Ads 468x60px

wtorek, 30 kwietnia 2013

Będzie nowy Harry Hole! "Koma" (Policja) już jesienią...


Spadłam z krzesła na widok tej zapowiedzi!...

Niemieckie wydawnictwo Ullstein zapowiada premierę na 11.11.13. Objętość: 603 strony (mniam), cena: 22,99 euro (przełknę jakoś). Ale opisowi towarzyszy blurb, który wcale, ale to wcale mi się nie podoba:

Er ist tot. Er kommt nicht wieder. Ihr werdet ihn nicht vergessen. (Nie żyje. Nie wróci. Nie zapomnicie o nim.)

No dobra, może to jeszcze nic nie znaczy. Czytam więc dalej opis treści:

"W lesie zostaje znaleziona martwa młoda dziewczyna. Została brutalnie zgwałcona. Dziesięć lat później w tym samym miejscu zostaje zabity policjant, jego twarz jest koszmarnie zmasakrowana. Specjalna komisja prowadzi dochodzenie pod ogromną presją. Jednak ktoś morduje dalej. Policja nie ma najmniejszego tropu, zaś najlepszego śledczego, Harry'ego Hole'a, nie ma. W szpitalu leży ciężko ranny mężczyzna pogrążony w śpiączce. Pilnują go policjanci. Nikt nie może się dowiedzieć, kim jest tajemniczy pacjent. Ponieważ mężczyzna ma wroga. Wroga, który jest wszędzie. 
Czysta adrenalina – najlepszy Harry Hole wszechczasów!"

I co Wy na to?...

Mało tego, wróble ćwierkają, że najnowszy Nesbo pojawi się jeszcze w tym roku również po polsku, w Wydawnictwie Dolnośląskim. Yeeees!...

Thomas Enger "Sterblich" (Letarg) - czy warto się brać za kolejnego Skandynawa?



                                                                                                                                                                                                                         
Wydawnictwo: Blanvalet
Tytuł oryginału: Skinndød
Cykl: Henning Juul 1
Liczba stron: 416
Cena: € 14,99

Do trzech razy sztuka. Tak, dopiero za trzecim podejściem udało mi się skończyć tę książkę, co nie znaczy, że była ciężka do przebrnięcia, nudna, irytująca czy bezdennie głupia. Przyznam jednak, że czynnikiem odstraszającym był wyjątkowo mętny początek, okraszony narracją w czasie teraźniejszym, od której zwykle dostaję nerwowej wysypki. Niech się tymi początkowymi trudnościami nie sugeruje czytelnik, poszukujący na tych łamach rzetelnej opinii o godnej polecenia lekturze - wszak powieść "Harry Potter i kamień filozoficzny" również zaczynałam czterokrotnie...

Czytając "Letarg", warto zapomnieć o uprzedzeniach. O niechęci do tej nieszczęsnej narracji, o apopleksji, którą wywołują słowa "norweskie Millenium" (tak, tak, tu też jest dziennikarz, tu też jest szefowa i tu też jest pomoc przez internet - buoa!), o stereotypie skandynawskiego kryminału, wreszcie o pobłażliwym traktowaniu protagonisty dziennikarza. A zatem, jeśli jeszcze nie czytaliście tej powieści, oczyśćcie umysł, zresetujcie emocje, wyzerujcie doznania i dajcie się porwać tej typowej i nietypowej zarazem opowieści. I nie szukajcie podświadomie błędów i zgrzytów, zaufajcie temu norweskiemu pisarzowi, bo warto.

Sama intryga kryminalna może się podobać, choć oczytane kryminałoluby mogą pokręcić nosem na typowość wątków. Ale pamiętamy, jesteśmy wyzerowani i zresetowani. Więc z błyskiem naiwności w oku wchodzimy w to i dajemy się poprowadzić tropem. A ten nie jest jednoznaczny. Znalezione zostają zwłoki studentki. Ciało tkwi do połowy zakopane w ziemi i wszystko wskazuje na to, że dziewczyna została ukamieniowana, mało tego, morderca odrąbał jej rękę. Cała ta otoczka wskazuje na zbrodnię bardzo symboliczną, sugerująca wręcz powiązania z islamem. Czyżby studentka została ukarana zgodnie z prawem szariatu? Kiedy się okazuje, że jej chłopak jest muzułmaninem, wydaje się, że wszystko jest jasne. W morderstwo na tle religijnym nie wierzy jednak Henning Juul, dziennikarz, który pisze o sprawie dla internetowej gazety.

No właśnie, Henning Juul. Zatrzymajmy się przy nim nieco dłużej, bo to tą postacią żyje ta powieść. Towarzyszymy mu w jego pierwszym dniu pracy, po długiej przerwie i wyrwie, jaką spowodowały w jego życiu pewne dramatyczne wydarzenia. Tak, Henning Juul nosi w sobie traumę. Przeżył stratę największą z możliwych - podczas pożaru mieszkania ginie jego mały synek. Juul liże rany na duszy, bo te na twarzy, dawno zagojone, znaczą go niczym stygmat klęski. Nie ufamy mu. Bo jest mało asertywny, bo wydaje się, że wyczerpał swe rezerwy na uporanie się z traumą, bo cóż może wskórać wycofany dziennikarz w porównaniu z nowoczesnym aparatem policji? Nie byłoby tej historii, gdyby nie wyjątkowa wrażliwość i empatia Juula, a także jego wyjątkowy instynkt łowczy, który to jego, a nie policję, zaprowadza na właściwy trop.

Pamiętacie? Nadal mamy wyzerowane uprzedzenia i ufamy ślepo w inteligencję i umiejętności autora. I choć w pewnym momencie wzdrygamy się, gdy wyjaśnienie intrygi wydaje nam się odrobinkę, maciupeńkę przekombinowane, to oddychamy z ulgą, gdy się okazuje, że Enger ma jednak w zanadrzu coś jeszcze. Bo lubimy być zaskakiwani. I polubiliśmy w końcu tego bladego i niepozornego Juula.

Czasem warto schować uprzedzenia do kieszeni. Nagroda może być nieoczekiwana, jak tutaj: kawał rzetelnego i  trzymającego w napięciu od początku do końca kryminału.

A na koniec dygresja: konia z rzędem temu, kto zgadnie, co namalowane na okładce niemieckiego wydania nożyczki mają wspólnego z treścią książki? Oraz co miało na myśli wydawnictwo, nadając jej tytuł "Śmiertelny"?


Pierwsze zdanie: "Ma uczucie, że otacza go wyłącznie ciemność."
Gdzie i kiedy: Oslo, 2009 
W dwóch słowach: dziennikarz i trauma
Dla kogo: dla ceniących kryminały z "wartością dodaną"
Ciepło / zimno: 83°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Book-Trotter

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Smoczy dmuch

Wracacie mi wiarę w człowieka. Nie spodziewałam się, że znajdzie się tylu chętnych na moje lektury, rwaliście się nawet do thrillera po niemiecku - a sądziłam, że Bentowa to już nikt nie zechce... Wskutek tego szturmu musiałam zatrudnić Smoka Młodszego, który obiektywnie i niezawiśle dokonał selekcji szczęśliwców. Wpierw wydumał, jak zrobić, żeby ze stertki karteluszek została jedna.




Karteczki z nickami kandydatów powędrowały do miski. Smok, jak przystało na smoka, dmuch ma potężny. Wystarczyło, że sapnął, dmuchnął (na szczęście odstąpił od ziania ogniem) i karteczki uniosły się w powietrzu, wyfruwając z michy. Dmuchać przestawał, kiedy na dnie skopa zostawała jedna karteczka - ta wygrana. 

I tak o wszystkim zadecydował smoczy dmuch .

"Aż gniew twój przeminie" dostaje: 


"Chłopiec z latawcem" wędruje do:



nowym właścicielem książki "Dzień zwycięstwa" zostaje:



kryminał "Der Federmann" poczyta



a w przypadku "Fridy" szczęśliwą niewydmuchniętą została




Wszystkich niewydmuchanych... eeee.... niewydmuchniętych... znaczy, tych co wygrali, proszę o podanie adresu, na który mam przesłać książki. Wysyłka nastąpi w ciągu tygodnia. Pcalonym przez Smoka gratuluję!
 

niedziela, 28 kwietnia 2013

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 18/2013



Co czytają Niemcy? Dziś, po ponadmiesięcznej przerwie, znowu zerkamy na najbardziej miarodajną listę bestsellerów książkowych w kraju myślicieli i poetów.

Bestsellery w twardej oprawie (Hardcover):


1. Timur Vermes Er ist wieder da (pol.-)
Po krótkim intermezzo, bestseller węgierskiego autora piszącego po niemiecku powraca na pierwsze miejsce i nie zanosi się, żeby w najbliższym czasie został zdetronizowany. Pisałam o tej książce tutaj, a ja już parę razy głosiłam radosną nowinę, że książkę wydadzą również w Polsce. Termin jeszcze nieznany. 

2. Dora Heldt Herzlichen Glückwunsch, Sie haben gewonnen! (pol.-)
Dora Heldt niezmiennie śmieszy. Co jakiś czas wypuszcza pogodną obyczajówkę, naszpikowaną trafnymi socjologicznymi obserwacjami i złościwostkami, a wszystko to okraszone świetnym humorem i ironią. Najnowszy hit to "Gratulujemy, wygrał pan!" i traktuje o tym, jak pewien senior Walter wygrywa rzekomo ekskluzywną wycieczkę. Podobno dobre, slapstick i ironia. W Polsce Dora Heldt na razie nie ma wielu fanów, choć dwa lata temu Telbit wydał jej książkę "Wakacje z ojcem".  

3. Volker Klüpfel & Michael Kobr Herzblut (pol.-)
Najnowszego Kluftiego jeszcze nie czytałam, ale mam zamiar. Opinie są różne - od jak zwykle entzuzjastycznych po narzekanie na "zmęczenie materiału". Ktoś mi jednak szepnął, że to pierwszy kryminał z tej serii, zawierający naprawdę porządną intrygę, a nie tylko szereg komediowych występów komisarza z Allgäu. Odnośnie planów wydawniczych w Polsce nadal nic nie wiadomo. 

4. Anne Gesthuysen Wir sind doch Schwestern (pol.-)
Im dłużej ta książka okupuje listę, tym większej nabieram ochoty na jej lekturę. To jednak chyba nie jest historyjka o ciotkach, tylko cudownie opowiedziana saga rozciągająca się na całe stulecie, splatająca codzienność z kulisami wielkich światowych wydarzeń. "Przecież jesteśmy siostrami" brzmiałby polski tytuł, gdyby przetłumaczyć go dosłownie...


5. Sabine Ebert  1913. Kriegsfeuer (pol.-)
Niesamowity sukces tej książki naprawdę zbił mnie z tropu. To powieść historyczna, ale skupiająca się na zaledwie jednym roku, ale jakim! Europa stoi u progu przełomowych wydarzeń, wstrząsana wojenną zawieruchą, a w tym wszystkim ludzkie namiętności, hrabina, zostająca szpiegiem Napoleona, zwykli ludzie, marzący o pokoju... Autorka stworzyła chyba swoje opus magnum, wykonała tytaniczną pracę zbierając materiały do książki, którą cechuje niezwykła dbałość o szczegół i prawdę historyczną (widziałam wywiad z Sabine Ebert, w którym opowiadała o tej powieści). Materiał na bestseller?... Okazuje się, że tak. W Polsce, notabene, Sonia Draga wydała dwie książki Sabine Ebert: "Tajemnica znachorki" i "Zniknięcie znachorki".


6. Jussi Adler-Olsen Das Washington Dekret (pol. -) 
Uwielbiam tego autora, chociaż nie łykam bez zmrużenia oka wszystkiego, co napisze. Jego seria z Carlem Moerkiem i Assadem jest rewelacyjna, inne pozycje mocno wątpliwe. "Dekret Waszyngtoński" to amerykański thriller napisany przez Duńczyka. Opinie zbiera raczej złe, ale Niemcy kochają Adler-Olsena miłością wierną i ślepą, sprzedaje się! 

7. Kerstin Gier Smaragdgrün (pol. Zieleń szmarargdu, wyd. Egmont)
Znacie?... Jasne, że tak. Mimo iż Trylogia Czasu w Niemczech już dawno przebrzmiała, przeżywa swój revival, oczywiście za sprawą ekranizacji. Ciekawe, czy film trafi również i do Polski....


8. John Green Das Schicksal ist ein mieser Verräter (oryg. The Fault in Our Stars, pol. Gwiazd naszych wina, wyd. Bukowy Las)
"Wnikliwa, odważna, pełna humoru i ostra Gwiazd naszych wina to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości" - tyle opis wydawcy. W Niemczech ta książka to niezaprzeczalny bestseller, który nie schodzi z listy od wielu tygodni. Jak w Polsce? Ci, co czytali, mówią "świetne", ale czy te opinie przekładają się bezpośrednio na sprzedaż?...

9. Andrea Sawatzki Ein allzu braves Mädchen (pol. -) 
Sukces tej książki nieco zadziwia. Andrea Sawatzki jest bowiem znaną w Niemczech aktorką, która przez wiele lat grała panią komisarz w znanym serialu. Od tych wszystkich kryminałów wzięła i napisała własną powieść, kryminalną oczywiście, która świętuje sukcesy, chociaż warsztatowo podobno (nie czytałam) wiele jej brakuje. Mimo to występuje tu szokująca intryga, zaś autorka wykazuje pewien narratorski talent. 

10. Paulo Coelho Die Schriften von Accra (oryg. Manuscrito Encontrado em Accra, pol.-)
Najnowszy Coelho, jedno go kochają i czytają, inni kręcą pobłażliwie głowami. Tych pierwszych jest więcej, co widać po pozycji na liście...


Rzucają się tutaj w dwa zjawiska: po pierwsze w pierwszej dziesiątce jest ośmu niemieckich autorów, co jest wynikiem rewelacyjnym dla rodzimej literatury. Czy świadczy również o jej kondycji? Finansowej na pewno, wszak to, co na liście Spiegla, ludzie kupują w ciemno. Zastanawia jednak pierwsza trójka - wszystko to powieści pastiszowe, mocno przerysowane, z dużą dozą ironii pastiszu. Niemcy chcą się śmiać, ewidentnie, ale czy jest z czego?.... 

wtorek, 23 kwietnia 2013

Ja ci dam!



Dziś Światowy Dzień Książki, okazja wystarczająco dobra, by z okazji braku innej podarować bliźniemu książkę. Przyłączając się do chwalebnej tradycji rozdawnictwa książek postanowiłam sprezentować chętnym pięć kąsków.

Kto chce, ręka do góry! 

Nie wymagam żadnych banerów, polubienia (przecież i tak wszyscy mnie lubią ;-), żadnych karkołomnych uzasadnień, wystarczy powiedzieć mi w komentarzu pod wpisem, którą książkę chcielibyście otrzymać. Jeśli chętnych będzie więcej, odbędzie się selekcja - subiektywnego wyboru dokonają Smoki, żeby nie było... A jakimi kryteriami oni się będą kierować, to już ich słodka tajemnica...

Na zgłoszenia czekam do niedzieli, 28 kwietnia, do północy. Dar wyślę na każdy adres na terenie UE, który trzeba mi przekazać mailem do poniedziałku, 29 kwietnia.

Do wzięcia są:

Åsa Larsson "Aż gniew twój przeminie" - niezły skandynawski kryminał, pisałam o nim tu.


Khaled Hosseini "Chłopiec z latawcem" - światowy bestseller afgańskiego pisarza, ogromny ladunek emocji i wielkie przesłanie.

Max Bentow "Der Federmann" - dla czytających po niemiecku odmóżdżacz doskonały, thriller z gatunku tych o psychopatach (ukaże się po polsku w tym roku - możecie być pierwsi!). Więcej tutaj.


Wiktor Hagen "Dzień zwycięstwa" - znakomity polski kryminał, pełen rodzimych smaczków i jadowitych szpil, a intryga pierwsza klasa, jak z Agaty Christie... Krimifantamania pisze o niej tutaj.



Barbara Mujica "Frida" - powieść o kontrowersyjnej malarce, świetna rzecz dla miłośników tej niesamowitej kobiety i nie tylko.


Co chcecie?...


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Aida Amer "Rantis" - o śmierci mandarynkowego gaju


Wydawnictwo: Amea
Data premiery: październik 2012
Liczba stron: 252
Cena: 37 zł

Hasło "Palestyna" może kojarzyć się z różnie, z wojną, z trwającym zbyt długo konfliktem, z pokazywanym w telewizyjnych migawkach światem kurzu, ruin i karabinów, rzadziej z magicznym Bliskim Wschodem, światem baśni i Szeherezady, ale niemal nigdy z literaturą. Aż tu nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się osóbka, która wyrosła na niezmiernie inspirującym styku kultur polskiej i arabskiej, i z uniesioną głową i niesłychaną pewnością siebie rzuca inne światło na wszystkie nasze przesączone niewiedzą wyobrażenia o tym miejscu, światło magiczne i nostalgiczne. 

Tytułowe "Rantis" to fikcyjne miasteczko położone gdzieś na Ziemi Palestyńskiej, niedaleko Ramallah - i główny bohater tej niewielkiej rozmiarami, ale mocarnej wymową książeczce. Wprowadzamy się tam gdzieś na początku wieku, by w sposób nielinearny, skokowy, niekiedy cofając się nawet w czasy średniowieczne, potowarzyszyć jego mieszkańcom. Towarzyszymy im tak, jak zapatrzeni w płomienie ogniska słuchacze z zapartym tchem słuchają snutej niespiesznie opowieści gawędziarki, malowanej zdaniami prostymi, ale ciężarnymi ludzkimi namiętnościami. Losy mieszkańców miasteczka, na których po kolei koncentruje się fokus narratorki, są zagmatwane, pełne zawiłości, żaru, obsesji, afektów - jak w najlepszych sagach, i wszystkie bez wyjątku oplatają Rantis, miejsce, będące ośrodkiem unikalnego uniwersum. Jedni nazywają je ojczyzną, inni domem, jeszcze inni nie potrafią znaleźć nazwy na spłacheć ziemi, zakątek będący rajem i piekłem zarazem, z którego się ucieka i do którego tęskni i czasem wraca. Tutaj to wąskie, spieczone słońcem uliczki, lśniące bielą mury, orzeźwiający chłód podwórców i aromat mandarynkowych gajów. 

Śledzimy zatem losy dwóch bogatych braci: Hafeza i Khaleda z klanu Amer Khalaf, wokół których, niczym dwóch słońc, krążą wszystkie inne kolorowe postacie tej powieści. Ich losy, same w sobie barwne i kipiące ornamentami niczym perski dywan, zdobią wplatane tu i ówdzie miejscowe legendy. Momentami wręcz nie sposób się opędzić od skojarzeń ze znakomitą prozą Marqueza, jego naszpikowanych magicznymi elementami opowieści o losach ludzi i miejsc. 

"Rantis" to proza niezwykle intensywna i skondensowana, a jednocześnie naładowana emocjami. Jest tu niewymowna tęsknota za odchodzącym światem, początkowo zaledwie delikatnie przebijająca z kreślonych malarsko obrazów, pod koniec wyraźna, dobitna, zmieszana z żalem, wręcz oskarżeniem. Świat, od zawsze będący tyglem, w którym mieszały się różne kultury, ścierały wpływy i tradycje, zaczął ustępować ekspansywnej cywilizacji zachodniej i zszarzał, nadgryziony kłami wojny, rozdrapany konfliktami, których prosty lud nigdy nie umiał i nie chciał rozumieć. Mimo to powieści tej daleko od politycznej agitacji i opowiadania się po jakiejkolwiek ze stron - autorka, mająca za dom obie kultury - europejską i arabską, doskonale to rozumie. Ta opowieść jest tylko pieśnią o odchodzeniu, znikaniu i przemijaniu, balladą o śmierci mandarynkowego gaju. 


Pierwsze zdanie: "Skąpana w słońcu wąska i stroma uliczka była poprzecinana pasami cienia."
Gdzie i kiedy: miasteczko Rantis niedaleko Ramallah w Palestynie, od lat trzydziestych zeszłego wieku do niemal współczesności
W dwóch słowach: bajanie i malowanie 
Dla kogo: dla miłośników literackiej egzotyki, gawędziarstwa i nostalgii 
Ciepło / zimno: 79°

piątek, 19 kwietnia 2013

Michał Witkowski "Drwal" - kpina!





Wydawca: Świat Książki
Data premiery: 07.11.2011
Liczba stron: 440
Cena: 39,90 zł
O "Drwalu" napisano już chyba wszystko, i to przez dużo mądrzejsze głowy i sprawniejsze pióra od moich. Taki tam z tej książki kryminał, jak z koziego odwłoka trąba, ale to tylko informacja dla tych, którzy a) jeszcze tej powieści nie skonsumowali i b) wpadli na blog kryminalny celem zapoznania się z rzetelną (no ba!) opinią o kolejnej powieści detektywistycznej. "Drwal" kryminałem nie jest, jest natomiast jedną wielką kpiną. Kpiną z konwencji, kpiną z lansu, kpiną z tandety i poskiej biednej pstrokacizny, jest wreszcie autokpiną. Czy to znaczy, że nie należy brać tej książki na poważnie? Ależ owszem! Jak najbardziej. "Drwal" jest jedną z najśmieszniejszych i najsmutniejszych zarazem powieści, jakie przeczytałam, a sprzeczne emocje, jakie we mnie wywołała, najlepiej dowodzą mistrzostwa, z jakim Witkowski wodzi za nosy. 

Pierwsza zmyłka to oczywiście przywdzianie kryminalnych piórek - biada temu, kto w to uwierzy i na poważnie będzie śledził intrygę, podążając pereelowskim przaśnym tropem, wypisz wymaluj jak z niebieskich zeszytów z serii "Ewa wzywa 07". Trzydziestosześcioletni, lekko prominentny literat o homoseksualnych skłonnościach (no dobra, starzejąca się celebrycka ciota, która zasłynęła jakimiś tam dokonaniami literackimi) udaje się nad morze w porze (zauważyliście? Rymsnęło się!), w której w nadmorskich kurortach straszy skrzecząca rzeczywistość, celem napisania kryminału (prozę gromadzi skrzętnie na zawieszonym na szyi niczym talizman USB). Zaczyna grzebać w rzeczach i przeszłości "faceta z małym domkiem", u którego się zamelinował, i faktycznie natrafia na piwniczne trupy, a przynajmniej na trop wydarzeń, które można by określić kryminalnymi i owianymi tajemnicą. Grzebie dalej, wkrótce już nie sam, tylko w towarzystwie luja, którego osacza stopniowo, snując rozmaite romantyczne fantazje o tym, jak "lujowi gotuje i jak mu nakupuje", odwiedza moherową babę (to jedna z najlepszych scen tej książki, zabijająca zjadliwością i tnąca ostrym jak laser językiem, tak dobra, że chyba się jej nauczę na pamięć), wpada w tarapaty i się z nich o własnych siłach wygrzebuje. W przerwach zaś dokonuje bezlitosnej sekcji tego, co widzi. 

I nad tym warto się pochylić. Nasz protagonista żałuje w którymś momencie, że już nie ma w malarstwie ekspresjonistów, którzy namalowaliby to wszystko, co on skanuje swym laserowym spojrzeniem. A ja mówię, a po kiego grzyba ci ekspresjoniści, Michale. Takiej ekspresji, wywalanej   bezlitośnie w rytmie staccato, często w szkieletowych, odartych z ozdobników zdaniach, ba, równoważnikach zdań, nieczęsto się doświadcza. Jak ja się pławiłam w tych obnażających, fotograficznych, rentgenowskich wręcz obserwacjach! Co zdanie, to banan na twarzy, co puenta, to ukłucie bolesne, szpila jadem zaprawiona, ale jakże prawdziwa! 

Witkowski obsesyjnie, z uporem maniaka znajduje i wywleka na wierzch brzydotę, prymitywizm, plastikową tandetę i chałę, nawet tam, gdzie nikt poza nim jej nie dostrzega, bo tak bardzo wtopiła się w zwykły obraz, w normalność. Jest kolekcjonerem takich smaczków, tak jak jego książkowy Michał kolekcjonuje zapachy, będące na wymarciu, odchodzące wraz z generującym je światem. Jest gadżeciarzem, zbiera wycinki rzeczywistości, jest kronikarzem szczegółów, tych ulotnych i walących po oczach, bawi się wyrażeniami i impresjami, odtwarza to, co zasłyszane z precyzją i klarownością audiofilskiego playera za dziesięć tysi (ojro, oczywiście). I nie tylko językowe smaczki tak zbiera. Takich postaci, jakie zaludniają "Drwala" się nie wymyśla, one gdzieś tam są naprawdę, żyją sobie w Polsce B, kurwa Jadzia Parszywa, Roklekotany, Doktorowa, Goguś - tylko w realu mogły powstać takie charaktery, żadna chora wyobraźnia nie dałaby rady wymyślić takich okazów. 

Czym zatem jest, a czym nie jest "Drwal"? Turpistyczną kroniką? Nasączoną jadem krytyką? Prześmiewczą, do bólu szczerą spowiedzią? Gorzką analizą? A może po prostu zwykłą, trochę szaloną komedią? Wybierzcie sobie, co chcecie. Ale nie dajcie się zwieść.


Pierwsze zdanie: "W autobusie PKS leciało One Way Ticket, jakbym miał już z tej podróży nie wrócić."
Gdzie i kiedy: gdzieś pod Międzyzdrojami, współcześnie
W dwóch słowach: luj i gej
Dla kogo: dla odważnych, eksperymentujących, zdystansowanych do rzeczywistości i mrużących oko
Ciepło / zimno: 86°

niedziela, 14 kwietnia 2013

Zakazane w kukurydzy

Labirynt w kukurydzy. Straubing 2012

Że zabawa w podchody w labiryncie wydeptanym w polu kukurydzy to świetna zabawa i ulubiona letnia rozrywka Niemców, wiadomo nie od dziś. Co jednak, jeśli w polu kukurydzy wydeptany zostanie nie niewinny wzorek, a zakazany symbol, np. swastyka? Okazuje się, że nic. Przynajmniej dopóki zbulwersowana wrona przelatująca nad polem nie doniesie na policję faktu rozpowszechniania symboli, których zakazuje konstytucja. Albo gdy na policję nie poleci nie mniej rozjuszony zniszczeniem mienia chłop. 

W przypadku swastyki, wydeptanej w polu kukurydzy nieopodal centrum handlowego M3 w gminie Karlsfeld koło Monachium (a dokładniej między Monachium a Dachau) przestępstwo zaistniało gdzieś w roku 2012. Z zeszłego roku bowiem pochodzą zdjęcia satelitarne tej okolicy, umieszczone na Google Earth. Akt wandalizmu zauważono dopiero niedawno. Na polu i po kukurydzy, i po sprawcach nie ma już śladu. Co innego w internecie. Tutaj koślawy symbol nadal straszy i wystawia brunatne świadectwo spokojnej osadzie, składającej się głównie z domków jednorodzinnych i sympatycznych osiedli szeregowców, zamieszkiwanych przez stateczne rodziny z dziećmi. Żadne tam slumsy, getta i społeczne doły. To w końcu jest przestępstwo, czy go nie ma?... 

Policja nie łudzi się, że uda jej się odnaleźć sprawców. Zbyt wiele czasu upłynęło od przestępstwa, nie ma śladów, nie ma świadków. Wykonała więc jedyny ruch, jaki jej pozostał: zażądała od koncernu Google usunięcia niezgodnych z konstytucją zdjęć. Co na to Goole?

Google zdjęć nie usunął. I nie usunie jeszcze przez co najmniej parę miesięcy. Tłumaczy się tym, że wymiana zdjęcia może nastąpić dopiero przy okazji następnej aktualizacji materiału zdjęciowego, a ta planowana jest za kilka miesięcy. I dodał, że z powodu jednego pola nie zamierza  wymieniać całej zdjęcia satelitarnego. Zresztą te i tak kupowane są od obcego operatora satelity, bowiem Google nie posiada własnych.

Ciekawe, co jeszcze można znaleźć na satelitarnych zdjęciach...

Zdjęcie z Google Earth

Tekst opracowano na podstawie materiału Süddeutsche Zeitung


piątek, 12 kwietnia 2013

C. C. Fischer "Nukleus" - o diable, babie i medycynie



Wydawnictwo: Karl Blessing Verlag
Data premiery: 11.03.2013
Liczba stron: 528
Cena: 14,99 euro

Lubicie thrillery? Mówicie, że głupie są, w stylu "zabili go i uciekł"? Że to odmóżdżacze, upraszczające rzeczywistość i karmiące się fantasmagoriami bazującymi na spiskowej teorii dziejów? Że to tylko stroboskop, mięśnie, strzelaniny i zadyszka, nic dla intelektu? Pewnie coś w tym jest. Założę się, że dziewięćdziesięciu procentom produkcji z etykietką "thriller" można dowalić takimi właśnie epitetami. Są jednak wyjątki. I jeden z nich chciałabym Wam dziś zaprezentować.

Claus Cornelius Fischer nie jest dla polskich czytelników nikim nowym, dał się poznać koneserom dobrego kryminału od swej najlepszej strony. "Nukleus", jego najnowsze dzieło, to nieco inna bajka, choć akurat dzieciom bym jej na dobranoc nie czytała. Jakiś czas temu Fischer sięgnął po nieco inny gatunek - sensację, zaś w głównej roli obsadził... babę. Nie, oddajmy sprawiedliwość Elli Bach. Ella Bach nie jest babą, lecz kobietą. Myślącą, niebrzydką, a żeby złamać nieco stereotypy, narowistą, impulsywną, dziką, niepoprawną i nieprzewidywalną. I jest lekarką. Taką z wielką empatią.

W "Nukleusie" Ella Bach ma swój drugi występ - od razu się przyznam, że pierwszego nie czytałam - ale za to jaki! Wejście pani doktor Bach ma niesamowite, ścinające białko w tkankach, wysysające powietrze z płuc, albo wywołujące hiperwentylację, co kto woli. Zanim jednak lekarka pogotowia wkroczy na scenę, musi się coś wydarzyć. I się wydarza. I przysięgam, że Fischer stworzył na wstępie maleńkie dzieło sztuki prozy sensacyjnej!

Shirin jest dziewięcioletnią dziewczynką mieszkającą w Berlinie, ale kiedy spotykamy ją, jak mknąc na rolkach kieruje się w stronę stacji metra, tylko pozornie przypomina inne dziewięcioletnie dziewczynki mieszkające w Berlinie. To, co ją wyróżnia, to fakt, że jest córką Halila Abou-Khana, zwanego Prezydentem, króla gangu kurdyjskich Turków, czy tureckich Kurdów (podających się za prześladowanych Libańczyków). Halil trzęsie połową metropolii, zaś najgorszych wrogów zwykł pozbywać się, poddając ich procedurze prania z wirowaniem (dosłownie, w przemysłowej pralce o odpowiednich gabarytach). Shirin jest inna, bo uwięziona w twierdzy muzułmańskich tradycji. I jest inna, bo za chwilę prawie straci życie w zamachu, kiedy szaleniec obwieszony semteksem wysadza się w powietrze w wagonie metra, transmitując ze smartfona ostatnie sekundy swego popapranego życia na youtuba. Na miejsce przybywa nasza lekarka pogotowia i próbuje uratować z jatki to, co jest do uratowania. I tu robi się supermedycznie - ach, te tachykardie, pneumothoraxy, dużo, bardzo dużo adrenaliny, krwi i ssania!... Wielbiciele doktora House'a i starego dobrego Emergency Room rozpłyną się w zachwycie - autor nie tylko nie szczędzi bebechorealistycznych szczegółów, ale w dodatku wszystkie medyczne aspekty skonsultował ze specjalistą z berlińskiej Charité. 

Zamach to zaledwie początek. Podczas gdy drżymy o życie pogrążonej w śpiączce i walczącej z sepsą Shirin, której klan dzień i noc okupuje korytarze szpitala, Ella Bach jest coraz bardziej zaniepokojona milczeniem, a potem dziwnymi wiadomościami od swej przyjaciółki Anniki. Anni mieszka w Londynie, jest epileptyczką i współtwórczynią błyskawicznie rozwijającego się portalu społecznościowego LifeBook. Kiedy Ella otrzymuje wiadomość z Londynu o jej śmierci, bez wahania wsiada w samolot. Nie wierzy, że Anni popełniła samobójstwo. 

Sprawy przybierają dramatyczny obrót, a wymiar spisku, na którego trop wpada Ella, przekraczają wszelkie wyobrażenia. Jest globalnie, jest niebezpiecznie, jest prawie bondowsko. Fischer splótł dość karkołomną intrygę, nadał rzeczom szalony bieg, ale wszystko to wydaje się jedynie pretekstem do poruszenia paru ważkich spraw. On nie podsuwa subtelnych podtekstów, nie sugeruje delikatnie problemów, on ryczy, szarpie i wstrząsa. Owszem, w jego powieści oskarżające tyrady wygłaszają szaleńcy i popaprańcy, ale kiedy nazywają internet publicznym kiblem, którego ściany każdy ciul, bezpieczny w swej anonimowości, może obsmarować błotem plotek, zmyśleń i pomówień, kiedy mówi: Globalny bazar, na którym terroryści inscenizują publiczne egzekucje. Lepkie bagno, w którym zboczeńcy wyżywają swe inklinacje, a dzieci są do wzięcia, ze wszystkimi tymi zdjęciami, filmami, krzykami i wytryskami. Równoległy świat zasilany strumieniami danych, furią, bólem i samotnością, to po chwili pobłażliwego kiwania głową i zakłopotania coś się zaczyna w nas ruszać. Kiedy przekonuje: Niczego już nie zapamiętujemy, bo przecież wszystko możemy sobie wyguglać w ciągu sekundy, a to oznacza, że powierzamy naszą pamięć, a wkrótce być może wiedzę całego świata, jednemu koncernowi, który wstępnie sortuje dla nas informacje, i to odpowiednio do profilu, który komputery sporządziły na podstawie naszych wcześniejszych zapytań. I niektórych informacji wcale już nam nie podsuwa, to powoli zaczynają budzić się w nas wątpliwości, czy to aby naprawdę tylko fanatyczny głos świętego oburzenia czy może jednak nieśmiały szept rozsądku. I pojawia się niepokój. 

Można dyskutować o tym, czy sensacyjna powieść to właściwe podium do dyskusji o wypaczonych, samotnych duszach, o postępującej hegemonii "czwórki wspaniałych", czyli garstki korporacji, które coraz bardziej, a mimo to dla wielu niezauważalnie sterują społeczeństwami, można wybrzydzać, że zbyt dużo tutaj publicystyki, a za mało czystej rozrywki. Można. Ale ja to łykam, bo za tą pokręconą - przyznaję - intrygą odnajduję niepokoje człowieka, który nie boi się pytać, który podważa i obnaża. I trochę prowokuje. Do myślenia i do refleksji. No bo przecież nie do rebelii. 

Fischer to stary wyga. Potrafi pisać. Potrafi rozpalić emocje, potrafi przegonić, wywołać zadyszkę, a w przerwach prowokacyjnie rozburzyć starannie poukładane drobnomieszczańskie klocuszki, bezpieczne struktury stworzone przez ludzi, którym się wydaje, że wszystko jest okej. Nie jest. 

Pierwsze zdanie: "Właśnie wyszła z domu."
Gdzie i kiedy: Berlin, Londyn, współcześnie
W dwóch słowach: spisek i medycyna
Dla kogo: dla kochających mocne thrillery z zadyszką i przerwą na myślenie
Ciepło / zimno: 77°

wtorek, 9 kwietnia 2013

Marcin Wroński "Kino Venus" - jakie czasy, taka zbrodnia?...


Wydawnictwo: WAB
Seria: Lato z kryminałem
Data wydania: 2012
Liczba stron: 345
Cena: 15 zł

Kryminały retro. Niektórzy ich nie cierpią. Inni ledwie tolerują. Jeszcze inni zaczytują się nimi namiętnie. Gdybym miała wskazać siebie na tej skali, pewnie wybrałabym miejsce gdzieś między niecierpiącymi a ledwie tolerującymi. Za każdym razem, kiedy pokonując wewnętrzne opory sięgam jednak po powieść kryminalną, w której autor unika tych wszystkich pułapek, jakie niesie ze sobą współczesna technika kryminalistyczna, wietrzę jakiś szwindel. Podskórnie posądzam go o to, że idzie na łatwiznę, omija mielizny niewiedzy, upraszcza intrygę i infantylizuje postacie, pławiąc się w jakimś sentymentalnym ukochaniu przeszłości.

Marcin Wroński nie miał zatem ze mną łatwo - musiał przekonać do swego dziecka nie zwyczajną czytelniczkę, ale czytelniczkę niechętną, złośliwą i zapierającą się nogami. Na pierwszy ogień poszła druga powieść z serii z lubelskim komisarzem Maciejewskim "Kino Venus". Co do historycznego tła nie będę się czepiać - w tym względzie dość łatwo mnie zagiąć, więc i w zaprezentowane tutaj realia historyczne, społeczne i kulturowe uwierzyłam ochoczo, jak na niebieskooką blondynkę przystało. Ba, odnoszę wrażenie, że autor z gorliwością prymusa odrobił swoje lekcje, pracowicie powyciągał ze szpargałów strzępki informacji o początku lat dwudziestych, powiem więcej - ten facet musi czuć do epoki jakąś osobliwą namiętność, która daje mu kopa, speeda jakiegoś, na którym jedzie z dość fajnymi efektami. Ani na moment nie wątpiłam w autentyczność stworzonego tutaj tła, ale jak mówię, łatwo mnie zwieść i omamić. Na szczególną uwagę zasługuje jednak pietyzm i bezkompromisowość, z jaką Wroński opisuje splatanie się i swoistą synergię kultur polskiej i żydowskiej. Jako lingwistka nie mogłam nie delektować się cudownymi dialogami, w którym mieszają się słowa polskie i w jidysz, odkurzoną i niekiedy całkiem zapomnianą terminologią. A już zupełnie się rozkrochmaliłam, kiedy podkomisarz zakomunikował "Jidysz to prawie niemiecki, tyle że z poczuciem humoru". I w ten sposób autor zapunktował, windując się parę oczek wyżej w moim osobistym i bardzo subiektywnym rankingu.

Przejdźmy jednak do intrygi, bo w końcu to dla niej czytamy kryminały i to ona decyduje ostatecznie, czy po lekturze nasz kciuk wyceluje w niebo, czy bezlitośnie opadnie, skazując autora na potępienie. Otóż jest trup, a jakże. Maciejewski własnoręcznie wyławia z przybrzeżnej płycizny zwłoki zasztyletowanej kobiety (popełniając przy tym wszelkie możliwe grzechy, które zdyskredytowałyby go natychmiast w oczach każdego gówniarza oglądającego "Bones" albo inne CSI, ale w końcu to inne czasy, o włóknach i mikrośladach jeszcze wtedy nie słyszano). Mniej więcej w tym samym czasie dostaje wskazówkę, że w Lublinie przetrzymywana jest zaginiona w Warszawie córka zamożnego handlarza, Lilli Byoros. Zamordowana dziewczyna to nie Lilli - tę (na pewno?...) udaje się wkrótce odnaleźć - jednak uwagę komisarza zwracają inne zjawiska. Do Lublina masowo zjeżdżają młode dziewczęta, młode dziewczęta również giną bez śladu. Choć Maciejewski, cierpiący wyraźnie na pomroczność jasną i odurzony oparami seksu uprawianego intensywnie ze swoją nową flamą nie jest w najwyższej formie, wpada jednak na trop siatki pornograficznej i w decydującym momencie wyłania się z pomroczności. Zaskakujące wydawać się może to, że tak naprawdę działalność zbójów, wykorzystujących naiwność i marzenia młodych gąsek niewiele się różni od tej współczesnej. Znajdziemy tu nawet sceny kręcenia hardcorowego porno. Jest brutalnie, obrzydliwie, bezwzględnie. Niech nikt się tu nie spodziewa słodkawych melancholijnych wizji w kolorze sepii. Lublin na początku lat trzydziestych, przynajmniej ten pokazany przez Wrońskiego, to nie jest miejsce dla grzecznych pensjonariuszek, nawet tych, które można złapać na ordynata Michorowskiego, jak Salcia, żydowska nastolatka, której grzechem było to, że marzyła i uwierzyła. To jej los śledzimy równolegle do poczynań Maciejewskiego i to jej los chwyta za serce, stanowiąc siłę napędową lektury.

Wątek kryminalny, zaskakująco świeży i aktualny, przesłania nieco wojna podjazdowa prowadzona na "komisarjacie" oraz personalne zagrywki i rozgrywki - to sprawiło mi nieco mniej satysfakcji, choć zwykle cenię sobie postacie śledczych, którzy oprócz rozwiązywania zagadek i ścigania degeneratów mają jeszcze jakieś inne strony. Na pewno nie można powiedzieć, by autor swojego głównego bohatera zbytnio wygładził i wypolerował - Maciejewski to nie żaden cud-miód, to facet z zadziorami i chropowatościami, który gdzieś tam pod maczowatą powłoką skrywa ciepłe, bijące serce ("on jeden nawet do biednego Żyda mówi jak do człowieka"). Facet wyrazisty, który wprawdzie na razie nie porwał mnie ani wyjątkową bystrością, ani sherlockowską przenikliwością, ale na pewno zafrapował na tyle, że kiedy zapuka następnym razem do mych drzwi, to go wpuszczę.

Lekturę powieści z myszką przeżyłam, katuszy nie cierpiałam, a w skreślonym znakomitym piórem (nic mi tu nie zgrzytało, no nic!) świecie, przypominającym nieco gangsterskie Chicago z kryminałów noir, odnalazłam wręcz największy walor tej powieści.

Pierwsze zdanie: "Profesor oczekuje panów - oznajmiła z godnością służąca."
Gdzie i kiedy: Lublin, lata 1931-1932
W dwóch słowach: retro i porno 
Dla kogo: dla miłośników przedwojennych smaczków i zapaszków i lubiących ścieranie się kultur polskiej i żydowskiej
Ciepło / zimno: 74°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania miejskiego na Krakowskim Czytaniu. 

sobota, 6 kwietnia 2013

Kfiatki z wyszukiwarki

Żródło: Bildtankstelle
Moje statystyki puchną od coraz bardziej absurdalnych zapytań, powoli zaczym odczuwać lekki niepokój - czy to moja pisanina staje się coraz bardziej psychodeliczna, czy to naród schodzi na psy, tudzież z braku nowalijek przerzuca się na grzybki. Oto garść najlepszych tekstów z wyszukiwarki, swoiste "the best of krimifantamania" (i to zaledwie od lutego!). Pisownia jak zwykle oryginalna.

beret starszej pani z czego jest

Hmm... niech pomyślę. Z zalatającej naftaliną norki?... Z krempliny, czyli bistoru?... A o moherze waść nie słyszał?...

napisz rebus cząstką nie

No dobra, piszę: rebus cząstką nie. I co?...

tło z cyckami

Poszukujący nie był łaskaw sprecyzować, czy chodzi mu o tło literackie, historyczne, czy muzyczne. Chciałabym wierzyć w człowieka, obawiam się jednak, że chodzi o zupełnie inny rodzaj tła.

zemsta po opuszczeniu psychiatryka

Ale za co?!...

ile kieszeni ma habit

Prawdę powiedziawszy, zbadanie tej kwestii może okazać się trudne. Wymaga to wszak pewnej... hm... zażyłości, tudzież bliskości z noszącym ową szatę. Owszem, mamy nowego papieża, ale o ile się orientuję, w kwestii celibatu jeszcze się nie dokonały żadne zmiany. A może jest pośród zaglądających w moje skromne progi jakiś duchowny, który mógłby zaspokoić... ehem, głód wiedzy internauty?

mój potwur nazywa się Stefan

Miło mi. Moje dwa potwury nazywają się Kamil i Marcel.

zabili clowieka śnieżko 

Zmieniłam ksywkę na Śnieżka?... Poza tym moja dziedzina to najwyżej zbrodnia na człowieku, o clowiekach jesce nie pisalam.

cycki mleczne w tramwaju

Uprzejmie informuję, że tramwajami nie podróżuję zbyt często, a i epoka cycków mlecznych dawno minęła, chlip.

kurs jest cholerny

No. Jak cholera.

czemu śmierdzi

Nie wiem, może trzeba umyć?...

Marta cycki

Droga Marto, zrób coś z tym.

krwiożerczy piekarnik

Pisałam o czymś takim?... A może ktoś mi tu podsuwa pomysł na horror w stylu gore?... Pomyślę o tym. 

co sądzi Czubaj o tworczosci Krajewskiego

W sumie, nawet ciekawe pytanie. Może warto zapytać pisarza Czubaja?

specjaliści od tortur

Drodzy Wydawcy, jeśli kiedyś wyschnie mi strumień zleceń od Was, zmienię branżę. Więc NO, radzę po dobroci.

jajka ze sznurka na balonie

Czy ktoś mógłby mnie oświecić, o co tutaj chodzi? No bo chyba nie chodzi o jajka na bekonie?...

gdzie można kupić owieczkę

Poszukaj na targu. Chyba, że chcesz w celach konsumpcyjnych, to wtedy lepiej do rzeźnika. 


I jak? Chyba jednak grzybki?...

czwartek, 4 kwietnia 2013

Stephen Baxter, Terry Pratchett "Długa Ziemia" - a czy ty już masz swojego krokera?...


Wydawnictwo: Prószyński Media
Tytuł oryginału: The Long Earth
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Data premiery: styczeń 2013
Liczba stron: 368

Nie wiem, jak Wy, ale ja na tę książkę czekałam. Piorunujący zlepek dwóch nazwisk, znamionujących kamienie milowe fantastyki, musiał wywołać przyjemny dreszczyk podniecenia w każdym, kto choć sporadycznie zanurzał się w fantastycznym świecie. Radosnemu oczekiwaniu towarzyszył jednak pewien nieokreślony niepokój: czy taka mieszanka w ogóle może się udać? Czy to przypadkiem nie jedno z tych przedsięwzięć, które są z góry skazane na niepowodzenie, bo pewne rzeczy są po prostu niekompatybilne? Jak zgrać twardą s-f z kąśliwym i absurdalnym humorem świata dysku? A może właśnie w niezwykłości mariażu gigantów szukać należy zalążka wielkiego sukcesu?

Projekty literackie, firmowane przez pisarski duet, wywołują odruchową chęć dokonania sekcji zwłok - nieuchronnie pojawia się voyeurystyczne pytanie, jak autorzy podzielili się robotą? Jeden myślał, drugi pisał? A może rozdziały parzyste tworzył jeden, nieparzyste - drugi? A może jeden pisał opisy, drugi dialogi? Tego raczej się nie dowiemy, niemniej jednak podczas lektury "Długiej Ziemi" aż się chce tropić uszczypliwą ironię Pratchetta, jednocześnie podejrzewając Baxtera o ojcostwo ogólnej wizji.

Pomysł na tę książkę jest genialny w swej prostocie, choć może niektórzy będą kręcić nosem, że wtórny. Otóż w niedalekiej przyszłości pewien naukowiec wrzuca do internetu przepis na kroker. Jest to nieskomplikowana instrukcja, którą jest w stanie wykonać każde dziecko, łącząc parę przewodów, cewek, przełączników i ziemniaka. I właśnie dzieci są tymi, które jako pierwsze przekraczają. Bowiem urządzenie służące do przekraczania do jednej z nieskoczonej ilości równoległych Ziemi działa naprawdę. Przepustką do niezliczonych światów, będących rozmaitymi wersjami naszej rodzimej planety, nie jest jednak jakaś innowacyjna i zaawansowana technologia, a raczej pewne właściwości umysłu - dlatego tak istotne jest, by przekraczający własnoręcznie zbudował swój kroker, mozolnie zwijając przewody, koncentrując na nich mentalne siły niczym na mandali. Tak naprawdę kroker jest tylko pomocnym gadżetem, mentalną laską, gorsetem, bez którego niektórzy potrafią się obywać.

Pomysł prosty, ale jakże brzemienny w skutki! I właśnie na konsekwencjach istnienia nieskończonej przestrzeni życiowej dla gatunku ludzkiego, udręczonego ciasnotą i postępującym wyczerpywaniem się zasobów na Ziemi Podstawowej, skupiają się autorzy. Ekspansja jest nieunikniona, ale nie pozbawiona pewnych ograniczeń - z niewiadomych powodów nie da się zabrać do równoległego świata żelaza w jego metalicznej postaci, co skutkuje naturalnymi granicami rozwoju technologicznego, a tym samym tempa eksodusu rozmaitych uciekinierów w inne światy. Pratchett i Baxter inteligentnie rysują świat, wyposażony w nowe możliwości, nie ograniczając się tylko do aspektu naukowego. Kierunek zmian społecznych i geopolitycznych wydaje się tu znacznie ciekawszy.

Jednak czytelnicy, którzy oczekują tutaj spektakularnej akcji czy stroboskopowych efektów, jak na prawdziwą s-f przystało, i ci, którzy spodziewają się skomplikowanej fabularnej intrygi, mogą poczuć pewien niedosyt. Koncepcja fabuły przypomina nieco powieść drogi - oto jeden z pierwszych naturalnie przekraczających, Joshua Valiente, osobnik odczuwający chroniczną awersję do towarzystwa innych ludzi, którego niegdyś nazwalibyśmy dziwakiem i odludkiem, dziś zaś przypisalibyśmy mu pewne cechy autyzmu, wyrusza na wyprawę badawczą sterowcem w towarzystwie Lobsanga, czyli sztucznej inteligencji. Jest to swoista wyprawa na koniec świata, mająca na celu skatalogowanie światów, z których jedne wydają się krainami miodem i mlekiem płynącymi, inne - tak zwane jokery - to światy, w których wyraźnie coś poszło nie tak i ewolucja potoczyła się nieco odmiennym torem, niekiedy nie dopuszczając wcale do rozwoju gatunków humanoidalnych. Są światy zaludniane przez istoty osobliwie przypominające te z dawnych legend i baśni, jest nawet świat bez Księżyca, a także świat, gdzie zamiast Ziemi wędrowców czeka międzygalaktyczna próżnia.

Wyprawie tej nie sposób odmówić pewnej monotonii - no bo ileż można się przyglądać rozmaitym wariantom fauny, flory, kontynentów, klimatu kolejnego świata, oddalonego od poprzedniego o grubość myśli?... I tu rozumiem rozczarowanie czytelników, którym zabrakło nieco tempa, zaskoczenia, suspensu. Może jednak warto doszukać się w tej powieści czegoś więcej niż kosmicznej rąbanki, może jej siła leży nie w akcji i pośpiechu, a w ciekawych dialogach i spokojnych, niespektakularnych, ale na swój sposób błyskotliwych rozważaniach o ewolucji, o przeszłości i przyszłości ludzkiego gatunku, a nawet o tym, co to znaczy być człowiekiem. Tutaj nieocenionym źródłem złotych myśli i podszytych subtelną ironią refleksji są rozmowy Joshuy z Lobsangiem i Sally. I owszem, znajdziemy tu specyficzny pratchettowski humor. Choćby w definicji zakonnicy na harleyu, która pada z ust Pierwszej Osoby Pojedynczej: "Zakonnica to dwunóg płci żeńskiej, który powstrzymuje się od prokreacji, by służyć potrzebom innych osobników gatunku. Porównanie z eusocjalnymi - może? Mrówki i pszczoły... Więcej. Także: porusza się wielkimi wehikułami, napędzanymi w ostatecznym rachunku pozostałościami pradawnych drzew."

Podobało mi się. Na ten niespieszny, kontemplacyjny sposób, w jaki smakuje się goryczkę i słodycz listków pierwszorzędnej herbaty darjeeling first flush, która rozwija swój aromat tylko w miękkiej wodzie i nie dla każdego podniebienia. Odnalazłam tu ciekawy pomysł, inteligentną rozrywkę i ciepły spokój człowieka, któremu zostało niewiele czasu. Mam ogromną nadzieję, że Pratchett zdąży dopisać do "Długiej Ziemi" kontynuację. Bo wierzę, że to zaledwie początek czegoś wielkiego.


Pierwsze zdanie: "Na leśnej polanie: szeregowy Percy obudził się, słysząc ptasie trele."
Gdzie i kiedy: Długa Ziemia, w niedalekiej przyszłości
W dwóch słowach: umiarkowana i przemyślana 
Dla kogo: dla fanów obu panów dinozaurów i czytających strawną fantastykę bez większych wyzwań
Ciepło / zimno: 81°