Ads 468x60px

niedziela, 30 czerwca 2013

Błażej Przygodzki "Z chirurgiczną precyzją"- a może lepiej poczytać podręcznik medycyny?


Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data premiery: luty 2013
Liczba stron: 344
Cena: 31,41 zł

Każde nowe nazwisko na literackiej scenie kryminalnej witam z mieszaniną nadziei, ciekawości i nieufności. Próbowało już wielu, udało się nielicznym, bo choć gatunek kryminału uchodzi za łatwy, to niejeden połamał sobie na nim zęby, a wspięcie się na zbrodniczy Parnas wymaga naprawdę dobrej kondycji (pióra), sprawności (warsztatowej), genialnego pomysłu i tego czegoś, co nazywają bożą iskrą. Błażej Przygodzki jest takim nowym nazwiskiem, budzącym tym większe zainteresowanie, że umiejscowił fabułę swej debiutanckiej książki na styku dwóch niezmiernie atrakcyjnych czytelniczo dziedzin: medycyny i kryminalistyki. Pytanie tylko, czy starczyło mu kondycji, sprawności i iskry bożej, by uchronić się przed połamaniem zębów, pióra i licznych kości podczas mozolnej wspinaczki na górę, czy wręcz stoczenia się na dół. I czy taka wyprawa w ogóle go interesuje.

Przyznam od razu, że autor psim swędem wycyganił ode mnie zaraz na wstępie spory bonus. Wszelkie medyczne wycieczki wywołują bowiem u mnie przyjemną ekscytację i jestem w stanie sporo wybaczyć, a nawet przełknąć niezgorszą szmirę, jeśli tylko bohaterzy sypią fachowym medycznym żargonem, nie zważając na bryzgającą krew ratują życie jasnowłosych dziewic, a nawet ciemnowłosych zbrodniarzy i w ogóle wiedzą, jak ciąć. Ochoczo przystąpiłam więc do lektury, licząc na rajcująco drastyczne sceny szpitalne. To, co niektórym wydało się otoczką zbyt encyklopedyczną i szczegółową, ja chłonęłam z wielką przyjemnością, może z wyjątkiem dość obrzydliwych scen prosektoryjnych (moje zboczone zamiłowania aż tak daleko nie sięgają). Nie samą medycyną jednak czytelnik żyje. 

Intryga kryminalna daje na siebie czekać dość długo, początkowo sklejamy bowiem mozolnie poszczególne, dość posiekane wątki, aż w końcu z bałaganu zaczyna wyłaniać się ogólny zarys. Nie znaczy to, że w mig potrafimy połączyć dziwne przypadki: nagłą śmierć zdrowego jak rydz boksera i brutalne pobicie biznesmena, wątek umierającej na niewydolność nerek Teresy i przyjaciółki komisarza Niedźwieckiego, heroicznie zajmującej się chorym na Alzheimera ojcem. Do tego aspirant Białas - tutaj bad guy - kombinujący, jak zrobić, by nie wyszedł na światło dziennie jego mały problem z konsumpcją amfetaminy. Początkowo bezradni w natłoku postaci i wątków, ani się obejrzymy, jak zaczniemy kibicować jednym i życzyć najgorszego drugim, zaś migawkowe ujęcia zaczną łączyć się w jedną logiczną, choć nie do końca przywidywalną całość.

To, czym żyją dobre kryminały (oprócz intrygi, rzecz jasna, która w tym wypadku zdaje egzamin), czyli bohaterowie i język, nie wywołują zachwytu. Konstrukcja charakterów waha się między poprawnymi a lekko sztampowymi i tak naprawdę ani jeden z nich nie zyskuje żywej sympatii czytelnika, może z wyjątkiem kryształowego kardiologa, którego autor nie oszczędza w końcowych partiach powieści. Język zaś spełnia swoją funkcję: nie jest przekombinowany, nie jest irytujący czy manieryczny, rzekłabym - adekwatny do opisanej historii. Achów i ochów zatem nie ma, co nie przeszkadza zupełnie cieszyć się lekturą. 

Autor nieśmiało muska kilka społecznych problemów, specjalnie jednak nie atakując misjonarstwem, i chyba dobrze, bo to poletko zaanektowali sobie Skandynawowie. Nie idzie również w ślady mistrzów thrillera medycznego, i to też dobrze, bo tu najłatwiej narazić się na śmieszność, próbując straszyć na modłę amerykańską w naszych siermiężnych warunkach. Raczej próbuje iść tutaj swoją własną ścieżką i jest to próba udana, choć nie przełomowa ani nowatorska. Kto książki nie przeczyta, wiele nie straci, kto się skusi, zostanie nagrodzony paroma godnymi zapamiętania momentami. Ja nie żałuję. 


Pierwsze zdanie: "Adam Drucki z przyjemnością zaciągnął się papierosem."
Gdzie i kiedy: Wrocław, współcześnie
W dwóch słowach: zbrodnia i organ
Dla kogo: dla wielbiących bogów w bieli, fikcyjne szpitale - te na peryferiach i te w Leśnej Górze, podręczniki do medycyny i zbrodnię
Ciepło / zimno: 78°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania miejskiego na Krakowskim Czytaniu.

środa, 26 czerwca 2013

Zygmunt Miłoszewski "Bezcenny" czyli Pan Samochodzik i zagadka kota bez uśmiechu


Wydawnictwo: WAB
Data premiery: czerwiec 2013
Liczba stron: 352
Cena: 38,49

Kiedy zobaczyłam zapowiedzi nowej książki Miłoszewskiego, podskoczyłam i oddałam się rozkosznym palpitacjom serca. Kiedy przyjrzałam im się bliżej, po mych żyłach rozlało się gorzkim syropem rozczarowanie. Łeee... skarby jakieś. O kolekcjonerach. O poszukiwaniach. O zagrabionych arcydziełach. Indiana Jones w wersji siermieżnopolskiej, qurka wodna, pomyślałam jadowicie. I książkę kupiłam. W końcu to Miłoszewski. Przecież nie mógł tak po prostu z dnia na dzień stoczyć się na pisarskie dno. Łasa choćby na nędzne popłuczyny po Miłoszewskim, ledwie zapchajdziurę w przerwie między kolejnymi "szackimi", łaskawie zgodziłam się na lekturę, nie spodziewając się niczego dobrego i ostrząc pazury na złośliwe natrząsanie po niej.

Z pazurami wyostrzonymi, że aż jęczy klawiatura, żyłami pełnymi jeszcze buzujących endorfin, sercem przepełnionym żalem po ostatniej linijce, zasadziłam się, żeby... nie, nie natrząsać się. Ale nie wiem, czy gotowi jesteście na pochwalne hymny w moim wykonaniu. Bo może ja fałszuję?...

O treści się nie zająknę, bo większość z Was albo już książkę czyta(ła), albo przynajmniej ma jakie takie pojęcie, w czym rzecz. Moje obawy co do niej niestety się sprawdziły co do joty: rzecz naprawdę traktuje o poszukiwaniach obrazu. Tajemniczego skarbu, malarskiego Świętego Graala, narodowej świętości... jak zwał tak zwał. Szczerze?... Przeczytałam już setki książek brownopodobnych, w wersjach mniej lub bardziej udanych, znam wszystkie tricki wymyślających tego typu historie, emocjonowałam się nimi dziecięciem niemal w powijakach będąc i tak sobie myślę: czemu ostrząca pazury wyga raz jeszcze miałaby się złapać na ten haczyk? Zwłaszcza że Miłoszewski z iście ułańską fantazją pakuje w swoją powieść wszelkie możliwe stereotypowe wątki wykopane w rozmaitych powieściach przygodowych, sensacyjnych i szpiegowskich. Aż ryknęłam śmiechem, kiedy jedną z głównych postaci okazał się historyk sztuki i marszand, jeżdżący - uwaga - rzadkim modelem ferrari, na widok którego ślinią się jak debile wszyscy faceci. Nożesz!... Pan Samochodzik jako żywo, trochę uwspółcześniony, z nieco bardziej ciętym językiem, ekologicznymi inklinacjami (choć nie wiem, czy pędzony własnoręcznie samogon zalicza się do produktów eko), znakomitym gustem i sercem szarpanym miłością życia!...

Śmiać mi się chciało również w wielu innych miejscach, ale nie był to śmiech cynicznej baby, szukającej dziury w całym, tylko radosny rechot jak podczas lektury przekomicznych lapsusów Chmielewskiej (kto nie pamięta "długoszcza"?). Tutaj rechot wywoływały lapsusy arystokratycznej Szwedki po przyśpieszonym kursie polskiego w zakładzie karnym w Grudziądzu, przemawiającej zdaniami w stylu Wszyscy konserwanty by cię zajebały. Ale śmiech, a raczej uśmiech, gościł na mojej twarzy częściej - przy co trafniejszej szpili, wbijanej tu i ówdzie, i to po równo wszystkim, bez oszczędzania tych na dole i tych na górze, domniemanych wrogów i sojuszników (choć ci niekiedy zamieniali się miejscami). Pojawiał się też uśmiech uznania dla trafności pewnych obserwacji, a także podziwu dla tytanicznego researchu, nie pozostawiającego najmniejszego marginesu na pobłażliwu uśmiech wiedzącego lepiej czytelnika. A na koniec uśmiech pełnej refleksji zadumy nad clou powieści...

Książka bawi tam, gdzie ma bawić, ale fantazja autora nie ogranicza się do powielania zużytych szablonów, gonienia bohaterów od zagadki do zagadki i odgrzewania dobrze znanych numerów z rozmaitych akcyjniaków (choć przy tym z pogonią po ściętym lodem Bałtyku, wahadło prawdopodobieństwa niebiezpiecznie wychyliło się w stronę czerwonego pola z napisem "przegięcie"). Miłoszewski nie posłał swych bohaterów, czwórki wspaniałych, wyłącznie w pościg za mrzonką mrzonek, tylko wykoncypował sobie historię, której wymiary wręcz onieśmielają rozmachem. I dobrze to sobie wykoncypował, bo historia ta ma nogi i ręce, a także serce, bijące w rytm, który doskonale harmonizuje z rozmaitymi głosami krytycznymi, nie lękającymi się nikogo, a zwłaszcza wielkiego sojusznika Polski zza oceanu. Miłoszewski okrasił ją również lekkostrawnym dyskursem o sztuce, zwłaszcza tej zagrabionej w czasie wojny, sprawiając, że nawet nieobeznany z malarstwem laik poczuje dreszcz emocji, kiedy trop Rafaela okazuje się bardziej realny, niż ktokolwiek przypuszczał.

To, co sprawia, że "Bezcenny" przestaje być tuzinkową szmirą napędzaną testosteronem, to instrument pisarza (tak, wiem, jak to brzmi, ale mam na myśli pióro - a może pędzel?...). Pióro ma Miłoszewski tak znakomite, że przeczytałabym nawet instrukcję obsługi odkurzacza jego autorstwa. Rzadki to dar, który sprawia, że figury, naszkicowane jak do komiksu, tknięte nim, ożywają, nabierają kolorów, miejscami przejaskrawionych, a miejscami muśniętych tylko pastelem. Ze świecą szukać postaci tak żywych jak choćby stuletnia dama na wózku, w powłóczystej sukni, spod której przezierają pończochy na podwiązkach i... pielucha (dama owa, wspominając cielesne uciechy sprzed lat, milknie na moment, robiąc pauzę na sikanie). Ale to wychwalane pióro nie tylko umie kreować charaktery, ono z wyczuciem komponuje, uderza z właściwą siła w odpowiednie nuty i sprawia, że z banalnej powieści sensacyjnej robi się coś, co niebezpiecznie zbliża się do ideału.

A o co chodzi z tym kotem bez uśmiechu?... To już musicie zgłębić sami.


Pierwsze zdanie: "Śnieg."
Gdzie i kiedy: Polska, USA, Szwecja, Ukraina, współcześnie
W dwóch słowach: pędzlem i szpilą
Dla kogo: dla dorosłych fanów "samochodzików", cierpiących na narodowy kompleks niższości (przekonają się, że Polak potrafi) i tych, którzy lubią wsłuchiwać się w złośliwy chichot historii
Ciepło / zimno: 99°

Klaus-Peter Wolf "Ostfriesenmoor" - bliźniak w bagnie czyli makabra i morze


Wydawnictwo: Fischer
Data premiery: 18 lutego 2013
Liczba stron: 512
Cena: 9,99 euro

Zapalony fotograf-ornitolog obserwuje przez obiektyw aparatu gniazdo żurawi na bagnach. Cyka parę zdjęć, ale ponieważ posługuje się analogową lustrzanką, na odbitki musi trochę poczekać. Czy mu się wydawało, czy jeden z ptaków naprawdę trzyma w dziobie fragment ludzkiej ręki?... A może to tylko osobliwa gałąź... Zdjęcia utwierdzają go w przekonaniu, że przypadkiem odkrył ludzkie zwłoki. Kiedy prezentuje swoje fotografie policji, zostaje przez jednego z funkcjonariuszy wyśmiany, przez innego z zainteresowaniem wysłuchany. Ornitolog ma rację. W bagnie leżą zwłoki dziecka. Spreparowane zwłoki. A właściwie tylko skóra napięta na drucianym stelażu. Ktoś zrobił sobie lalkę. Jednocześnie w pobliskim miasteczku Norden ktoś w biały dzień uprowadza z dziecięcego wózka niemowlę - bliźniaka. Policja dwoi się i troi, nie podejrzewając, że oba przypadki łączą się ze sobą.

Niewiele kryminalnych opowieści jest w stanie zwalić mnie z nóg. Swoje przeczytałam, swoje wiem i nie kupuję byle czego. Przyznam jednak, że ta historia, a zwłaszcza jej początek, sprawiła, że wczepiłam się w czytnik pazurami, przyklejając wzrokiem do wyświetlacza i ignorując świat wokół, stając się na parę godzin wyrodną matką i żoną. Co za makabryczne wątki, wijące się pośród szalonych preparatorów zwierzęcych trucheł, biorące na cel pedofilskie siatki zboczeńców udających wspierających trudną młodzież dobrodziejów! Co za mnogość tropów, którymi mógłby podążać rasowy śledczy, nieodrywający wilgotnego nosa od bagnistego podłoża! Niestety, nie w tej powieści. Pani komisarz Ann Kathrin Klaasen miota się między rodzinnymi problemami, zdolnymi wyeliminować najbardziej twardego gracza a pracą, jej luby, też policjant, zastanawia się, jak dopełnić obrazu mężczyzny doskonałego, zaś "znawca kobiet" z własnego mianowania Rupert, jako żywo przypominający do reszty zidiociałego Carla Moercka z powieści Jussi Adler-Olsena, na własną rękę prowadzi swoje własne, maczowskie śledztwo. Po drodze zaś pochylamy się nad psychologicznym studium patchworkowej rodziny na rozdrożu, zdumiewamy się naiwnością nastoletnich, szarpanych dojrzewaniem ptasich móżdżków i grzęźniemy w trzęsawisku ludzkich namiętności, skrzywień i emocjonalnych zmagań.

Jest nieźle. Ciekawa kryminalna sprawa i przepiękne, północnomorskie kulisy Wschodniej Fryzji, białe plaże, czarne bagna, wiatr i znakomicie oddana atmosfera nadmorskich kurortów po sezonie. I trafność, z jaką autor charakteryzuje ów osobliwy dumny lud Fryzyjczyków, będących bohaterami niezliczonych dowcipów z gatunku tych naszych o Wąchocku. Wszystko to czyni z tej książki naprawdę niezły kryminał, wywołujący gęsią skórkę, fascynujący makabrą, zawiły i wciągający. Ale mogło być lepiej. Świetnie zarysowane wątki rozłażą się gdzieś, obierając sztampowe, ograne tory. Główna policjantka irytuje głupotą, niepozbieraniem i zachowaniem głupiej kozy na szkolnym podwórku, dużyrny kretyn Rupert jest tak przerysowany, że z jego szowinistycznych przekonań nawet nie chce się człowiekowi śmiać. 

Dodam, że to siódmy już tom przygód pani komisarz - poprzednich nie znam, co nie przeszkadzało mi w kontemplowaniu fabuły, zaś Ci, którzy śledzą je od początku, niewątpliwie korzystają z bonusu serii - wszak nawet najgłupsze seriale mają to do siebie, że wciągają. Jak bagno. 


Pierwsze zdanie: "Holger Bloem obserwował parkę żurawi przez obiektyw lustrzanki canona."
Gdzie i kiedy: miasteczko Norden we Wschodniej Fryzji, współcześnie
W dwóch słowach: bagno i bliźnięta
Dla kogo: dla amatorów wielowątkowości, makabry i atmosfery nadmoskich kurortów po sezonie
Ciepło / zimno: 76°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Czytamy kryminały u Anety, w kategorii "małe miasteczko". 

niedziela, 23 czerwca 2013

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 26/2013


Co czytają Niemcy? Ostatnim razem zaglądaliśmy na listę Spiegla prawie dwa miesiące temu, zauważycie więc, że trochę się zmieniło, choć trwała obecność w rankingu jednej czy dwóch pozycji świadczy albo o niewyobrażalnej mocy tych książek, albo o dobrym marketingu i promocji szeptanej. Popatrzcie. 

Bestsellery w twardej oprawie (Hardcover):


1. Dan Brown Inferno (pol.- , wyd. Sonia Draga 20.10.2013) 
Dziwi? Nie dziwi. Fabryka bestsellerów marki D. B. będzie pewnie okupować pierwsze miejsce przez dobrych parę miesięcy. W Polsce na wydanie Inferno trzeba jeszcze trochę poczekać, pytanie tylko, czy warto czekać na piekło?...
2. Timur Vermes Er ist wieder da (pol.-)
Hitler nadal bawi i straszy. Popularność tej książki zaczyna zdumiewać nawet mnie, mimo iż jej walory mnie do niej przekonały, o czym pisałam tutaj. Ile to już tygodni, tfu, miesięcy na liście Spiegla?...

3. Donna Leon Tierische Profite (oryg. Beastly Things, pol.-)
To dwudziesty pierwszy tom przygów komisarza Brunetti. Niemcy pokochali go miłością ślepą i dozgonną, a każdy kryminał Donny Leon nieodmiennie ląduje na listach bestsellerów, choć niezbyt długo zagrzewa na nich miejsce. U nas serię wydaje oficyna Noir sur Blanc, racząc fanów Kwestią wiary w styczniu tego roku. O kolejnych tomach na razie cicho. 

4. Dora Heldt Herzlichen Glückwunsch, Sie haben gewonnen! (pol.-)
Dora Heldt jest królową niemieckiej powieści satyrycznej. A że sezon na tego typu literaturę trwa, ludzie kupują książki urlopowe, które mają być lekkie i zabawne, książka twardo się trzyma wyżyn listy. "Gratulujemy, wygrał pan!" opowiada historię emeryta, który  wygrywa rzekomo ekskluzywną wycieczkę. Slapstick i sarkazm. W Polsce Telbit wydał  książkę tej autorki "Wakacje z ojcem".  

5. Tess Gerritsen Abendruh ( oryg. Last to Die, pol. Ostatni, który umrze wyd. Albatros)
Tess Gerritsen to solidna marka, od lat produkująca porządne, trochę sztampowe, ale zawsze miło się czytające thrillery. Ten raczej nie wznosi się na wyżyny jej kusztu, ale mimo to sprzedaje się dobrze. Pisałam o nim tutaj

6. Martin Walker Femme Fatale ( oryg. The Devil's Cave, pol. -)
Martin Walker jest Szkotem, historykiem, dziennikarzem i autorem niezwykle popularnej serii kryminałów kulinarnych z Chef de Police Bruno, z akcją osadzoną w Périgord. Dla frankofilów i smakoszy lektura jego książek to prawdziwa uczta, co docenili czytelnicy w jedenastu krajach. Niestety, nie w Polsce, gdzie Walker nie został odkryty. Ja zamierzam to zrobić.

7. Anne Gesthuysen Wir sind doch Schwestern (pol.-)
Fenomen tej książki jest frapujący. Ma to być cudownie opowiedziana saga rozciągająca się na całe stulecie, splatająca codzienność z kulisami wielkich światowych wydarzeń. "Przecież jesteśmy siostrami" już mam i niedługo przekonam się, czy warto o nią się bić.


8. Preston & Child Fear. Das Grab des Schreckens  (oryg. Two Graves, pol. Dwa groby, wyd. G+J 2013)
Kolejna fabryka bestsellerów. Produkty tych panów albo się kocha, albo wręcz przeciwnie. Fani są zachwyceni. Księgarze również. Ja mniej.

9. Stephen King Joyland (pol. Joyland, wyd. Prószyński i Ska)
Niemal wszystko, czego się tknie mistrz horroru, zamienia się złoto. Joyland wydano w Polsce trzy tygodnie wcześniej, niż w Niemczech, stąd pewnie znakomita większość fanów jego pióra już książkę przeczytała albo właśnie czyta. Dziewiąta pozycja na liście trochę rozczarowuje. A może to książka rozczarowuje?

10. Eugen Ruge Cabo de Gata (pol. -)
Eugen Ruge, uhonorowany w 2011 prestiżową nagrodą Deutscher Buchpreis za powieść In Zeiten des abnehmenden Lichts staje się ikoną niemieckiej współczesnej literatury. I nie jest to literatura masowa. Dziesiąte miejsce na liście świadczy o tym, że Niemcy nie czytają samych książek miałkich i rozrywkowych. A kiedy ktoś wyda Ruge w Polsce?...


I jak Wam się to widzi? Co wnioskujecie na podstawie tej listy o czytelniczym guście Niemców? A może jest na niej coś, co koniecznie chcielibyście przeczytać?...

sobota, 22 czerwca 2013

Przyfrunęło...



Wiem, że niektórzy z Was, kiedy po raz kolejny przynudzam o jakiejś książce niemieckiego pisarza, niewydanej w Polsce, zastanawiają się w duchu "po kie licho mam to czytać, wszak ta książka u nas jest niedostępna, to po co się napalać". Otóż, moi mili, czasem opłaca się zerknąć okiem na moje wypociny o niemieckich bestsellerach (albo takich, które chciałyby nimi zostać), bo Krimifantamania ma czasem dobrego nosa i potrafi wyczuć przyszłe trendy.

W listopadzie zeszłego roku pisałam o "wzorcu szybkiego odmóżdżacza" (recenzja tutaj). Mianem tym określiłam powieść Maxa Bentowa "Der Federmann". Pewnie niektórzy się skrzywili, z powodów wymienionych powyżej. Tymczasem "Ptaszydło" (hmm, rozumiem, że "Ptasiek" już był, a "Człowiek w piórach" nie dość, że kostropaty jakiś, to jeszcze budzi indiańskie skojarzenia, ale "Ptaszydło"? Może to byłby dobry temat na kolejny odcinek "Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne"...) ukazuje się właśnie po polsku. Premiera powieści planowana jest na początek lipca, a próbne egzemplarze dotarły już do niektórych wybrańców.

W tym miejscu skieruję parę ciepłych słów do Wydawnictwa Dolnośląskiego, które przysłało mi jeden z owych egzemplarzy (bezinteresownie, listopadowa recenzja nie była sponsorowana), sprawiając mi wyjątkową niespodziankę i dowodząc nie tylko wielkiej życzliwości, ale i profesjonalnego traktowania blogerów. I za to serdecznie dziękuję. A jeśli chcecie wiedzieć, czy Krimifantamania poleca to, co przyfrunęło do pocztowej skrzynki, kliknijcie w powyższy link.

środa, 19 czerwca 2013

Iain Banks "Die Wespenfabrik" (Fabryka os) - zmajstrujmy sobie chłopczyka



Wydawnictwo: Milena Verlag
Tytuł oryginału: The Wasp FactoryRok premiery: 1984
Wydanie 7 poprawione: 14.03.2011
Liczba stron: 242
Cena: 23 euro

"Fabryka os" chodziła za mną od dawna. Autor, postać nieobca fanom fantastyki, regularnie uskuteczniał wycieczki w stronę literatury mainstreamowej, i to właśnie ta powieść, zakorzeniona w mniej fantastycznych okolicach, zapoczątkowała jego karierę, mimo iż już wcześniej bezskutecznie próbował zainteresować wydawców swoją twórczością spod znaku s-f. "Fabyrka os" stała się bestsellerem, ale wzbudziła też szereg kontrowersji, a nawet protestów. I to już wystarczająco powodów, by po nią sięgnąć, jednak to niedawna, przedwczesna śmierć Banksa stała się dla mnie ostatecznym bodźcem do lektury. 

Ta okazała się dość ciężkostrawna. Chyba, że ktoś znajduje perwersyjną przyjemność w obcowaniu z psychopatyczną osobowością, bo w niej każe zanurzyć się czytelnikowi autor, w pierwszoosobowej narracji prezentując historię pewnej szkockiej rodziny. Jakkolwiek banalnie to brzmi - historia pewnej szkockiej rodziny - to jednak z tej perspektywy również można postrzegać tę książkę. Oto szesnastoletni Frank żyje wraz z ojcem-dziwakiem na odludziu, na wydmach pewnej wyspy u wybrzeża Szkocji, połączonej z lądem drewnianą kładką. Jest odludkiem, tak jak jego ojciec hipis i doktor biochemii, który swej latorośli nigdy nie posłał do szkoły, ba, nawet nie zgłosił narodzin żadnym władzom. Frank prowadzi osobliwą egzystencję na pograniczu rzeczywistości i własnego świata, stworzonego z osobliwych rytuałów i quasireligijnych, magicznych obrządków, w których jest miejsce zarówno dla sadystycznych praktyk wobec zwierząt, makabrycznych relikwi, jak i wielogodzinnych wędrówek po wydmach oraz nieustannego, pierwotnego obcowania z naturą. Niepokojąca jest tytułowa FABRYKA OS, gigantyczna konstrukcja, zbudowana na strychu domu na bazie starego ratuszowego zegara - śmiertelny labirynt dla os, a jednocześnie, w mniemaniu chłopaka, coś w rodzaju wyroczni. Psychiczne skrzywienie Franka jest oczywiste, zwłaszcza że ten wcale nie kryje (wszak pozwala nam zaglądać do swego umysłu i śledzić najskrytsze myśli), że jest... mordercą. Trzykrotnym mordercą. 

Historia rodziny Franka kryje niejedną niespodziankę, ale to teraźniejszość przykuwa uwagę czytelnika, śledzącego, jak młodociany władca wyspy próbuje egzystować, balansując między fantasmagorią, brutalnością i normalnością, odizolowany od świata, zamknięty w zbudowanej na kłamstwie egzystencji. Kiedy ze szpitala psychiatrycznego ucieka jego ukochany brat Eric, wydarzenia przyspieszają, zmierzając ku końcowi, który zaskoczy nawet najbardziej wnikliwego znawcę literatury i rozplątywacza intryg. 

"Fabryka os" nie jest ani łatwa w odbiorze, ani prosta w interpretacji. Wspomniana historia pewnej szkockiej rodziny to oczywiście tylko osnowa, ale w tej powieści jest znacznie więcej. Jest duża doza treści szokujących i prowokujących (pięcioletni morderca?!...), jest satyra na role związane z płcią (która staje się jasna dopiero po finalnej scenie), jest refleksja nad granicami wychowania i formowania ludzkiej psychiki przez otoczenie, jest silny motyw dziecięcej krzywdy, jest wreszcie groteska, surrealizm i potężny ładunek mrocznej, gotyckiej atmosfery. 

Wrażliwcom ta książka się nie spodoba. Wielbicielom horroru już prędzej, zaś znawcy głębin ludzkiej psychiki będą zachwyceni. "Fabrykę os" warto znać, bo choć nie jest to lektura, którą określiłabym mianem "przyjemnej", to jednak otwiera oczy na pewien nurt literacki w ogóle, a na ważny aspekt twórczości Banksa w szczególności. 



Pierwsze zdanie: "Tego dnia, kiedy usłyszeliśmy, że mój brat uciekł, byłem przy SŁUPACH OFIARNYCH."
Gdzie i kiedy: niewielka wyspa u wybrzeży Szkocji, lata osiemdziesiąte
W dwóch słowach: psychodeliczna i ciężkostrawna
Dla kogo: dla fanów "Blaszanego bębenka" i "American Psycho" 
Ciepło / zimno: 73°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane", zorganizowanego przez Zaginiony Almanach.

czwartek, 13 czerwca 2013

Lavie Tidhar "Osama" - poczytaj mi o Osamie, kochanie


Wydawnictwo: Rogner & Bernhard
Tytuł oryginału: Osama
Tłumaczenie na niemiecki: Juliane Gräbener-Müller
Data premiery: 20.05.2013
Liczba stron: 302
Cena: 22,95 euro

To chyba najdziwniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytałam. Kosztowała mnie mnóstwo zaangażowania, po dyktatorsku zawładnęła moim czasem i uwagą, wyżęła, wyczerpała, ale również nagrodziła niezwykłą narracją, pokrętną fabułą, która okazała się wyzwaniem nawet dla starej kryminalnej wygi, nietuzinkowym językiem i poezją, ukrytą w obrazie ukrytym za słowami. 

Już sam tytuł, okładka, informacja, że książka została wyróżniona nagrodą World Fantasy Award 2012, tworzą mieszankę zaczepną, prowokującą, budzącą ciekawość i niepokój. Osama. Wiadomo, o kogo chodzi. To słowo i postać rozpoznawalne na całym świecie, budzące jednoznaczne skojarzenia. A jednak bohater powieści, Joe, nie wie, czym są wieże World Trade Center. Nie kojarzy też wielu innych rzeczy. Nie wie, co to jest iPod, nie wie, jak działa telefon komórkowy, nie słyszał nigdy o Gwiezdnych Wojnach, Shenzou 5, rakietach Scud. Ale słyszał o bin Ladenie. Osama bin Laden jest bohaterem serii kiepskich, ale kultowych thrillerów klasy C, wydawanych przez podrzędne wydawnictwo typu krzak. Joe zaczytuje się nimi, choć opisywane w nich zamachy terrorystyczne napawają go lękiem. 

Joe jest prywatnym detektywem, z upodobaniem do papierosów i mocnych trunków. Wypisz wymaluj twardziel z najczarniejszych kryminałów noir. Pewnego dnia do naszego detektywa zgłasza się  kobieta, zlecając mu odnalezienie autora szmatławych powieści, Mike'a Longshotta. Kobieta, jak chce klasyka, jest tajemnicza, zlecenie nietypowe, w dodatku kiedy zaraz popierwszym wstępnym rekonesansie ktoś strzela do niego, Joe, jako rasowy śledczy, podejmuje trop i udaje się do Paryża, gdzie mieści się siedziba wydawnictwa. Trop ów prowadzi go dalej, do Londynu, Nowego Jorku, Kabulu, przez świat, w którym niewielkie nieprawidłowości sprawiają, że rozmywają się granice realności. Oto w Paryżu zaraz po wylądowaniu Joe widzi pomnik de Gaulle'a. Roztrzepany czytelnik nie zauważy, że na pomniku stoi data śmierci słynnego Francuza: 1944. Ewentualnie pominie też taki drobiazg, jak wiszący w hotelu obraz byłego prezydenta Francji Saint-Exupery'ego. Czytelnik wnikliwy zaś natknie się na więcej takich tropów, poutykanych dyskretnie tu i ówdzie, prowadzących do konkluzji, że coś się tu bardzo, ale to bardzo nie zgadza. "Raymond Chandler meets Philip K. Dick" - pisze wydawnictwo. Coś w tym jest. 

To poczucie niepewności, zawieszenia w próżni, niemożności zakotwiczenia się w bezpiecznym i znajomym wymiarze będzie nam towarzyszyć do samego końca, zaś zagadka wokół głównej postaci (kim lub czym jest Joe? Umarłym? Duchem? Ofiarą zamachu w śpiączce? Mieszkańcem świata równoległego lub alternatywnego? A może wytworem czyjejś fantazji? Bohaterem szmatławej książki?) stanie się centralnym motywem tej historii. Lavie Tidhar prowadzi pełną wirtuozerii, wysublimowaną grę z czytelnikiem, nigdy nie dopowiada niczego do końca i pozwala na bardzo szeroki margines interpretacji. Nie twierdzi, nie wyrokuje, nie prowadzi za rękę. Sugeruje, igra, podsuwa prawdziwe i fałszywe tropy, respektuje inteligencję czytelnika i daje pole jego wyobraźni. A przy tym jest wymagającym graczem, nie do końca zdradzającym reguły swej gry, za to domagającym się pełnej uwagi. Zero kompromisów. Albo wejdziesz w to do końca, bez reszty, albo nie zrozumiesz, o co w tym chodzi.

Przy wszystkich tych spekulacjach jedno jest pewne: Lavie Tidhar w niezwykły sposób złożył w tej powieści hołd wszystkim ofiarom zamachów terrorystycznych na świecie. Sam parokrotnie o mały włos uniknął śmierci z rąk zamachowców, zaś swoje emocje i refleksje z tych wydarzeń zawarł w opowiadaniu "My Travels with Al-Qaeda", które stało się osnową "Osamy". Rozdział tej książki, w którym pozwala przemawiać duchom ofiar, to jedna z najbardziej przejmujących relacji (złe słowo, bardzo złe) o tej tematyce, jakie zdarzyło mi się czytać. Jeden niewielki rozdział, a niesie w sobie taki ładunek emocji, jak bomba, która zmiotła z powierzchni Ziemi Hiroshimę. Chapeau bas.

Na koniec słówko o okolicznościach lektury, które sprawiły, że przez kilka dni poczułam się jak pasażerka luksusowego statku. Tę obsługę klasy deluxe zapewnił mi portal LovelyBooks oraz samo wydawnictwo, które nie tylko dostarczyło piętnastu egzemplarzy wybranej grupie czytelników, ale od początku do końca towarzyszyło im, służąc informacją, radą, komentarzem, spekulacją, domysłem, niezwykłą kompetencją i dobrym słowem. Byłam jedną z czytelniczek. I jeszcze nigdy przedtem lektura książki nie była dla mnie tak intensywnym doświadczeniem. I za to wydawnictwu Rogner & Bernhard serdecznie dziękuję. Osoby zainteresowane dyskusją o tej powieści zapraszam tutaj.




Pierwsze zdanie: "Hotel Hilltrop stoi przy Ngiriama Road w samym rodku Nairobi."
Gdzie i kiedy: Wientian, Paryż, Londyn, Nowy Jork, Kabul, współcześnie (?)
W dwóch słowach: noir i terror
Dla kogo: dla główkujących, fantazjujących, myślących i głęboko czujących, a przede wszystkim dla oczytanych
Ciepło / zimno: 93°

środa, 12 czerwca 2013

Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne (8) - bądź moim piwem


Dziś mam dla Was kolejną odsłonę mojego cyklu dla kreatywnych. Poprzednim razem dywagowaliśmy sobie wspólnie o cyckach Marty, padło parę twórczych propozycji, trochę zdziwionych komentarzy, że praca tłumacza jest tak trudna, ale chyba nie znaleźliśmy rozwiązania idealnego. Zainteresowanych odsyłam do komentarzy pod wpisem o cyckach, dziś zaś kolejna kłoda pod nogi biednego tłumacza.

Scena esemesowa z pewnej książki dla nastolatek. Zabujana dziewczyna po drobnej sprzeczce z chłopakiem pragnie wysłać ukochanemu pojednawczą wiadomość. Coś, co pokazałoby mu, że jej zależy, że tęskni, ale bez zbędnego płaszczenia się ani przepraszania. Po długim namyśle pisze:
"Ich wünschte, du wärest hier".

Nieznającym niemieckiego wyjaśniam: to niemiecka wersja "wish you were here", czyli: "szkoda, że cię tu nie ma" (dosłownie: chciałabym, żebyś tu był). Panna wysyła wiadomość i martwieje: zamiast romantycznej frazy wysłała nieborakowi coś takiego:

Ich wünschte, du wärest Bier. 

Czyli, dosłownie: "chciałabym, żebyś był piwem". Czar pryska, cała romantyczność ulatuje jak bąbelki z rzeczonego trunku. Zaciekawionym zdradzę, że chłopak odpowiada po paru minutach: "Naprawdę tego chcesz?"...

A teraz pytanie dla tłumaczy, pseudotłumaczy i wszystkich, którym chce się ruszyć mózgownicą: jak to przerobić na nasze, by było śmiesznie, sensownie i oddało treść scenki?... I to różnicą jednej literki.

Na propozycje czekam w komentarzach, jak zwykle. Miłej zabawy!

wtorek, 11 czerwca 2013

Georg M. Oswald "Wśród wrogów" - dobry glina, zły glina?





Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginału: Unter Feinden
Przekład: Paweł Masłowski
Seria: Czarna Seria
Data wydania: kwiecień 2013
Liczba stron: 260
Cena: 29,90 zł

Jak tu nie sięgnąć po taką książkę?... Miejsce akcji: Monachium. Autor: prawnik z zawodu, tak jak von Schirach. Główny wątek: policjanci w matni moralnych dylematów. Tło: zamieszki wśród imigrantów. Krytyczna, nietypowa, wybuchowa. Lektura obowiązkowa. 

Powieść "Wśród wrogów" w dobie opasłych tomów, wypełnionych pustosłowiem (choć czasem cisną się na usta bardziej dosadne wyrażenia) sprawia wrażenie ascetycznej, uderzająco wręcz oszczędnej w wyrazie. Wrażenia dopełnia spartańska okładka, kryjąca się w cieniu przed krzykliwą komercją, zalegającą księgarnianie półki. A jednak autor zawarł na tych niewielu stronach opowieść, która, choć prosta i odbiegająca od wielopiętrowych intryg innych kryminałów, poraża ostrością i daje więcej wrażeń, niż dziesięć innych powieści tego gatunku. 

Diller i Kessel: dwójka policjantów, którzy nie mogą być bardziej różni. Pierwszy z nich, zanim wstąpił do policji, studiował przez kilka semestrów filozofię, ojciec rodziny i mąż, usiłujący wpasować się w socjalne struktury zamożnego Monachium (dom szeregowy w niezłej dzielnicy, syn w prywatnym gimnazjum). Drugi to wrak człowieka, uzależniony od narkotyków i alkoholu, wiodący bezgranicznie smutną i samotną egzystencję na marginesie społeczeństwa. Niegdyś obaj kochali tę samą kobietę. Dziś ta kobieta jest żoną jednego z nich. Niegdyś byli przyjaciółmi. Czy są nimi nadal?... Pewien incydent, prowadzący do niewyobrażalnej eskalacji wydarzeń, zmienia ich życie. 

Jest zimowy wieczór, Diller i Kessel razem prowadzą obserwację w dzielnicy imigrantów. Kessel jest na głodzie, cały czas myśli o tym, by strzelić sobie kolejną działkę. Diller oddala się na chwilę, a kiedy wraca, zastaje partnera na próbie kupna narkotyków. Interweniuje, zarządza odwrót. Ale to Kessel siedzi za kierownicą, kiedy ich BMW podczas szaleńczej jazdy przez monachijski Westend potrąca młodego Turka i ucieka z miejsca wypadku. Skutki tego amoku są przerażające: chłopak zapada w śpiączkę, miastem wstrząsa fala rozruchów, Diller podejmuje brzemienną w skutkach decyzję zatuszowania wszystkiego i krycia przyjaciela, zaś Kessel pogrąża się coraz bardziej w bagnie nałogu i jeszcze bardziej fatalnych uzależnień, stając się łatwym łupem i doskonałym narzędziem w ręku potężnego wroga.

Wizja, którą roztacza tutaj Oswald, jest daleka od wyidealizowanych wyobrażeń o pracy aparatu śledczego. Nie pozostawia ani strzępka złudzeń co do jego kondycji. Znamienne, że jedyną osobą, która zdaje się mieć zdrowy moralny kręgosłup, jest prokuratorka o tureckich korzeniach i obcobrzmiącym nazwisku, nosząca z upodobaniem eleganckie kostiumy oraz zakrywająca włosy chustą pod kolor. Oswald nie traktuje ulgowo bawarskiej metropolii i bezlitośnie niszczy jej pocztówkowy wizerunek. Monachijska mentalność "mia san mia", opływające w luksusie i bekające bąbelkami elity?... Nie. Raczej chaos, przemoc, płonące samochody, pozbawione perspektyw środowiska emigranckie, zakłamanie i dwulicowość jego "normalnych" mieszkańców, zajętych zachowywaniem pozorów. 

Oswald pokazuje też trzecią twarz tego miasta, którą widuje niewielu, poza jego mieszkańcami: Monachium jako twierdza, w którą zmienia się raz do roku podczas Konferencji Bezpieczeństwa. Nie ma ani słowa przesady w opisie hermetycznie odciętej od reszty świata dzielnicy wokół Bayerischer Hof (autor przemianował tutaj hotel na Wittelsbacher Hof) zablokowanych ulic, oddziałów specjalnych i wszechobecnej policji - wiem, bo sama obserwuję ten spektakl rokrocznie. Antyterrorystyczna paranoja, której ulegają wszyscy i która na niewiele się zdaje, gdy wróg uderza od środka, wykorzystując najsłabszy punkt rozdmuchanego aparatu kontrolnego, sparaliżowanego przez siebie samego. Oswald dokonuje dekonstrukcji mitu: Monachium przestaje być miastem, które cichaczem zamiata pod dywan problemy, z jakimi borykają się wszystkie multikultorowe metropolie świata, staje się miastem obnażonym, bezbronnym i przeżartym hipokryzją, naładowanym etnicznymi konfliktami. 

Finał pozostawia posmak goryczy. Sama kulminacja wydarzeń jest migawkowa, przypominająca wręcz skrót wiadomości, ale epilog nie pozostawia złudzeń: w życiu rzadko zdarzają się happy endy. 

Niepiękna lektura, ale chciałoby się takich więcej.




Pierwsze zdanie: "Było ich czterech albo pięciu."
Gdzie i kiedy: Monachium, współcześnie
W dwóch słowach: krytyczna i wybuchowa
Dla kogo: dla miłośników inności w kryminale oraz tych, którzy czasem lubią zwolnić
Ciepło / zimno: 81°

niedziela, 9 czerwca 2013

Mamut czerwcowy upasiony


Mamut czerwcowy jest spasiony i, wyjątkowo, bardziej wizualny. W literki jest tylko ogonek: świeżo wydany w Niemczech George R. R. Martin, tym razem nie fantasty, a nieco starsze s-f ("Tuf wędrowiec" - czytaliście?). Za resztę odpowiedzialni są moi wspaniali przyjaciele, którzy korzystając z nadarzającej się wiadomej okazji położyli kamień węgielny pod moją kolekcję blurayów. Kamień składa się z tych filmów i seriali, których spontanicznie życzyłam sobie najbardziej: jest "Django", jest "Atlas Chmur", jest serial BBC "Sherlock", jest "Life of Pi" oraz, uwaga, "Gra o tron", sezon pierwszy.

Jak wiecie, "Gry o tron" jeszcze nie czytałam, serialu nie widziałam, kiedy więc w błogiej nieświadomości  w obecności Smoków zapodałam pierwszy krążek, by sprawdzić "czy chodzi", zmartwiałam, kiedy na ekranie w bezlitosnej i obnażającej każdy szczególik ostrości full HD po śniegu potoczyła się ścięta i brocząca krwią głowa... Smoki oniemiały, bez reszty zafascynowane... Tak, widzę, że serial jest od lat 16, ale wybaczcie mi moje naiwne pytanie: czy oni tak potem cały czas się wyrzynają?...

A teraz możecie się ze mnie śmiać, wytknąć palcem, zbojkotować i w ogóle, ale muszę pokazać brzuch. Mamuta, w sensie. Jest to największy i najbardziej upasiony brzuch mamuta, jaki został kiedykolwiek upolowany. I to on jest przyczyną zalążka kolekcji filmowej: mój nowy odtwarzacz, połykający wszystko, co jest okrągłe i się kręci, łącznie z audiofilskimi krążkami SACD (zaprawdę, powiadam Wam, to jest zupełnie inny wymiar słuchania muzyki. Nagle okazuje się że sama pojedyncza wiolonczela wydaje z siebie dźwięk tak pełny i doskonały, że niewymagający żadnego dopełnienia, a zwykła fuga Bacha roztacza światy, o których istnieniu nie miałam dotychczas pojęcia).


Jeśli więc w najbliższym czasie będziecie tęsknić za moją obecnością (nie śmiem wierzyć, że to możliwe), to możecie być pewni, że jestem zajęta wsiąkaniem. W nowe, wizualne i dźwiękowe światy. Moje nereczki i jąderka.

czwartek, 6 czerwca 2013

Gesa Schwartz "Pieczęć ognia" - czyli milion smaków piekielnej zupy



Wydawnictwo: Jaguar
Tytuł oryginału: Grim. Das Siegel des Feuers (vol. 1)
Tłumaczenie: Ryszard Turczyn, Krzysztof Żak
Ilość stron: 632
Data premiery:  08.05.2013
Cena: 49,90 zł

Jak ugryźć tę książkę? Jak ocenić takie rozbuchanie wyobraźni i gęstość wątków, wydarzeń i bohaterów? Czy to jeszcze jest literatura, czy wytwór udręczonej hiperaktywnością fantazji? Gesa Schwartz zadebiutowała tą powieścią trzy lata temu. Ci, którzy podczytują czasem moje opinie, wiedzą, że do debiutów podchodzę nieufnie. Niezmiernie rzadko się zdarza, by już pierwszy miot rozpoczynającego przygodę z tworzeniem "pisacza" zadowolił wymagającego czytelnika, zwracającego uwagę na wyważenie treści, dojrzałość tekstu, odpowiedni poziom językowy. Debiutom zwykle nie brakuje impetu, namiętności, a debiutom młodych pisarzy dodatkowo swoistej młodzieńczej naiwności, zapalczywości i bezkompromisowości. I właśnie tego wszystkiego po trochu możemy spodziewać się po tej powieści.

Nie sposób odmówić tej historii widowiskowości i rozmachu. Gdyby zechcieć jednym zdaniem odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ta książka, to twierdzenie "o ratowaniu świata przed tyranią i uciemiężeniem" chyba nieźle by spełniło ten wymóg. Misji ratowania świata podejmuje się nierówna dwójka: zgorzkniały gargulec (wzbraniam się pisać nazwę tego ludu wielką literą, jak to uczynili tłumacze, którzy koboldów, wampirów, wróżek, elfów, wilkołaków i całej masy innych ras nie zaszczycili tym wyróżnieniem) i kilkunastoletnia Mia, posiadająca niezwykły dar widzenia rzeczy, niedostępnych dla oczu zwykłych ludzi. Gargulec Grim, którego samo już imię jest znamienne - z jednej strony ze względu na oczywiste skojarzenia ze słynnymi braćmi, z drugiej zaś z powodu nasuwającego się niemieckiego słówka "grimmig" (gniewny, opryskliwy, mrukliwy), które doskonale charakteryzuje tę kamienną istotę. Trzeba przyznać, że ów Grim udał się autorce pierwszorzędnie - już sam pomysł ożywienia tych uskrzydlonych figur, pilnujących nieruchomo wielu budynków Paryża, jest przedni. Gargulce są strażnikami, pilnującymi granicy między światem ludzi, jakim go znamy, a Innoświatem - światem baśniowych, mniej lub bardziej fantastycznych stworzeń. A nasz Grim nie tylko jest zrzędą, odludkiem i dziwakiem, ale momentami przypomina samotnego wilka, detektywa z kryminału noir, innym razem zaś jest wstrząsanym wątpliwościami wrażliwcem, poszukującym prawdy o sobie. Mia zaś, podobnie jak jej brat Jakub, widzi elementy tego świata, ponieważ należy do rzadkiego rodzaju - jest hartydą, widzącą możliwe. Dziewczyna o swym talencie dowiaduje się dość nagle i w dramatycznych okolicznościach. Jej brat odbiera sobie życie. Tuż przed śmiercią Jakub daje jej jednak na przechowanie owinięty w skórę pakunek, zawierający pergamin z niezwykle silnym magicznym zaklęciem. Zrządzenie losu, przypadek, a może przeznaczenie sprawia, że ścieżki Grima i Mii splatają się ze sobą, prowadząc do Ghrogonii, podziemnego magicznego świata, gdzie czeka ich mnóstwo niebezpieczeństw, niespodzianek, przedziwnych zwrotów akcji i jeszcze dziwniejszych stworzeń. 

Nie oczekujcie ode mnie, bym choć z grubsza nakreśliła fabułę tej powieści. Nie da się. Nagromadzenie wydarzeń, spętlenie przygód i wrzucenie niezliczonej ilości magicznych stworów przekracza możliwości percepcji normalnego człowieka (przyznam, że w którymś momencie zaczęłam na serio podejrzewać, że Gesa Schwartz nim nie jest). Autorka garściami czerpie z obfitości fantastycznych mórz i zaludnia je gargulacmi (nie myślcie, że istnieje tylko jeden rodzaj, gargulców, o nie, są rzygarze, plwacze i cholera wie jakie jeszcze), są hybrydy, hartydy, gnomy, skrzaty (w różnych odmianach), koboldy, wróżki, anioły, elfy, wampiry, jednorożce, harpie, pegazy, bogowie, wampiry, wilkołaki, drudy (żywią się trupami), latające osły, centaury... mało? W tym miejscu nie odmówię sobie małej dygresji translatorycznej: tłumacz (tłumacze - bo nie wiem, który z obu panów jest odpowiedzialny za ten pomysł) nie pokusił się o research i z niemieckiego Gestaltwandler zrobił Przemieniacza (nie wiem, czemu wielką literą), a ze ślicznego i często spotykanego w germańskich legendach Wiedergänger Powracacza, nie wiedząc, lub ignorując fakt, że w literaturze fantastycznej powszechnie występują zmiennokształtni i ożywieńcy. Choć przyznam, że w obliczu obfitości występującego w powieści luda uchybienie to blednie i traci na znaczeniu. Autorka dosypuje jeszcze do tej piekielnej zupy mnóstwo innych przypraw: legend, mitologicznych wątków i symboli niemal z całego świata. Jeśli kiedykolwiek słyszeliście o jakimś dziwnym i rzadkim fantastycznym motywie, niemal na pewno odnajdziecie go tutaj w jakiejś formie. W "Pieczęci ognia" egzystuje wszystko, cokolwiek kiedykolwiek zostało wymyślone, łącznie z magicznym dworcem i pociągiem przypominającym świat stworzony przez Rowling. 

Efekt?... Miejscami genialny (jak choćby w znakomicie wykreowanej postaci Karciarza - mojej ulubionej chyba obok samego Grima), miejscami chwytający za gardło głębią przesłania, miejscami napawający odrazą, miejscami wstrząsający do głębi (niepotrzebnym) okrucieństwem i brutalnością niektórych scen, miejscami dobijający mrocznym klimatem, miejscami zniesmaczający łatwością, z jaką bohaterowie popadają w tarapaty i niemal natychmiast się z nich ratują, miejscami zaś zwalający z nóg intensywnością i mnogością. Życzyłabym sobie, żeby Gesa Schwartz niekiedy poskromiła swą wyobraźnię - czasem mniej oznacza więcej. 

Historia jest jednak spójna, przemyślana i ma dobre tempo, choć nie sposób się oprzeć wrażeniu, że wiele wydarzeń i spotkań z osobliwościami Innoświata sprawia wrażenie wypełniacza, a pewnej odchudzenie dobrze by tej opowieści zrobiło. Wątek miłosny moim zdaniem nie do końca jest przekonujący - Grim jest świetny jako postać literacka, ale czy na pewno zakochałaby się w nim nastolatka? Skoro już się czepiam, to przyczepię się również do ograniczonego repertuaru gestów: nie wiem, czy ktoś policzył, ile razy ktoś bierze głęboki wdech, wypuszcza powietrze lub ściąga brwi - i nic poza tym - ale szacuję, że rezultat obliczeń zaskoczyłby nawet samą autorkę. Składam to na karb pisarskiego niedoświadczenia i przymykam wyrozumiale oko, bo mimo wszystko jestem przekonana, że Gesa Schwartz ma to "coś", co czyni z niej autorkę nieruzinkową, zdolną do, kto wie jeszcze jakich, niebanalnych osiągnięć. I na nie czekam. 


Pierwsze zdanie: "Grim siedział bez ruchu w kucki na krawędzi dachu nad siódmym piętrem i wysoko nad głowę uniósłszy czarne skrzydła, wpatrywał się w ulicę na dole."
Gdzie i kiedy: Paryż, Rzym, Innoświat, współcześnie
W dwóch słowach: rozbuchanie i kreatywność
Dla kogo: dla tych, którzy lubią gęste światy fantasy
Ciepło / zimno: 69°

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Mokro i straszno


Zewsząd docierają dramatyczne wieści o powodzi stulecia na południu Niemiec. Południe Niemiec to my. Nie musimy na razie drżeć o życie, jak mieszkańcy Passawy, ale rzeki rzygają wodą i u nas.   Wczoraj wieczorem brakowało dwudziestu centymetrów, a przepływający sto metrów od naszego domu niepozorny strumyk Webelsbach, którego normalnie niemal nie sposób dostrzec, bo kryje się wśród pokrzyw i innych chaszczy, rozlałby swoją brudną zawartość po okolicznych parcelach, łączkach i ulicach. Wczoraj żółta zupa już się nie mieściła pod mostem:


Tak wyglądało miejsce, gdzie Webelsbach wpada do Ampery (dwa tygodnie temu Starszy Smok wpadł niedaleko tego miejsca do wody, wraz z rowerem, plecakiem ze szkolnymi rzeczami i całą resztą. Miał szczęście, woda na tamtym krótkim odcinku sięgała do kolan. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby ta przygoda zdarzyła mu się teraz...):


A to już Mülbach, zwykle wyjątkowo leniwa i ślamazarna struga:


Wbrew zapewnieniom meteorologów, że deszcz wkrótce przestanie padać, nadal jest mokro i straszno. Marzę, by w piątek zaświeciło słońce. Nie widziałam go od dwóch tygodni. To byłby najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki mogłabym sobie wymarzyć: popołudnie na zalanym słońcem tarasie, z książką w ręku, bez terminów i tłumaczeniowego kociokwiku...