Ads 468x60px

wtorek, 21 czerwca 2016

Mamutek letni, chudzinka...




Świat się zmienia, zmieniają się i mamuty. Wszystko się dygitalizuje, mamuty z dalekiej Polski w mig mkną do Dachau, elektroniczne, eteryczne, nieuchwytne dla oka i obiektywu kamery. Więc i te realne coraz rzadsze, chudsze, cherlawe. Pozwólcie, że z tym większą dumą zaprezentuję mamutka letniego, upolowanego zaledwie wczoraj. Choć wątły, to ma swój ciężar gatunkowy.


Zacznijmy od trąby... czyli "Skóry" (to trąby, czy skóry?) Toni Morrison. Tuż obok kopytko przednie (nie wiem, czy mamuty mają kopytka, łapy, czy nogi? no bo nie racice?...), czyli "Rybacy" Chigozie Obiomy. Zauważcie, obie te książki to klimaty afrykańskie, jedne z moich ulubionych. I nie chodzi bynajmniej o egzotykę, ale o zderzenie kultur, odmienność i szeroko pojęta obcość i wyobcowanie. Literatura z nieco wyższej półki, która może wreszcie mnie zadowoli... Do kompletu Lucy, czyli cztery litery (czy mamuci kuper nie powinien zawierać więcej liter?), czyli Elizabeth Strout. Nic tej autorki wcześniej nie czytałam, zachęciło mnie kilka opinii z internetów.


Kontynuujmy nóżkę przednią, czyli Lema. "Niezwyciężonego" nie było do tej pory w mojej biblioteczce, kompletuję, trzeba mieć, trzeba znać. Dalej twarz (no bo nie napiszę salceson), czyli książka szumnie od dawna zapowiadana i równie entuzjastycznie opiniowana, czyli "Biała Rika". Na razie dołącza do dwóch innych powieści Magdaleny Parys, które czekają na przeczytanie, ale coś mi mówi, że "Białą Rikę" przekąszę w pierwszej kolejności. No i czerep, czyli "Samotność" Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Nie mogłam nie kupić książki tak zatytułowanej.


Pora na trzewia, czyli "Rzekę złodziei" Crummeya. Przyznam, że mam wszystkie jego książki wydane przez Wiatr Od Morza, żadnej nie przeczytałam, choć chwalicie, polecacie. Jasne, że kupuję po to, by czytać, ale w tym wypadku ta oczywista motywacja okraszona jest szczyptą sympatii do tego niezwykłego wydawnictwa. Lubię takie małe, zadziorne i bojowe. Mamucią klatą jest trzeci tom detektywistycznego cyklu Kinga (będąc na Djerbie, zmęczyłam drugi tom). I zgrabna tylna nóżka czyli Gianrico Carofiglio. Cóż, ma w sobie coś takiego ten Włoch, że go po prostu, irracjonalnie i bez żadnego uzasadnienia, lubię. I lubię WAB za to, że konsekwentnie wydaje tego autora.

No dobra, dość tych przechwałek. A teraz nieśmiało zapytam, licząc, że odpowiedź załagodzi mi nieco mękę wyboru: o której z tych części zacnego ciała chcielibyście przeczytać w moim wykonaniu? Obiecuję, że pójdę za Waszymi sugestiami!

niedziela, 19 czerwca 2016

Ryan Gattis "Miasto gniewu" - Winslow meets Elroy



Wydawnictwo: Czarna Owca
Seria: Czarna Seria
Tytuł oryginału "All Involved"
Przekład: Robert Sudół
Data wydania: maj 2016
Liczba stron: 464
Cena: 29,99 zł

Sześć dni. 53 ofiar śmiertelnych. Ponad 2000 rannych. 11000 pożarów. Niemal tyle samo aresztowań. Szkody na ponad miliard dolarów. Los Angeles, pamiętne sześć dni na przełomie kwietnia i maja 1992, które wypaliły czarną dziurę w historii miasta i państwa, po tym, jak złożona w większości z białych ława przysięgłych uniewinniła czterech białych policjantów, którzy brutalnie pobili Afroamerykanina Rodneya Kinga. 

To o tym jest ta książka. Pomyli się jednak ten, kto spodziewa się tutaj obiektywnego obrazu, neutralnej dokumentacji tamtych wydarzeń. Owszem, Ryan Gattis jest mistrzem researchu, spędził ponad dwa lata na wnikaniu w tamten czas, rozmowach z ludźmi, którzy byli świadkami i uczestnikami ówczesnego spektaklu przemocy, gromadzeniu danych, relacji i emocji. Ale nie na danych i faktach się skupia, tylko na emocjach. I nie faktom i danym każe przemawiać, lecz ludziom. Dokładniej rzecz biorąc, każe oddaje głos siedemnastu narratorom. Siedemnaście głosów, siedemnaście perspektyw, siedemnaście różnych historii, zaczepiających się czasem jednym detalem, czasem zrośniętych ze sobą jak syjamskie bliźnięta. Przemawiają chicanos - członkowie meksykańskich gangów, strażak, pielęgniarka, żołnierz elitarnej jednostki wojskowej, bezdomny weteran wojny w Wietnamie. Opowiadają o braku perspektyw, o niemożności wyrwania się z gangsterskich struktur i getta, o narkotykach, szaleństwie przemocy, ale też o nadziei i miłości, rodzących się w popielisku agresji. 

Gattis pominął klasyczną narrację, nie znajdziemy tu również typowej dla powieści sensacyjnych intrygi, plotu, zagadki. Od początku wiadomo, czym się zaczyna i czym skończy ta opowieść. Odejście od utartych schematów może się wydać zwykłym manewrem dla zwiększenia oryginalności, w rzeczywistości jest czymś znacznie istotniejszym: próbą przywrócenia głosu tym, którzy przeżyli tamte dni (i tym, którzy nie przeżyli). Ale Gattis, przekazując narrację świadkom tamtejszych apokaliptycznych dni, pokazuje także, jak cienka, krucha i delikatna jest granica między tak zwaną cywilizacją a anarchią, między człowieczeństwem a barbarzyństwem. I jak łatwo zablokować hamulce, powstrzymujące nas przed wirem przemocy i nienawiści.

Jest to rzecz brutalna, bez dwóch zdań, ale i szczera, autentyczna. Również dlatego, że Gattis ma rzadki dar: potrafi bezbłędnie oddawać idiolekty. Kiedy opowiada gangsta, to jest to najeżona chujami i kurwami, pełna kolokwializmów, niezgrabna, językowo uboga, ale niesamowicie żywa i autentyczna gadka człowieka bez wykształcenia, który słownym nieokrzesaniem dodaje sobie maczyzmu i chojractwa. Jest w tym językowa brawura, kaskaderstwo wręcz, przypominające miejscami monologi bohatera "Ślepnąc od świateł" Żulczyka. Zupełnie inaczej brzmi opowieść żołnierza czy pielęgniarki. Niesamowita jest opowieść graficiarza, Nie mam wątpliwości, że nie wszystkie detale, odcienie i półtony tej polifonii udało się oddać w przekładzie, wydaje się jednak, że tłumacz, który miał przed sobą iście herkulesowe zadanie, zrobił wszystko, by przekaz ten zabrzmiał prawdziwie. Mimo wszystko nie spodziewajcie się jakichś wyjątkowych uniesień podczas lektury. Wsłuchiwanie się w niektóre z tych szorstkich głosów jest męczące, uciążliwe i nieprzyjemne. Nikt nie powiedział jednak, że zaglądanie w głowy chicanos jest czystą przyjemnością. 

Nie jest to książka dla każdego. To rzecz raczej niszowa, która znajdzie uznanie czytelnika poszukującego czegoś spoza mainstreamu. Czegoś innego, ale autentycznego, oryginalnego. I z wielkim ładunkiem prawdziwych emocji. 


Pierwsze zdanie: "Jestem w Lynwood, to South Central, w pobliżu Atlantic i Olanda, przykrywam folią aluminiową niezjedzoną fasolę z urodzinowego kinderbalu, gdy nagle każą mi jechać do domu i raczej nie stawiać się do pracy nazajutrz."
Gdzie i kiedy: LA, przełom maja i kwietnia 1992
W dwóch słowach: wielogłos eskalacji
Dla kogo: dla poszukujących autentyku, miłośników literackiego reportażu, ludzi o mocnych nerwach
Ciepło / zimno: 77°