Ads 468x60px

niedziela, 30 września 2012

Tana French "Schattenstill" (Port widmo) - dla kucharek czy dla koneserów?


Wydawca: Scherz Verlag
Język: niemiecki
Tytuł oryginału: Broken Harbour
Przekład: Ulrike Wasel i Klaus Timmermann
Ilość stron 736 
Cena: 16,99 euro

Niektórzy czytelnicy są przekonani, że kryminały to lektura pośledniejszego gatunku, stawiana na równi z romansami, niegodna tego, by rozmawiać o niej w towarzystwie osób wykształconych, niewarta nawet określenia "literatura", ot, zwykłe zabijacze czasu, wchłaniane bezrefleksyjnie i nieco wstydliwie, wyłącznie w celach rozrywkowych. Treści w nich żadnej, a w ogóle gdzie im tam do "prawdziwej" literatury z górnej półki. I niech im tam, niechże ci konsumenci "literatury" trwają w swym skostniałym przekonaniu. Zresztą zapewne opinia ta jest prawdziwa w dziewięćdziesięciu procentach czytelniczych tworów z etykietką "kryminał", dostępnych na rynku. Ale jest drobny margines powieści określanych mianem "kryminalnych", które prywatnie nazywam "książkami z wartością dodaną". Fakt, pozornie to kryminały. Jest zbrodnia, jest policjant, jest śledztwo i jest morderca. Ale wszystko to zaledwie ramy do przekazania opowieści, która głębią bije na głowę niejedną napuszoną i nadętą pozycję określaną "literaturą z górnej półki". Opowieści, nakreślonej w sposób inteligentny, wnikliwy, literacko dojrzały. I taką książką jest "Broken Harbour" irlandzkiej pisarki Tany French. 

Miłośników wartkiej akcji, fabuły najeżonej widowiskowymi pościgami, makabrycznymi detalami, ociekającymi krwią scenami, fanów modnych thrillerów z larwami owadów, antropologami, profilerami i techniką jak z seriali CSI z miejsca odsyłam do innych autorów i do innych książek. Nie musicie nawet czytać dalej tej recenzji - siedmiusetstronicowy "Port widmo" nie jest lekturą dla Was. Ale jeśli znajdujecie satysfakcję w czytaniu rzetelnych opowieści o zbrodni, klasycznych  powieści z gatunku "police procedural", cenicie wiarygodne portrety postaci i to "coś więcej", co można znaleźć w niektórych, wyjątkowych pozycjach, jeśli wreszcie potraficie docenić dobrze opowiedzianą historię osnutą wokół odwiecznego dylematu zbrodni, kary i sprawiedliwości, to najnowsze dzieło Tany French okaże się dla Was prawdziwą literacką ucztą.

Tytułowe "Broken Harbour" to nowe osiedle domów mieszkalnych, wybudowane w odległości około czterdziestu minut drogi od Dublina (ale tylko jeśli weźmiesz śmigłowiec, jak złośliwie komentuje jeden z bohaterów powieści) w czasach, kiedy gospodarka Irlandii sprawiała jeszcze wrażenie prężnej i dynamicznej, ludzie bez namysłu brali kredyty mieszkaniowe, przyczyniając się do powiększania bańki mydlanej, która pękła wraz z nadejściem recesji. Osiedle, pięknie wyglądające na prospektach, okazało się widmową zbieraniną wykonanych byle jak budynków na kompletnych pustkowiach - i pułapką bez wyjścia dla wielu młodych rodzin. I w jednym z takich domków zamordowana zostaje rodzina - ojciec zadźgany, dzieci uduszone poduszką, i zmasakrowana nożem żona, która jako jedyna uchodzi z życiem. I niczego nie pamięta. 

Śledztwo zostaje powierzone doświadczonemu policjantowi z Dublina, staremu wydze Kennedy'emu, który cieszy się opinią gliny o najlepszym współczynniku wykrywalności. Za parnera bierze sobie Ritchiego, żółtodzioba, którego na próbę przydziela się do jego pierwszego śledztwa w sprawie morderstwa, ale bynajmniej nie naiwniaka, lecz faceta o nieomylnym instynkcie i rzadkim darze zjednywania sobie ludzi. Dla obu to śledztwo okaże się swoistą próbą, w której sprawdzone zostaną nie tylko policyjne umiejętności, ale i moralny kręgosłup, poczucie sprawiedliwości i wierność ideałom, a także zwykłe człowieczeństwo. 

Tak, Tana French nie szczędzi czytelnikowi szczegółów. Nie pomija niczego, najmniejszego detalu miejsca zbrodni, nabardziej błahego śladu, rozmowy, procedury. Zanurza czytelnika w tym dochodzeniu, sprawia, że wnikamy w świadomość Kennedy'ego, patrzymy jego oczami, śledzimy jego tok rozumowania i postrzegania. Jesteśmy nim. Ta sprawa pochłania nas z kretesem, opanowuje doszczętnie i nie puszcza. Teraz już wiecie, dlaczego autorce potrzebne było ponad siedemset stron. Tu nie ma powierzchownych i migawkowych płycizn z rodzaju "jak naiwna powieściopisarka wyobraża sobie pracę policji", jest przygnębiający, wnikliwy i poruszający obraz, przedstawiający codzienność śledczego, który balansuje na ostrej grani empatii i twardości, próbując zachować równowagę pomiędzy instynktem a skrupulatnością doświadczonego rutyniarza.  

I jednego, i drugiego będzie potrzebował. Bo jest w tym morderstwie coś, co wykracza poza granice typowej zbrodni. Co tak naprawdę stało się w domku w Broken Harbour? Czy to poszerzone samobójstwo zdesperowanego ojca, który, straciwszy posadę, nie widział możliwości by dalej żyć i utrzymywać rodzinę? Szaleńczy czyn stalkera? A może coś całkiem innego? Jaką tajemnicę skrywała pozornie szczęśliwa rodzina? Skąd się wzięły dziury wyrąbane w ścianach utrzymanego w idealnym porządku mieszkania? Do czego służyły niezliczone kamery i babyfony rozmieszczone w całym domu? I i na co zostały zastawione na strychu wnyki? 

W połowie książki sprawa wygląda na rozwiązaną - jest zbrodniarz, zgadzają się wszystkie poszlaki, jest przyznanie się do winy. Kolejne trzysta pięćdziesiąt stron udowadniają jednak, że to nie koniec, że w tej sprawie nic nie jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Autorka prowadzi nas przez manowce i labirytny ludzkiej psychiki, ukazuje wnikliwe studium szaleństwa,  stawia przed moralnymi dylematami i filozoficznymi niemal dywagacjami o istotę i sens sprawiediwości. I ma w zanadrzu parę niespodzianek... 

Ta książka ma jeszcze parę innych walorów, oprócz fabularnej, znakomicie skonstruowanej intrygi. Przede wszystkim daje (wreszcie) przekonującego śledczego, który nie powiela stereotypów. Facet nieidealny, ze skazami, twardy, ale o sporej empatii, bez problemu alkoholowego, ani wewnętrznej traumy wyniesionej z dzieciństwa (no, powiedzmy, że to ostanie nie do końca się zgadza...), prawdziwy, o niepoharatanej duszy. W ogóle duże brawa dla złożonych charakterów, wykreowanych przez Tanę French - każdy z bohaterów ma w sobie ziarno autenzyzmu, wyposażony jest w cechy, które dowodzą jej niezwykłego zmysłu obserwacji i umiejętności ubierania w słowa rzeczywistości.

Sam język też jest wyważony, adekwatny, znakomicie harmonizujący z przekazywanymi treściami - żadnych łzawości, skomplikowanych aż do śmieszności metafor, w zasadzie wszystkie użyte tu środki stylistyczne służą jednemu - by zanurzyć czytelnika w snutej opowieści. Znakomite pióro! 

A teraz już koniec tych peanów i hymnów pochwalnych, ocena jest krótka i jednoznaczna: "Broken Harbour" to znakomity kryminał dla koneserów, zdecydowana piątka (5/5).

piątek, 28 września 2012

Trafne wybory?... J. K. Rowling i komnata supertajemnic


Będą kolejki?... Raczej nie. Wprawdzie niemieckie wydawnicto Carlsen wydrukowało 500 tysięcy egzemplarzy najnowszej "dorosłej" powieści J. K. Rowling, która dziś, punktualnie o 9-tej rano czasu środkowoeuropejskiego trafi do księgarń, na razie tylko w krajach anglojęzycznych i w Niemczech, ale nastroje są umiarkowane. W wydawnictwie będą się cieszyć, jeśli się uda sprzedać cały nakład, jeśli ogólny nakład przekroczy milion, zamówią skrzynkę szampana. 

Strategia marketingowa, służąca do wypromowania "Trafnego wyboru", to prawdziwa machina, która niczego nie pozostawia przypadkowi. Najnowszy twór Rowling ma być bestsellerem, koniec kropka. W niemieckiej telewizji od wczoraj w czasie największej oglądalności puszczono reklamę tej książki, co już samo w sobie jest krokiem niespotykanym, kosztownym i raczej wyjątkowym. Reklama jest krótka, ale intrygująca. Nie zdradza niczego o treści, ale sieje  ziarno niepewności. Jest jednak tylko maleńką częścią spektaklu, który precyzyjnie buduje się wokół wydania tej książki, drobnym elementem inscenizacji, trybikiem w mechaniźmie, skonstruowanym przez genialnych speców od marketingu.

Ukazanie tej książki kreuje się na wydarzenie, które na pewno nie zostanie pominięte w wieczornych wiadomościach. Od dawna było obwarowane szeregiem zabezpieczeń, które każdy trzeźwo myślący człowiek skwituje uniesioną w zdumieniu brwią. Tak jakby wszystkich, zaangażowanych w proces wydawniczy, ogarnęła zbiorowa paranoja. Przed puszczeniem książki do druku poznała ją zaledwie garstka osób. Szef niemieckiego wydawnictwa, Joachim Kaufmann, trzykrotnie latał do Londynu na negocjacje, a suma, za jaką sprzedano licencję, jest oczywiście owiana tajemnicą. Właścicielem praw do wydania kieszonkowego w Niemczech zostało wydawnictwo Ullstein, a jego szef otrzymał sześciusetstronicowy manuskrypt do wglądu wyłącznie w siedzibie wydawnictwa, w pomieszczeniu pozbawionym okien. 

Jeszcze większe środki bezpieczeństwa, niemal graniczące z absurdem, towarzyszyły tłumaczeniu książki na niemiecki. Tłumaczki, Susanne Aeckerle i Marion Balkenhol, by wykonać zlecenie, musiały udać się do Londynu. Pracowały na laptopach, zabezpieczonych systemem rozpoznawania odcisków palców, bez dostępu do internetu, w pomieszczeniu zamkniętym i w warunkach niemal więziennych. 

Wszystkie dostępne "szczotki" i wydruki zostały zniszczone. Mediom nie udostępniono egzemplarzy recencyjnych, z obawy przed kopiami pirackimi. Pracownikom drukarni zabroniono wnoszenia komórek wyposażonych w funkcję aparatu, transport wydrukowanych książek odbywał się na zalakowanych paletach w zaplombowanych ciężarówkach. 

A o co tyle szumu? Niewiele wiadomo o tej książce. Sama autorka twierdzi, że stanowi całkowite zerwanie z Harrym Potterem. Ma to być "pełna czarnego humoru, błyskotliwa i prowokująca opowieść o małym miasteczku". Pierwsze recenzje są powściągliwe. Powieść chwali się za społeczne przesłanie, stawiające ją w jednym szeregu z Charlesem Dickensem. Z drugiej strony krytykuje za szereg obscenicznych scen. Allison Pearson z Daily Telegraph ostrzega przed udostępnieniem ksiązki dzieciom ze względu na ostre sceny z seksem i narkotykami w tle, podkreślając, że są tu elementy humoru, trafne obserwacje, ale i sporo okurcieństwa i beznadziei. Z kolei Daily Mirror pisze, że nowe dzieło Rowling to "czara nieczystości" i oburza się z powodu wulgaryzmów. Krytyk Independent chwali "pieśń wolności", a Times pisze, że książka jest "odrobinę nudna". 

Jak jest naprawdę? O tym już wkrótce. 


czwartek, 27 września 2012

Chevy Stevens "Never Knowing. Endlose Angst" (Nigdy nie wiadomo) czyli trzeba wiedzieć, kiedy skończyć


Fischer Taschenbuch Verlag
Język: niemiecki
Tutył oryginału: Never Knowing
Przekład na niemiecki: Maria Poets
Data premiery: 25.11.2011
Ilość stron: 496
Cena: 8,99 euro


Są książki, które nigdy nie powinny zostać napisane. Są też takie, które chciałoby się czytać w nieskończoność, a każde zdanie, każdą myśl ukrytą powielić i przeżywać po tysiąckroć na nowo. I są takie, które powinny się skończyć dwieście stron wcześniej...

I do nich należy zaliczyć drugą powieść kanadyjskiej autorki Chevy Stevens, zatytułowaną "Never Knowing", którą poznałam na fali satysfakcji z lektury jej poprzedniej książki, "Jak kamień w wodę". Autorka postanowiła pójść utartym szlakiem i ponownie zastosowała nietypową koncepcję narracji: całą opowieść poznajemy z sesji psychoteraupeutycznych młodej kobiety Sary Gallagher. To, co było oryginalne w poprzednim tomie, tutaj już się trochę opatrzyło, więc akurat za to punktów dodatkowych nie będzie. Tym niemniej cała historia jest dość nietuzinkowa i intrygująca.

Sara, młoda kobieta i matka kilkuletniej Ally, przygotowuje się do własnego ślubu z "MacDreamy'm" Evanem (który notabene nie jest ojcem Ally). Jednocześnie odczuwa potrzebę poznania własnych korzeni - wie, że w dzieciństwie została adoptowana, chciałaby jednak dowiedzieć się, kim byli jej biologiczni rodzice i dlaczego zdecydowali się oddać ją do adopcji. Postanawia zatrudnić prywatnego detektywa, który na podstawie skąpych danych z metryki odnajduje biologiczną matkę Sary. Jest nią Julia, profesorka historii sztuki na miejscowym college'u. Sara, rozdarta między chęcią poznania prawdziwej matki a lękiem przed odrzuceniem, odwiedza jednak Julię. Kobieta reaguje panicznie, wręcz wrogo. Okazuje się, że w młodości niewiele brakowało, a stałaby się ofiarą psychopatycznego seryjnego mordecy - słynnego Campsite-killera - atakującego i zabijającego młode kobiety, biwakujące na polach namiotowych. Julia jest jedyną z ofiar najbardziej poszukiwanego przestępcy w Kanadzie, która przeżyła jego atak i... gwałt. Najgorsze przypuszczenia Sary okazują się prawdziwe - jej biologicznym ojcem jest zbrodniarz, a matka najchętniej zapomniałaby o jej istnieniu.

Już samo to mogłoby stanowić znakomity materiał na pasjonujący psychologiczny thriller. Ale nie, autorka, co już wiemy z poprzedniej powieści, nie jest aż tak łaskawa dla swych bohaterek. Do sieci przecieka w jakiś sposób informacja, że Campsite-Killer ma córkę. On też nie jest w ciemię bity, ba, w przypływie ojcowskich uczuć pragnie poznać owoc swych lędźwi. A owoc okazuje się znakomitą przynętą dla policji, która od trzydziestu lat nieudolnych poczynań postanawia wykorzystać Sarę do zwabienia tatusia-mordercy w pułapkę. Sara ląduje w samym sercu ścierających się sił, nacisków i manipulacji i wreszcie zgadza się na telefoniczny kontakt z killerem, a nawet na zaplanowane w każdym detalu spotkanie, w nadziei, że uda jej się zakończyć nadal trwającą serię zbrodni. 

Przyznam, że ta część tej książki jest napisana po mistrzowsku. Autorka ma dar opowiadania i umiejętnie kreśli postacie swoich bohaterów, ale nie szczędzi ich i stawia w sytuacjach skrajnych, wymagających od nich skrajnych poświęceń, a czytelnikowi dostarczających skrajnych emocji. Gra nerwów podczas coraz częstszych kontaktów Sary z mordercą jest niesamowita, niemal wyczuwalna, skrząca w powietrzu, elektryzująca. Oczywiście autorka nie byłaby sobą, gdyby sytuacja nie eskalowała, a napięcie, wydawałoby się skumulowane do granic możliwości, wciąż rośnie, grożąc eksplozją. Intryga poprowadzona jest świetnie, bez dwóch zdań. I po jej rozwiązaniu należałoby po prostu skończyć. Każdy szanujący się autor by tak postąpił. Ale nie Chevy Stevens. W chwili, kiedy wszystkie wątki - na pozór - zostały wyprowadzone na prostą, ona wyciąga ostatniego asa - a nawet nie asa, tylko dżokera - z kieszeni i mówi tere fere. W sumie, zabieg stosowany przez wielu. I lubiany przez czytelników. Tylko że to, co serwuje nam tutaj autorka, jest po prostu zwykłym, żenującym przegięciem, tak nieprawdopodobnym, że aż niesmacznym. Jak trup, powstający z martwych w trzeciorzędnym horrorze.

I to zakończenie, niestety rzutuje na odbiór całej powieści. Nagle to, co wydawało się świetną psychologiczną kreacją, jawi się łzawym melodramatem, jakby wyszedł spod pióra pisarki szmirowatych romansów. MacDreamy staje się papierowym pięknisiem, Sara rozhisteryzowaną paniusią, a groźny killer zaczyna budzić szacunek i przychylność. Nie, proszę państwa, ja tego nie kupuję. A wystarczyło skończyć, kiedy trzeba...

Dodam, książkę wchłonęłam w formie audiobooka. I okazuje się, że nie jest obojętne, kto czyta. Niemiecki wydawca zdecydował się na piękny, eteryczny i zwiewny kobiecy głos pewnej aktorki - cudowny, gdyby czytała "Przeminęło z wiatrem", na przykład. Ale ona czytała przecież mrożący krew w żyłach thriller. Nie mogłam po prostu, nie zdzierżyłam. Kwestie killera, wypowiadane sztucznie pogrubionym głosem jak z Czerwonego Kapturka, zamiast straszyć, wywoływały u mnie ataki histerycznego śmiechu... 

W sumie książka zasłużyłaby na czwórkę, bo dwie trzecie były naprawdę strawne, ale to zakończenie, i ten głos lektorki... Nie, nie, trójeczka, ale licha, mizerna (3-/5).


środa, 26 września 2012

Łupy czyli rozbieranie mamuta


Czasami czuję się jak jaskiniowiec, który upolował mamuta. Ogarnia mnie pierwotna, prymitywna satysfakcja z dokonanego łupu... granicząca z dzikim, prymarnym przeświadczeniem, że oto stado moje przetrwa długą i surową zimę, bo mamut okazał się tłusty i pożywny. 

A zatem rozbieram mamuta:



1) Neal Shusterman "Vollendet" to niemieckie wydanie "Podzielonych", wydanych w Polsce przez Papierowy Księżyc. Bardzo mi się podoba niemiecka okładka, wykonana jakby z podrapanego, antycznego metalu... Zobaczymy, czy wnętrze jest adekwatne do skorupki.

2) Brenna Yovanoff "Die Blumen des Schmerzes" to druga już książka tej autorki, nieobecnej jeszcze w Polsce, ale podobno znakomitej. To pozycja przeznaczona dla "young adults" (chyba się mijam z targetem, ale co mi tam...), opowiada o... córce Lucyfera, która wychodzi z piekieł, by wykonać pewną niebezpieczną misję. Bardzo mnie to intryguje. Albo będzie świetna, albo... zmiażdzę recenzją.

3) Robin Jarvis "Dancing Jax" - nowy cykl młodzieżowego fantasty Jarvisa, bardzo chwalony. Testuję. 



4) Dan Simmons "Drood". Właśnie wyszedł w Polsce i początkowo zamierzałam nabyć polski przekład, ale zmiana decyzji to mój osobisty protest przeciwko zaporowej cenie tej pozycji. Swojego niemieckiego "Drooda" kupiłam za pięć euro, a i okładka bardziej trafia w mój gust.

5) John Verdon "Schliesse deine Augen" to "Złe towarzystwo" - również świeżutki towar na polskim straganie książkowym i mój mały prywatny prztyczek...

6) John Connolly "Der brennende Engel" pol. "Czarny anioł"

7) John Connolly "Der Kollektor" pol. "Niespokojni"

8) John Connolly "Das dunkle Vermächtnis" pol. "Kraina cieni"
Trzy ostatnie pozycje to mój prywatny projekt "Connolly", z którym zamierzam się zmierzyć w najbliższym czasie. Jak widać, wszystkie trzy książki zostały wydane w Polsce, pewnie niektórzy dobrze je znają, więc ciekawa jestem, jakie są Wasze opinie. 




9) Ransom Riggs "Die Insel der besonderen Kinder" czyli polskie "Osobliwy dom pani Peregrine", którą to książkę wyda w listopadzie Media Rodzina. 
Za serwisem "Poltergeist": Wywołująca dreszcz emocji i grozy opowieść o domu sierot na tajemniczej wyspie, zamieszkiwanym niegdyś przez równie tajemnicze dzieci. Szesnastoletni Jakub, którego dziadek był jednym z nich, przyjeżdża na wyspę, żeby za wszelką cenę odkryć przeszłość dziwnego, zniszczonego domu i jego małych mieszkańców. Nastrój potęgują stare fotografie, których kolekcja ilustruje tekst. 
Powieść przez 56 tygodni znajdowała się na liście bestsellerów New York Timesa. Prawa do ekranizacji zostały sprzedane wytwórni 20th Century Fox, a reżyserem filmu ma być Tim Burton, znany m.in. z reżyserii filmów: "Batman", "Alicja w Krainie Czarów" czy "Charlie i fabryka czekolady". 
Dla mnie lektura obowiązkowa...

10) Alex Adams "White Horse" - ponura dystopia. Może ktoś wyda w Polsce?

11) Mira Grant "Deadline" to drugi tom trylogii "Feed", którą wydaje w Polsce wydawnictwo Sine Qua Non. Premiera pierwszej części już w listopadzie.

12) Elizabeth George "Glaube der Lüge" przedstawiać nie trzeba. Najnowszy Lynley czeka na schrupanie...

13) Johan Theorin "So bitter kalt" znany i w Polsce autor "Zmierzchu", ta tutaj to jego czwarta książka, myślę, że będzie mi się podobać w jesienne posępne wieczory...



A na koniec móżdżek, jąderka albo nereczki, czyli kąsek najsmakowitszy:

14) C. J. Cherryh i jej cykl "Przybysz" (no, przynajmniej 3 pierwsze tomy), cykl "Morgaine" (trzy w jednym) oraz powieść "Palladyn". Winę za to ponosi Kruffachi z bloga "Potwory z obory", która niezmordowanie poleca tę autorkę. Wydanie antykwaryczne, ponieważ z niewiadomych powodów Niemcy przestali wydawać Cherryh w roku... 2005. 

Bystrzaki wśród Was zauważyli zapewne, że nie ma tu nic po polsku. Moje kolejne zamówienie jest w trakcie ustalania (może jakaś księgarnia internetowa wreszcie zaoferuje mi tłusty rabat?!...), jak poustalam i polski mamut dotrze, poinformuję Was o tym. 

wtorek, 25 września 2012

Aleksander Rudazow "Arcymag" cz. 1 czyli zmartwychwstały sumeryjski mag w San Francisco



Wydawca: Fabryka Słów
Tytuł oryginału: Архимаг
Tłumaczenie: Agnieszka Chodkowska-Gyurics
Cykl: Kreol
Tom: 1 (część 1)
Autor okładki: Dominik Broniek, Piotr Cieśliński
Data wydania: 29 lutego 2008
Liczba stron: 288

Cena: 25 zł

Macie czasami coś takiego, że odpycha Was od lektur ciężkich, poważnych, dołujących? Że ciągnie Was do pozycji trywialnych, krotochwilnych, napisanych z zamiarem umilenia paru momentów? Że dość macie mozolnego przedzierania się przez trudne teksty, że oko samo ucieka przed zakrętasami i ogonkami czcionki, odlatując gdzieś w niebyt, niczym balon napełniony helem? Albo macie wstręt do książek po lekturze pozycji wyjątkowo słabej, nudnej czy po prostu głupiej i niewartej Waszego czasu? Marzy Wam się coś wciągającego, co przykuje uwagę i nie puści, dokóki nie przewrócicie ostatniej stronicy? W chorobliwych przypadkach przesytu, wstrętu i awersji do książek trudnych, ciężkich lub nudnych warto sięgnąć czasem po coś stricte rozrywkowego.

I taką pozycją jest "Arcymag" rosyjskiego pisarza Rudazowa. Historia, którą nam tu serwuje, nie jest zbytnio wyrafinowana, ale dość intrygująca, by już na pierwszych stronach przykuć uwagę, nie puścić i umiejętnie zatrzymać czytelnika. Podczas badań archeologicznych wykopany zostaje sarkofag z mumią w środku. Na nim znajduje się dziwna inskrypcja, której mimowolne przeczytanie na głos przez prowadzącego badania amerykańskiego profesora powoduje ożywienie zwłok. Profesor udaje się do domu, zwłoki zostają w laboratorium. Uśpiony przez pięć tysięcy lat sumeryjski mag wraz z towarzyszącym mu filigranowym dżinnem ożywa, dokonuje pobieżnych oględzin laboratorium, po czym wysyła dżinna po swe czarodziejskie utensylia, bez których, jak sam przyznaje, jest jak bez ręki i bez nogi. Dżinn posłusznie powraca po krótkim czasie wraz z narzędziami oraz... policjantką, Vanessą Lee, która nakryła dżinna na kradzieży eksponatów w muzeum. I zaczyna się jazda... 

Zbitka odmiennych epok i kultur musi po prostu skutkować szeregiem konfliktów, sytuacji komicznych i slapstickowych oraz nieporozumień. Mag prędko odzyskuje nadwątlone moce, próbując komenderować nie tylko dżinnem, ale i "kobietą", czyli Vanessą, która, cała córa współczesnych czasów, nie daje sobie w kaszę dmuchać i odpowiednio temperuje maga. Mag i dżinn przeżywają zdumienie za zdumieniem, odkrywając nie tylko pożyteczne wynalazki typu ciepła woda w kranie, ale i osobliwe zmiany społeczne (na przykład fakt, że współcześnie nie zabija się ludzi, nie mówiąc o ich torturowaniu czy nawet pobiciu, a kobiety nie tylko przestały odgrywać rolę czegoś pomiędzy meblem a zwierzęciem domowym, ale nawet zajmują stanowiska strażników - czyli policjantek). 

Mag Kreol z niemrawego imbecyla przeradza się w prawdziwego maga, stopniowo wzbudzając szacunek nie tylko Vanessy i swego teścia in spe, ale i czytelnika. Magia, początkowo sprowadzająca się do tanich sztuczek w rodzaju czasu ozdrowienia czy teleportacji, prędko okazuje się siłą wielce praktyczną i użyteczną, przydatną między innymi do zamiany pospolitego metalu w złoto lub unieszkodliwienia złośliwiego demona, zamieszkującego świeżo zakupione posępne gotyckie domostwo, wyposażone ku uciesze Kreola w domowego skrzata. Paleta magicznych szczegółów poszerza się, czarodziejski dywan zaczyna nabierać barw, stając się wizją soczystą i nietuzinkową, pełną magii starożytnych Sumerów, z orientalnymi elementami, demonami i nieskończoną ilością równoległych światów, zamieszkiwanych przez nie zawsze pokojowo usposobione stworzenia. Pierwszy tom kończy się w momencie, gdy nasi bohaterowie wybierają się w inny wymiar, mniemam zatem, że druga część otworzy nieco szerzej wrota tego barwnego świata. 

Kto się spodziewa epickiego rozmachu albo finezyjnej intrygi, raczej nie powinien sięgać po tę książkę, jednak wielbicielom humoru sytuacyjnego z pewną dozą absurdu na pewno przypadnie do gustu. Sam autor jest zadeklarowanym fanem Pratchetta, przyznając jednocześnie, że nie dorasta mu do pięt, w czym nie można odmówić mu pewnej racji, jednak ów specyficzny rodzaj komizmu znanego ze Świata Dysku przebija momentami ze stronic powieści, co bynajmniej nie jest wadą, a wręcz przeciwnie, solą opowieści. Wszystko to napisane zostało lekkim, lotnym językiem i nieźle przetłumaczone, dzięki czemu czytelnik tylko prześlizguje się po wierszach, chłonąc jedną zabawną scenkę za drugą. Mnie lektura tej książki zajęła jeden dzień, w sam raz, by odpocząć od większych kalibrów. 

Odświeżona, rozerwana i ukontentowana daję dobrą czwórkę z zamiarem sięgnięcia po kontynuację (4/5).

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Kasi z Kącika z Książką Book-Trotter


poniedziałek, 24 września 2012

Mark Lawrence "Prinz der Dunkelheit" (Książę cierni)



Wydawnictwo: Heyne
Język: niemiecki
Tytuł oryginału: Prince of Thorns
Tłumaczenie: Andreas Brandhorst
Premiera: 9.05.2011
Ilość stron: 384
Cena: € 13,00

Mroczna sława poprzedzała ukazanie się tej książki. W recenzjach i na forach roiło się od określeń "brutalne", "posępne", "rzeźnicka książka", "krew, trupy, bebechy". Wielu czekało na nią w utęsknieniem, spodziewając się "świeżej bryzy" w zatęchłym światku fantasy, nowatorskiego przełomu, inności. No i "Książę cierni" wreszcie jest w Polsce. Brutalne? Owszem. Rzeźnickie? Tak. Świeża bryza? Hmm.
Polskie wydanie: Papierowy Księżyc  
Jorg jest szorstki i wulgarny i obcesowy. Bez mrugnięcia okiem i cienia empatii zabija, patroszy, gwałci. Żyje na ulicy z bandą "braci" - rzezimieszków, zbójów, zabójców. Razem z nimi grabi, podpala, morduje, pustoszy wsie i sieje zbrodnię. Gnany gniewem, furią, nienawiścią, zatruwany jadem cierni, które, choć dawno już opuściły jego poorane ciało, nadal sączą truciznę w jego krew. Jorg ma czternaście lat. Czytał w przeszłości Plutarcha i Nietzschego.

Hę? - zapytacie, i słusznie. Jak to? Brutalny młodociany morderca po lekturze starożytnych filozofów? I Nietzschego? Czy coś się tu autorowi nie poplątało? "Książę cierni" nie szczędzi czytelnikowi niespodzianek. Wydawałoby się, że to sztampowa, oklepana historia o antybohaterze, który w dzieciństwie przeżył traumę i mści się za doznane krzywdy. Nic bardziej mylnego. Bo dziecko wojny nie jest zwykłym bezimiennym szczeniakiem, zahartowanym przez znoje bezdomności, jest księciem, zaginionym następcą tronu. A świat, w którym żyje, to tuzinkowy świat fantasy, jaki znamy z setek podobnych powieści.

Co ukształtowało bezdusznego, pozbawionego skrupułów psychopatę? Jako dziewięciolatek Jorg przyglądał się, jak rzeźnicy hrabiego Renara gwałcą i mordują jego matkę, brutalnie zabijają młodszego brata Williama. Uwięziony w krzaku pełnym jadowitych cierni, niezdolny do najmniejszego ruchu, jako jedyny przeżywa napad rzeźników hrabiego Renara. Przyjdzie mu żyć w rozdarciu między poczuciem winy z powodu niemożności uratowania najbliższych a gniewem na ojca, który nie mści zbrodni popełnionej na królowej i kierując się politycznym interesem przyjmuje zadośćuczynienie za jej śmierć w złocie. Delikatna dusza dziecka hardzieje. Rodzi się morderca.

Autor niespiesznie wprowadza czytelnika w swój świat. A ten długo błądzi w niepewności, czy za krwawą krucjatą tytułowego księcia naprawdę kryje się plan usunięcia ojca, pomszczenia Renara, a może nawet objęcia tronu cesarskiego, czy też mordujący dzieciak żyje z dnia na dzień na krwawym rauszu, zamroczony własnym bestialstwem. Nie ułatwia tego nawet pierwszoosobowa narracja, migawkowo odsłaniająca zakamarki duszy Jorga. Przyznam, że po pierwszych osiemdziesięciu stronach miałam ochotę rzucić w kąt tę książkę - bo ani bohater, ani świat wykreowany przez autora nie wzbudził we mnie cienia sympatii. No bo ile można czytać o paleniu, zabijaniu, torturowaniu, beznamiętnie relacjonowanym przez nadętego i okrutnego nastolatka? Wspomniałam o niespodziankach, jakie przygotował jednak Lawrence. I trzeba się przygotować na to, że będą, choć nie od razu.

Autor stopniowo odkrywa tajemnice stworzonego przez siebie świata. A ten nie jest zwykłym światem fantasy z wszelkimi atrybutami wczesnośredniowiecznej Europy. Lawrence kładzie dyskretne tropy, pozwalające domyślać się, że mamy tu do czynienia ze społeczeństwem postatomowym, które na skutek jakiejś bliżej nieokreślonej katastrofy (dzień tysiąca słońc) powróciło do średniowiecznych struktur, a obecna w nim magia jest być może efektem genetycznych mutacji. Ale to tylko domysły, bo wskazówki autora są skąpe i nikłe. Dość wspomnieć, że Jorg, korzystając z dogłębnej edukacji następcy tronu, nie siłą i brutalnością rozprawia się z wrogiem, ale wiedzą, a pomoże mu w tym nie magia, ale broń masowego rażenia.

Okaże się również, że Jorg wcale nie jest panem samego siebie, jak sam sądził, lecz pionkiem w grze o panowanie nad światem, marionetką w rękach potężnych magów. Również i ta okoliczność pojawia się nieoczekiwanie, bowiem autor snuje swą opowieść szkatułkowo, wyciągając z zanadrza pudełko po pudełku i triumfalnie prezentując jego zawartość, która, owszem, zaskakuje i stawia całą dotychczasową fabułę w kompletnie innym świetle.

Tyle plusów. Bo o minusach też będzie. Wątpliwości budzi we mnie przede wszystkim kreacja głównego bohatera. Owszem, zahartowało go brutalne życie, wychowała ulica, ale na Boga, dlaczego Jorg myśli, przemawia i czuje jak stary dziad? I jakim cudem dziesięciolatkowi udało się zapanować nad zbieraniną dorosłych chłopów, nienawykłych do dominacji, pozbawionych moralnych skrupułów i nieuznających żadnych autorytetów? Zabrakło mi tu przekonującego rysu, jakiejś zaprawy murarskiej, scalającej tę kolorową zgraję. Najlepiej widać to w dialogach czy wewnętrznych monologach Jorga, z których tchnie fałszywą pseudomądrością przedwcześnie dojrzałego gnojka, który zjadł wszystkie rozumy.

Życzyłabym też sobie, gdyby autor nieco szczodrzej posypał szczegółami wykreowanego przez siebie świata, zwłaszcza tymi dotyczącymi jego Budowniczych, pokazał więcej artefaktów z przeszłości czy choćby wyjaśnił kulisy powstania nekromantów czy działania magii. Zamiast tego koncentruje się z lubością na zatapianiu mieczy w trzewiach. Wiem, że pośród czytelników są zapaleni miłośnicy bitewnych scen, ja do nich raczej nie należę, więc przez długie pasaże czułam raczej znużenie niż napięcie. Z kolei mój mąż pochłonął powieść w niespełna dwa dni, wprost nie mogąc się od niej oderwać - niewykluczone zatem, że to, co mnie zniechęciło, zachwyci innych.

Nie zachwyciła mnie ta książka, nie poczułam jakoś świeżej bryzy, z trudem też przekopywałam się przez wiele stronic scen walki, boleśnie uświadamiając sobie, że chyba minęłam się z targetem... Jednocześnie urzekł mnie zarysowany tu, nikle na razie, świat. Jeśli autorowi uda się rozwinąć go w kolejnych tomach, sensownie wyprowadzić porozpoczynane wątki, to może się okazać, że mamy tu do czynienia z niesztampowym, nowoczesnym fantasy, wykraczającym poza ograne schematy. Nie pozostaje mi nic innego, jak obdarzyć autora kredytem zaufania i liczyć, że go nie zawiedzie.

Daję czwórkę, ale na wielkich szynach (4-
-/5).


niedziela, 23 września 2012

Zwiebelwähe - czyli alemańskie smaki mojej kuchni


Jesień. Czujecie ten inny zapach w powietrzu? Zalatuje trochę korzennie, ziemisto, liściasto. Pod kasztanowcami uwijają się dzieciaki, ulegając czarowi brązowych, błyszczących kulek. Słońce w dzień przygrzewa jeszcze dość mocno, ale wieczory i noce należą już do zimniejszych pór roku. To pora grzybów, dyni i wina. To teraz najlepiej smakuje raclette, fondue i zwiebelwähe.

Wtajemniczeni pewnie wiedzą, w czym rzecz, niewtajemniczonym wyjaśniam: Zwiebelwähe (wym. cfibelwaje) to tradycyjne danie alemańskie (tak, tak: to sprawka mojego alemańskiego miaużona), które najbardziej smakuje jesienią, do młodego wina. W Alzacji nazywane jest również Flammkuchen. Jest milion wersji Zwiebelwähe, w zasadzie każda wieś położona w trójkącie południowej Badenii, Alzacji i Szwajcarii posiada swój własny wariant tej potrawy. Jesienią, podczas winobrania, co krok można spotkać tak zwane Straußenwirtschaften, nieduże uliczne knajpki, w których każda winnica raczy swoich gości młodym winem, a do niego podaje Zwiebelwähe. Niezapomniane smaki...

Przepis na Zwiebelwähe (5 placków):

Ciasto:
1 kg mąki pszennej
drożdże
trochę wody
płaska łyżka stołowa soli
ciut oliwy z oliwek

Z tego wyrabiamy ciasto drożdżowe jak na pizzę i odstawiamy na pół godziny do wyrośnięcia.



Masa cebulowa:
1 kg cebuli
250 ml śmietany
1 jajko
sól, pieprz, olej do smażenia


400 g szynki szwarcwaldzkiej
kminek (jak kto chce) 

Cebulę obieramy, drobno siekamy (można to odpowiedzialne zadanie powierzyć robotowi kuchennemu) i podduszamy na patelni do zeszklenia. Zalewamy śmietanę, solimy, pieprzymy i po ostygnięciu wbijamy jajko, po czym wszystko starannie mieszamy.



Szynkę kroimy na drobne paseczki.


Z ciasta formujemy placki:


Placki wykładamy na okrągłe formy. Na wierzchu smarujemy cienką warstwą masy cebulowej, posypujemy szynką i kminkiem (kto nie lubi kminku, może zrezygnować, jednak kminek w znaczy sposób ułatwia trawienie...).


Wkładamy do nagrzanego do 220-250 stopni piekarnika i pieczemy jakieś 15-20 minut, aż placek zrumieni się po wierzchu. 


Do naszego piekarnika włażą na raz cztery piękne placuchy, w mniejszych trzeba piec na raty. 


Do potrawy powinno się pić młode wino, z braku takowego (w Bawarii preferują raczej płynny chleb), zadowoliliśmy się hiszpańską rioją:


Smakuje... bosko. Niewiele jest potraw, równających się smakiem temu prostemu, ale jakże esencjonalnemu daniu. Wątpiącym polecam, przekonanym zdradzam starą prawdę, że przez żołądek do serca...

sobota, 22 września 2012

O'zapft is! - czyli w strugach piwa i deszczu

Źródło

Klimat jest, nie powiem. Kiedy punktualnie o dwunastej OB Ude (nie żaden tam tampon, tylko Oberbürgermeister) tradycyjnie tylko dwoma uderzeniami młota symbolicznie rozdziewiczył  pierwszą bekę piwa, by wykrzyknąć "O'zapft is! Auf eine friedliche Wiesn!", aż człowiekowi ciarki przeszły po plecach. Zwłaszcza, że zamiast zwykłego o tej porze roku słoneczka przygrzewającego z lazurowych niebios w Monachium oprócz strug piwa polały się równieź i strugi deszczu. Miałam wstąpić na Wiesn po drodze (smoki miały dziś pierwszy dzień polskiej szkoły, a to zaraz za rogiem), zdjątka jakieś porobić, wciągnąć może nawet jeden "Maß" (w tym roku zaporowe 9,50 euro), ale zamiast Brezn i Maß kupiłam parasol. W związku z tym zdjęcia niemoje, postaram się to nadrobić w ciągu najbliższych dwóch tygodni, ale mimo to popatrzcie na garść monachijskich impresji:


Źródło
Dziś takich widoków nie było, ale jutro, kto wie...


Źródło
Bywało, że przepychałam się przez taki tłumy, żałując, że nie mam ze sobą sznurka, żeby przywiązać do siebie smoki...


Źródło
Nie wszyscy pamiętali o zabraniu parasola...

Miasto oszalało... Wszędzie tylko Wiesn, Wiesn, Wiesn, we wszelkich możliwych wariantach piwnych, preclowych, biało-błękitnych (barwy Bawarii) i ludowych. Stan wyjątkowy portwa do 7 października, więc jeśli ktoś chce się w tym roku załapać, jest jeszcze trochę czasu. Czeka 7 i pół miliona "Maßów" piwa, pół miliona kurczaków z rusztu, siedemdziesiąt tysięcy golonek i 200 wołów. Smacznego i na zdrowie! A właściwie: "Oans, zwoa, drei gsuffa!" 

Na koniec dla ciekawych statystyka innego rodzaju (2011):


226.000 skradzionych kufli (2010: 130.000)
48 zgubionych dzieci 
4750 przedmiotów oddanych do biura rzeczy znalezionych 
2175 interwencji policji 
58 osób ciężko zranionych kuflem 
17 czynów przestępczych o podłożu seksualnym 
0 oficjalnie zgłoszonych gwałtów na Wiesn
oficjalnie zgłoszonych gwałtów po Wiesn 
497 kradzieży kieszonkowych 


czwartek, 20 września 2012

Anders de la Motte "[geim]" - żyj oldskulowo, cash only i low tech


Wydawca: Czarna Owca
Tytuł oryginału
: Geim
Przekład: Paweł Urbanik
Premiera: 19 września 2012
Ilość stron: 408
Cena: 34,90 zł

Macie dość skandynawskich kryminałów? Tak?... To dobrze, bo książka, którą Wam dziś zaproponuję, mimo iż wyszła spod pióra szwedzkiego autora, z melancholijnym smędzeniem i mglistym, acz krytycznym spojrzeniem piętnującym obrzydliwe zjawiska w uporządkowanych społeczeństwach dobrobytu niewiele ma wspólnego. Poza narodowością pisarza oczywiście, no i szwedzkimi kulisami.

Purystom językowym już pewnie na widok samego tytułu 
włos jeży się na głowie, i słusznie. Tym lekturę tej książki zdecydowanie odradzam. Tytuł mianowicie to pikuś w porównaniu z tym, co czytelnik znajdzie w środku, i nie mówię tu o fabule, tylko o czystej warstwie językowej, skorupce, którą trzeba przegryźć i strawić, by dobrać się do smacznego miąższu. A proces ten może okazać się uciążliwy i bolesny. Ale o tym za chwilę. 

Wpierw dwa słowa o autorze, byłym oficerze policji (ostatnio nieustannie napotykam książki pisane przez byłych gliniarzy - albo ten zawód obfituje w utalentowane samorodki, albo lata obcowania ze zbrodnią wyrabiają w człowieku chęć zrzucenie z siebie ciężkiego balastu doświadczeń). Pracował przez jakiś czas jako szef bezpieczeństwa w dużym koncernie IT, zaś ostatnio udziela się jako konsultant bezpieczeństwa międzynarodowego (cokolwiek to znaczy). A wspominam o tym dlatego, że jakoś to zawodowe tło z tej książki wyziera. I nawet nie mam na myśli stechnicyzowania książki, tylko kreację jednej z dwójki głównych bohaterów.

Mowa o Rebecce Normén, policjantce, i to policjantce specyficznej, bo odpowiedzialnej za ochronę rządowych VIP-ów. Czyli o odpowiedniku naszych BOR-owików (BOR-owiczce?... ehh, skoro o czystości języka mowa...). Nasza bohaterka nie tylko jest w pełni profesjonalistką, ale i kobietą skrywającą pewną tajemnicę. Ów sekret wiąże się z jej bratem, który bardziej różny od niej już być nie mógł: osobnik o wdzięcznej ksywce HP (w przeciwieństwie do jakże nudnego imienia i nazwiska Henrik Petterssen) to zwykły wałkoń, obibok i cwaniaczek, myślący wyłącznie o tym, by zabawić się tanim kosztem, podupczyć, wypić i napalić się liści, taki motylek-debilek o dojrzałości emocjonalnej nastolatka, jakimś cudem prześlizgujący się przez życie i aż się człowiek dziwi, dowiadując się, iż obywatel ów ma na karku trzydziestkę. Typowy to tandem: spokojna i rozsądna siostra, stróż prawa, sprawuje pieczę nad krnąbrnym braciszkiem, nieustannie pakującym się w kłopoty i balansującym na granicy legalności. Znany konfliktogenny układ i wdzięczny wątek, świetnie dający rozwinąć się w kryminałach i thrillerach. Bo oczywiście nasz motylek-debilek pakuje się w kłopoty, i to niewąskie.

Pewnego dnia znajduje bowiem komórkę. Inną, dziwną. I ta komórka zaprasza go do gry. Nie, nie w Pacmana, nie w Minekraft. To Gra przez duże G, która toczy się w realu. Początkowo chodzi o drobne zadania, graniczące z kretyńskim psikusem spłatanym niesympatycznemu bucowi i nagradzane niedużą kasą oraz uznaniem i splendorem użytkowników sieci. Nie trzeba mówić, że i kaliber zadań, i nagrody rosną wraz z kolejnym osiąganym "levelem". Tyle że z Grą nie ma żartów. Gry się nie zdradza, a jeśli już, to trzeba się liczyć z tym, że gracz zostanie wyeliminowany. Dosłownie. I za pozornie trywialną rozrywką kryje się znacznie więcej.

No dobra, temat może niezbyt oryginalny i już niejeden adept pióra próbował przekuć go w czytelniczy sukces. W tym przypadku mogę pochwalić jednak wykonanie: jest przemyślane, dopracowane i dość brawurowe. Narracja podzielona została na dwie wiązki - osobne dla brata i siostry - z dwóch różnych perspektyw i na dwa różne sposoby naświetlające całą historię. Autor wykonał przy tym ciekawy zabieg i obie relacje oddalił od siebie pod względem językowym, tak że nigdy nie mamy najmniejszych wątpliwości, kto jest akurat narratorem. Opowieść HP jest emocjonalna, żywa, bezpośrednia, językowo kalecząca wszelkie kanony poprawności, najeżona wulgaryzmami, anglicyzmami i nowomową, opowieść Rebekki - chłodniejsza, bardziej wyważona, przekazana "normalnym" językiem. Chcecie próbki? Tak opowiada HP: "Byli nie tylko zwykłymi jackassami na speedzie albo internetowymi dziwkami dającymi dupy za parę lajków na profilu, ale przede wszystkim pieprzonymi marionetkami!" Rebekka w porówaniu z nim to nudna ciotka.

W tym miejscu wtrącę swoje trzy grosze, idąc za głosem zawodowego zboczenia: taka mnie naszła refleksja w czasie lektury tej powieści, że nie chciałabym tkwić w skórze tłumacza. Miał do wyboru dwie drogi: przetłumaczyć tę książkę zachowawczo, wygładzając chropowatości i usuwając językowe brudy, ugrzecznić całość i zaserwować produkt w miarę poprawny, ale śmiertelnie nudny, albo pojechać po bandzie, narazić się konserwatystom i nasadzić w tekście tych wszystkich "zhakować", "scykorzyć", "makdżobów", "sfakować", "rozkminić" a także nieustannie "zczaić" i "sczaić" (wymiennie - wyraźnie nie mogąc się zdecydować, który wariant pisowni jest poprawny). Efekt jest jaki jest - nie czepiajcie się tłumacza, zrobił, co musiał i nie zrobił tego źle.

O zawiłościach intrygi rozpisywać się nie będę - nie jest aż tak oryginalna, by wbić w fotel, ale ma w zanadrzu jedną czy dwie niespodzianki. Jest porządna, przestrzegająca reguł gatunku, wybitnie rozrywkowa, bez ambicji zbawiania świata. I piekielnie wciągająca. Owszem, tu i ówdzie możemy się wprawdzie domyśleć, co się za tym wszystkim kryje, w niektórych momentach brew wędruje do góry w wyrazie niedowierzania, ale ten thriller ma wszystko, co powinien mieć dobry przedstawiciel gatunku: jest szybki, w miarę niegłupi i bardzo, ale to bardzo wciągający. Kto się nie zrazi brawurowym językiem, ten się świetnie ubawi. I to chodzi.

Odejmę parę punkcików za płycizny fabularne, ale czwórka to świetna ocena! (4/5)


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarna Owca, za co serdecznie dziękuję. 

poniedziałek, 17 września 2012

Cid Jonas Gutenrath "110 - ein Bulle hört zu" - czyli jak tu nie kochać policjantów


Wydawnictwo: Ullstein extra 
Język: niemiecki
Data wydania: 09.03.2012
Ilość stron: 381
Cena: 14,99 euro


Wydawałoby się, że to idealna książka dla mnie. Ja, wiecznie głodna kryminalnych treści, niczym pies tropiący z nosem przy ziemi, wiecznie w poszukiwaniu oryginalnej zbrodni i idealnego policjanta. A tu bach: zwierzenia prawdziwego gliny, autentycznego twardziela z krwi i kości, nie żadnego tam pięknoducha, tylko takiego, który wyrodził się z przestępczego getta Berlina. Nie żadna tam beletrystyka, bajki wyssane z palca, stworzone przez chorą wyobraźnię gorliwych pisarzy, tylko HISTORIE PRAWDZIWE, takie, które wydarzyły się naprawdę, spisane i uwiecznione dla potomności. Tak, tak, książka "110 - a gliniarz słucha" to protokół z dziesięciu lat pracy w centrali alarmowej berlińskiej policji, pierwszej instancji, do której zwracają się o pomoc potrzebujący, poszkodowani, ale także pieniacze, wykolejeńcy i sami zbrodniarze.

Kupiłam. Z wypiekami na twarzy wciągnęłam nawet pierwsze sto stron. Rozpłakałam się już na dziesiątej, podczas lektury rozmowy z kilkuletnim chłopcem, bezbrzeżnie smutnym i umierającym z tęsknoty za niedawno zmarłą mamą. I wiecie, co mu poradził nasz dużyrny glina? Powiedział, żeby poszedł z tatą do wesołego miasteczka, tam, gdzie można kupić balony napełniane helem. Żeby przywiązał do niego napisany wcześniej list do mamy i puścił go prosto do nieba... A wiecie, co odpowiedział smarkacz? "Nie jesteś skurwysynem"... 

Takich historii jest tu więcej. Dzwoni na przykład facet, obawiający się, że sąsiad (któremu przeszkadza cień drzewa) zetnie mu w nocy rosnącego na ogrodzonej posesji kasztanowca (którego dzwoniący darzy wielkim sentymentem). Złośliwy sąsiad już krąży wokół z mechaniczną piłą. I wisi mu, że będzie musiał zapłacić grzywnę - kasztanowiec i tak przestanie mu cieniować, a następny będzie potrzebował parę lat, by urosnąć. Nasz glina radzi mu kupić dwa psy: jadowitego szczekacza, najlepiej z domieszką szpica (jako alarm) i wielkiego killera (jako ochroniarza), mając nadzieję, że nie dowie się z nagłówków: "Sąsiad zagryziony przez krwiożerczą bestię"...

Jest też kobieta ze złamanym sercem, siedząca na parapecie okna i zamierzająca rzucić się z trzeciego piętra. Nie będę cytować tej dramatycznej rozmowy, w której Gutenrath próbuje wszystkiego, ale to naprawdę wszystkiego, by nie dopuścić do tragedii, łącznie z wywlekaniem osobistych szczegółów z własnego życia, spuszczeniem gaci i obnażeniem się przed obcą babą. Nie udało mu się...

Są tu historie zabawne, absurdalne, błahe i nieprawdopodobne. Są rozmowy poważne, filozoficzne wręcz, pasujące bardziej do telefonu zaufania niż do 110, są rozmowy niepotrzebne, irytujące i chamskie. Dzwonią bezdomni, akademicy, dzieci, staruszkowie z demencją, cudzoziemcy i mordercy. Kobiety bite i bijące. 

I wszystko byłoby świetnie, a książkę okrzyknęłabym chyba pozycją roku, gdyby po około stu stronach coś nie zaczęłoby mi przeszkadzać. Telefonicznych relacji robi się coraz mniej, za to co raz więcej osobistych wtrętów Pana Policjanta, z których dowiadujemy się, jakim wspaniałym jest ojcem, mężem i panem psa. Jego gawędy coraz bardziej skręcają w kierunku pełnych samouwielbienia hymnów, a ze znakomitych anegdot z życia wziętych robi się kadzenie. Kadzenie Znakomitemu Autorowi. Szkoda, bo facet naprawdę potrafi pisać, a jego styl jest barwny i pełen dowcipnych puent. Szkoda, bo jeśli tylko jedna dziesiąta z tego, co opisał Gutenrath, to prawda, to jest on takim gliną, na jakiego chcielibyście trafić, gdyby palił Wam się grunt pod nogami: facet z empatią, z wyczuciem, nie srający po gaciach przed przełożonymi i gwiżdżący na wszelkie uprzedzenia etniczne, wyposażony w niesamowitą intuicję i poczucie humoru. Wystarczyło trochę przystopować, a wyszłaby z tego znakomita literatura faktu. 

Daję trzy gwiazdki, za okruchy prawdziwych ludzkich dramatów i przebłyski genialnej ironii, odejmuję dwie za koloryzowanie (chyba) i niewłaściwie rozmieszczenie ciężarków. Mniej samouwielbienia, więcej prawdziwych historii!

Moja ocena: 3/5

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania trójka pik u Sardegny (literatura faktu).

niedziela, 16 września 2012

Ale numer czyli Hitler pozdrawia w Dachau - finał


Süddeutsche Zeitung jest dla mnie nieodłącznym elementem śniadania. Siódma rano, kawa, SZ i życie może toczyć się dalej. W tym tygodniu mój ulubiony dziennik doniósł o wydarzeniu, które graniczy z groteską, choć niewykluczone, że powinno budzić zgrozę... 

Otóż, jak pewnie wiecie, istnieje w Niemczech możliwość wyboru numerów rejestracyjnych. Nie ot tak, wolna amerykanka, wszystko dozwolone, tylko przy zachowaniu odpowiednich zasad i oczywiście za zwiększoną opłatą. Nie można sobie napisać na tablicach "DUPA", o nie. Ale ulubioną liczbę czy własne inicjały już jak najbardziej. Nie wszyscy wiedzą jednak, że istnieją inicjały i liczby zakazane. Na przykład od 2007 roku zakazane jest wszystko, co może kojarzyć się z nazizmem, czyli np. SS, SA, HH (od Heil Hitler), czy AH (od inicjałów Adolfa Hitlera). Podobnie jest z liczbami. Takie niewinnie wyglądające "88" jest zakodowaną wskazówką dla sympatyków neofaszystowskiej ideologii, jako że "H" jest ósmą literą alfabetu, a HH wiadomo, od czego jest skrótem. 

Nieźle się zatem zdziwił pewien zmotoryzowany mieszkaniec Dachau, widząc przed sobą pojazd o numerach rejestracyjnych: DAH-AH 88. Zdębiał, zlał się potem, zmartwiał. Ponury żart? Bezgraniczna zuchwałość? Czyn przestępczy, który powinien być ścigany? A może jednak ignorancja?... Sprawa nie dawała mu spokoju, zadzwonił więc do opowiedniej instancji, czyli urzędu, w którym rejestruje się samochody i wydaje tablice. Urzędnik, dowiedziawszy się w czym rzecz, zdębiał, zlał się potem, zmartwiał. Taki numer, i to w dodatku w Dachau, już bardziej nieszczęśliwie się już nie da... Sprawdził właściciela, na którego zarejestrowano kilka pojazdów, w tym wszystkie  ze skrótem "AH". Na widok imienia i nazwiska delikwenta zakiełkowało w nim podejrzenie, że to może wcale nie jest wyjątkowo bezczelny neonazista, a poczciwiec, chcący uwiecznić na tablicach własne inicjały... W oficjalnym oświadczeniu urząd oznajmił, że poczyni starania, by nakłonić właściciela nieszczęsnego pojazdu do zmiany numerów. Co jednak, jeśli ten pójdzie w zaparte? Okazało się, że pojazd był zarejestrowany przed 2007, a zatem zbitka numeryczno-literowa była wtedy nak najbardziej legalna. 

No i jak myślicie, jaki jest finał tej historii?...

Finał jest następujący: urząd faktycznie skontaktował się z właścicielem pojazdu. Okazało się, że kompletnie zaskoczony pan A.H. nie ma ultraprawicowych czy wręcz brunatnych przekonań politycznych, a o ukrytym znaczeniu wybranego numeru nie miał bladego pojęcia. "AH" znalazło się na tablicach, bo to jego inicjały, a "88" spodobało mu się i znacznie ułatwiało zapamiętanie. I nie poszedł w zaparte. Z pełnym zrozumieniem zgodził się na wymianę numerów. 

Tak sobie pomyślałam, że gdybym miała życzenie uwiecznienia własnych inicjałów na tablicach, to pupsko blade. AH...

sobota, 15 września 2012

Eugeniusz Dębski "Tamta strona świata" czyli czego tu brak?


Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: wrzesień 2008
Liczba stron: 304
Cena: 28 zł



Podobno ma wielu fanów. Podobno uwielbiają tego ironicznego twardziela, który nie daje się zabić. Podobno to jeden najbardziej lubianych bohaterów polskiej fantastyki. Mowa o Owenie Yeatesie, prywatnym detektywie, działąjącym gdzieś tam, w przyszłości, gdzieś tam w Stanach Zjednoczonych. 

Z drugiej strony: podobno polscy autorzy fantastyki nie potrafią pisać. Podobno tworzeni przez nich bohaterowie są żenujący. Podobno nie da się porównywać ich do twórców anglosaskich, nie ta klasa. Podobno wszystko, co wychodzi spod piór polskich fantastów jest miałkie i niestrawne. 

To jak to jest? Przyznam, że nie nastawiałam się na wiekopomne dzieło, zabierając się do lektury "Tamtej strony świata" Dębskiego. Fakt, autor uznany, wypracował sobie pewną pozycję w fantastycznym polskim światku, piórem posługiwać się umie, co udowodnił już nie raz, o czym można się przekonać już po pierwszych rozdziałach. Ale czy cykl o Owenie Yeatesie wart jest więcej niż tylko pobieżnej lektury dla zabicia czasu?

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to bohater. I ten bohater przekonuje, a nawet, być może,  jest najmocniejszym akcentem tej powieści. Nakreślony wyraziście, z dużą dozą ironii, trochę komiksowo, by nie powiedzieć w sposób przejaskrawiony. Taki trochę bondowski, czupurny, bezczelny, ale z charakterem. I kręgosłupem moralnym. Takich lubię. Ale też nie jest nikim oryginalnym. Chandlerowskich twardych facetów w prochowcu i ze spluwą, łasych na piękne kobiety, papierosy i alkohol było już w literaturze popularnej tylu, że na widok kolejnego klonu wyzierającego ze stronic tej powieści można już tylko ziewać. Żeby mnie do siebie przekonać, potrzeba trochę więcej niż zgryźliwych tekstów i piekielnie dobrej intuicji, panie Yeates. 

Więc może intryga? Przyznam, dość oryginalna, interesująca. Chodzi o nagłe zmiany osobowości, powtarzające się u wielu ludzi i skutkujące chaosem w ich życiu (to w najlepszym wypadku), albo zbrodnią (w najgorszym). Z czego wynikają? Czy to możliwe, by ludzie znikali, a w ich miejsce pojawiały się gorsze wersje ich samych, mimo że fizycznie  w ich wyglądzie wszystko pozostało po staremu? Marlowe, tfu... Yeates ma dobrego nosa i faktycznie, wydaje się, że coś jest na rzeczy. Uparcie i konsekwentnie dążąc do celu detektyw drąży, wypytuje, węszy, kombinuje, zgaduje, przypiera do muru, szantażuje, zmusza, dedukuje - czyli robi wszystko to, co powinien robić pełnokrwisty detektyw. I poczynaniom naszego bohatera nie można nic zarzucić. Prędzej już rozwiązaniu tej intrygi, która wydała mi się mniej więcej tak samo oryginalna i wyrafinowana, jakby wymyślił ją uczeń gimnazjum, albo gospodyni domowa na warsztatach kreatywnego pisania. 

W takim razie fenomen na pewno leży w elementach fantastycznych. A du... guzik. Owszem, jest trochę futurystycznie, wszak rzecz dzieje się w nieokreślonej przyszłości. Ale mimo występujących tu przyszłościowych nowinek, skupiających się głównie na udogodnieniach dnia codziennego (np. samoparkujące się samochody, automatyczne uzupełnianie zapasów w lodówce, e-portfel itepe) ze świecą szukać jakichś zmian społecznych, nie wspominając już o ekologicznych. Jest to tak naprawdę zamrożony świat lat siedemdziesiątych, wraz z jego strukturami i społeczeństwem, wzbogacony trochę różnymi technicznymi gadżetami z przyszłości. Koncepcja powieści pozwalała na więcej, więc trochę mnie ta wizja rozczarowała. 

I co, tak już całkiem nic?... No nie, aż tak źle nie było. Wspomniany bohater wynagradza w pewnym stopniu fabularne i koncepcyjne braki. W ogóle galeria postaci jest godna uwagi, a pokazane charaktery barwe, trójwymiarowe, maźnięte w fajny, trochę karykaturalny, troszkę złośliwy sposób, ale przez to bardzo autentyczne, niepapierowe. Ogromnym atutem jest język, ironiczny, pełen dystansu do rzeczywistości, udane, zgrabne dialogi. Na wielkie uznanie zasługuje też rozdział, w którym Owen udaje się do Szwecji - można to w całości cytować, zrywając boki ze śmiechu. Aż się prosiło, by takich scen było więcej. 

Niestety, jeden fajny szwedzki wątek potopu nie czyni. Hybryda klasycznego kryminału i powieści fantastycznej udała się średnio, bo kryminalnie ta pozycja jest słabiutka, a fantastycznie pozostawiająca spory niedosyt. Zakończenie pominę milczeniem. Wiekopomniego dzieła zgodnie z oczekiwaniami nie było, ale i jak na pozycję ściśle rozrywkową czegoś tu zabrakło. Są książki, które zabijają czas lepiej. 

Bardzo bym chciała dać więcej, ale naprawdę się nie da. Trójczyna (3/5).

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania trójka pik z bloga Książki Sardegny.