zastanowić, na ile lektor może przyczynić się wzbogacenia (lub zeszpecenia) dzieła - w tym wypadku nie mam najmniejszych wątpliwości, że interpretacja Niny Petri fenomenalnie stopiła się z atmosferą powieści, nadała jej dodatkowy wymiar, uwydatniła rysy postaci.

Ale do rzeczy. "Czarne sekundy" to kolejny tom z komisarzem Konradem Sejerem, jednak nieznajomość poprzednich części nie stanowi uszczerbku dla lektury. Intryga zasadza się na pomyśle nienowym, ale najwyraźniej atrakcyjnym dla wielu autorów - ginie dziecko. Dziesięcioletnia Ida Joner wyrusza na nowym, żółtym rowerze do kiosku i nigdy nie wraca; koszmar dla samotnie wychowującej ją matki, sensacyjny temat dla tabloidów, zagadka i wyzwanie dla miejscowej policji. Autorka nie trzyma się kurczowo jednego narratora - początkowo skupia się na dramacie matki, trzymanej w kleszczach stuporu i nadziei, później przenosi perspektywę na inne postacie, przyjmując rolę wszechobecnego obserwatora. Dzięki temu chwytowi czytelnik ma wrażenie, że doskonale zna każdą z postaci. Jak się można spodziewać, dziewczynka nie odnajduje się cała i zdrowa, a jej zaginiecie to jedynie początek tragedii. Wraz ze znalezieniem ciała dziecka dość prędko krystalizuje się, kto mógł mieć związek z jej śmiercią. Policja tego nie wie, ale czytelnik owszem: początkowo oscyluje między prowadzącym podwójne życie nastolatkiem, a miejscowym dziwakiem, którego niegdyś nazwanoby wsiowym głupkiem, dziś zaś przylepiono etykietkę osoby autystycznej i niepełnosprawnej umysłowo. 

Wydanie polskie, Papierowy Księżyc
Łatwość, z jaką domyślamy się, jak rozegrał się dramat, nie umniejsza jednak przyjemności lektury. Fakt, wielkich niespodzianek tutaj nie przeżyjemy, jakość tej prozy nie zasadza się jedna na dynamice akcji i jej dramatycznych zwrotach, ale na kameralnym, niespiesznym, acz wnikliwym szkicowaniu dramatis personae. Lapidarny język, unikający szkatułkowych zdań i barokowych figur retorycznych, precyzyjny i poetycki zarazem, sprawia, że mimo linearności i przewidywalności fabuły czytelnik nie ma wrażenia nudy czy poczucia straconego czasu. 

Zachwyca empatia autorki, z jaką kreśli hermetyczny świat Emila Johannesa, i choć komisarz Sejer nie wyróżnia się niczym szczególnym, to może właśnie jego spokojny sposób prowadzenia śledztwa i wrażliwość, z jaką przesłuchuje podejrzanych, stanowią o jego mistrzostwie i ostatecznie o sukcesie śledztwa. A także o mistrzostwie Fossum, która z banalnej historii, pozbawionej spektakularnych momentów, zdołała stworzyć nietuzinkowy obraz, który wchłania doszczętnie od pierwszej do ostatniej sceny, nie pogrążając jednocześnie w typowym, posępnym klimacie północnej beznadziei. 

A zatem, jak ocenić ten kryminał, w którym już po 80 stronach domyślamy się osoby mordercy? Wbrew pozorom, bardzo dobrze, choć być może moją zdolność oceny przyćmiła rewelacyjna interpretacja tłumaczki i lektorki. Dlatego dając tej pozycji mocną czwórkę, podkreślam, że na tapecie miałam wersję do ucha, w języku niemieckim.

Moja ocena: 4/5.


poniedziałek, 26 listopada 2012

Max Bentow "Der Federmann" (Ptaszydło) - czyli o wzorcu szybkiego odmóżdżacza


Wydawnictwo: Page & Turner
Data premiery: 25.07.2011
Ilość stron: 383
Cena: 14,99 euro

Niewiele jest książek, których nie jestem w stanie przeczytać ze względu na opisaną brutalność i bestialstwo,   flaki, bebechy, sceny obrzydliwe i przejmujące wstrętem. Z reguły jest nawet tak, że im bardziej autor się stara, by zaszokować, przytłoczyć i unurzać czytelnika w tego rodzaju smakowitościach, tym bardziej okazuje się, że efekt jest wręcz przeciwny - całość zaczyna przypominać kiepską komedię, a okrucieństwo, miast straszyć, śmieszy. A ponieważ sporo pisarzy czerpało już z tej studzienki, to i niewiele nowego można w tym względzie wymyśleć. Temat seryjnego mordercy, mordującego w wyrafinowany i okrutny sposób jest już dość wyeksploatowany. Z tym większą nieufnością podeszłam do debiutanckiej powieści niemieckiego autora Maxa Bentowa pod znaczącym tytułem "Der Federmann" (w wolnym przekładzie "Człowiek w piórach"). 

Już niesamowita okładka zwiastuje pójście w pewnym określonym kierunku. I faktycznie, mój instynkt się nie pomylił. Jest seryjny morderca, jest okrutna zbrodnia, zapowiedziana wizytą małego, wystraszonego ptaszka, wpuszczonego do sypialni ofiary przez mordercę. Zapowiedziana zbrodnia wydarza się i tak - kobieta ginie, jej ciało zostaje zmasakrowane, a piękne blond włosy obcięte i zabrane jako trofeum. Oczywiście, schemat się powtarza, ginie kolejna blondynka, jednak tym razem morderstwo przypadkiem obserwuje córka ofiary, której w ostatniej chwili udaje się umknąć. 

Zatrzymajmy się jednak na moment przy słowie "schemat". Ktoś, kto przeczytał pewne pensum podobnej literatury, niechybnie rozpozna w tej powieści parę z nich. Nie mówię już nawet o brutalnych okaleczeniach i wymyślnej ptasiej okrasie zbrodni (czyż podobnych wątków nie wykorzystała już w genialny sposób Mo Hayder?), ale o postaci berlińskiego detektywa Nilsa Trojana. Schematyczna jest jego poharatana dusza (czyżby nie było już policjantów bez nerwowych lęków, paranoi, problemu alkoholowego i tym podobnych?), schematyczna jest potajemna psychoterapia, schematyczne jest zadurzenie się przez detektywa w pięknej pani psycholog, schematyczne jest wpadnięcie pięknej pani psycholog w łapska zbrodniarza. Tu i ówdzie pachnie zapożyczeniami z innych dzieł, na szczęście z tych lepszych, bo to nie wstyd uczyć się od Harrisa, na przykład, który stworzył jedną z najlepszych postaci psychopatycznego mordercy w ogóle.

Autor odrobił lekcje i przeczytał właściwe pozycje z nurtu "jak pisać bestsellery". Trzeba przyznać, że nie rozmienia się na drobne i po kolei odhacza wszystkie najważniejsze punkty. Pozostaje przy tym wierny gatunkowi, poruszając się raczej w płytkich wodach. Na głębokie kreacje postaci, filozoficzne dywagacje czy psychologizowanie nie ma tu ani miejsca, ani czasu. Bowiem jedno Max Bentow opanował do perfekcji: operowanie tempem i dynamiką. Jeszcze nigdy chyba nazwa wydawnictwa tak dobrze nie oddała charakteru wydanej pozycji: to jest prawdziwy, rasowy page turner, napisany, by trzymać w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, by zaszokować, raz czy dwa zaskoczyć, a w ogóle to zdjąć z czytelnika ciężar myślenia.

Czuje się wyraźnie, iż autor maczał palce w branży teatralnej, bowiem mocną stroną książki są dynamiczne dialogi, zaś niektóre sceny zostały napisane jakby prosto na deski. Mało opisów, sporo dialogów, błyskawiczna akcja, jeden znakomity moment zaskoczenia, od czasu do czasu można się potknąć o małą nielogiczność lub płycizna - tak w skrócie można streścić najważniejsze cechy tej książki. No i jest Berlin - miłośnicy tego miasta wyjdą na swoje, choć momentami miało się wrażenie, że autor opisuje trasę, którą wytyczył mu przedtem GPS - skręcił w Hermannstrasse, doszedł do Freisinger Strasse i tak dalej.

Stanowczo odradzam poszukującym ambitnej lektury, szczerze zaś polecam łaknącym szybkiego odmóżdżacza. Wszak nie samym noblistą człowiek żyje, a w repertuarze każdego mola zapewne znajduje się czasem dziełko nieco trywialniejsze. Takim dziełkiem jest "Człowiek w piórach" - przeczytane bez większych refleksji, za to wchłonięte w dwa popołudnia z mokrymi plamami pod pachami  i zapewne szybko zapomniane. I nie szkodzi, bo Max Bentow napisał już drugą powieść, po którą w potrzebie chętnie sięgnę.

Moja ocena: czwórasek, taki niepełny trochę, ale zawsze (4-/5).


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania trójka pik w kategorii pisarz z kraju sąsiadującego. 


Za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego serdecznie dziękuję wydawnictwu. Więcej o programie znajdziecie na stronie: www.goldmann-verlag.de oraz na facebooku (www.facebook.com/goldmannverlag).