Ads 468x60px

wtorek, 9 lutego 2016

David Mitchell "Czasomierze" - tik-tak, tik-tak...




Wydawnictwo: MAG
Seria: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: The Bone Clocks
Tłumaczenie: Justyna Gardzińska
Liczba stron: 666
Data wydania: 22 stycznia 2016
Cena: 55 zł

Mariaż literatury wysokiej z popkulturowym trashem - karkołomne połączenie. Dla wielu wręcz mezalians, dowód złamania odwiecznego tabu, dyskwalifikujący i wykluczający z szacownego grona poważnych literatów. Co na to David Mitchell? Mitchell zapewne skwitowałby te zarzuty wzruszeniem ramion, bowiem ów brytyjski wirtuoz słowa, perfekcyjnie do bólu, bez zmrużenia oka miesza gatunki i rejestry, żonglując słowem, bohaterami i czasem, nic sobie nie robiąc z reguł, granic i zasieków, a już najmniej tych, które ustalają opiniotwórczy krytycy. Już niejednokrotnie dowiódł, że radzi sobie w każdym literackim terenie, ba, wkradł się w łaski nie tylko wymagającego czytelnika, ale i równie wymagającego, choć inaczej, Hollywoodu, nie mówiąc o wybranych krytykach - wszak nie od parady jest od jakiegoś czasu dyżurnym kandydatem do nagrody Bookera.

Można Mitchelowi zarzucać, że łamie tabu, że przyczepia kwiatki do kożucha, że od lat pisze cały czas tę samą książkę, że ulega gustom masowego czytelnika, ale nie da się zaprzeczyć, że jest jednym z najważniejszych brytyjskich współczesnych powieściopisarzy.W dodatku pisarzem, który oprócz wyjątkowego talentu kameleona, dzięki któremu bez trudu wtapia się w każde tło, posiadł umiejętność wczuwania się w puls świata. Wie, jakim rytmem bije i wyłapuje każdą arytmię. I opowiada o tym, co usłyszy.

Nie inaczej jest w "Czasomierzach", jego najnowszej książce. To również jest książka "montażowa", oparta na sprawdzonym schemacie znanym już choćby z "Widmopisu" czy "Atlasu chmur". Z kawałków kolorowego szkła autor konstruuje epizody, które, potrząśnięte i wymieszane jak w kalejdoskopie układają się w pewien wzór. Tutaj najpierw przenosimy się w rok 1984, by poznać piętnastoletnią, głupiutką i naiwną Holly Sykes, przeżywającą akurat nastoletni bunt i pierwsze miłosne rozczarowanie. Postać ta będzie nam towarzyszyć do samego końca, jest bowiem spoiwem tej powieści, swoistym emulgatorem, który połączy jej treść. Tu i ówdzie zniknie nam z oczu, pojawi się w roli mniej lub bardziej niemej statystki, by wciąż powracać i w końcu stać się kluczem do całej historii. Ważna postać, fundamentalna. Bardzo mi bliska. Także dlatego, że zaledwie rok starsza ode mnie. Ja też byłam piętnastolatką w latach osiemdziesiątych. Dwudziestolatką w dziewięćdziesiątych. I będę siedemdziesięciolatką (oby) w latach czterdziestych tego wieku, kiedy powieść ta (i świat, jaki znamy) będzie chylić się ku końcowi.

To, co zaczęło się jako opowieść coming of age, staje się łotrzykowską powieścią akademicką, następnie małżeńskim dramatem, wojennym reportażem, biografią przekwitającego literata, najczystszą fantastyką z elementami potterowskimi, by skończyć jako posępne, realistyczne postapo. I w każdym, ale to absolutnie każdym z tych gatunków (czy też epizodów) Mitchell doskonale się sprawdza jako narrator, charakteryzator i dekorator. Aż trudno uwierzyć, że nigdy nie był w szwajcarskich Alpach, zapewne nigdy też nie był w pogrążonym w wojnie Iraku, a jednak wierzymy w każde słowo wkładane w usta bohaterów i każdy umieszczony na kartach powieści rekwizyt. Kupujemy rewelacyjnie oddany idiolekt studenckiej brytyjskiej braci lat dziewięćdziesiątych, a kiedy narrator staje się Crispinem Hersheyem, nabieramy podejrzeń, że ta postać to alter ego samego pisarza, choć przecież widzimy te aluzje i mrugnięcia okiem, dostrzegamy rozrzucone w lesie okruszki, widzimy podobieństwo "Suszonych embrionów" i "Martwych dzieci" (więc jednak Martin Amis?), tropimy dalej i znajdujemy inne analogie (czy to Conrad?), witamy bohaterów innych powieści Mitchella, potykamy się o odniesienia, nawiązania, szarady. Wydaje się, że i autor, i czytelnik świetnie się przy tym bawią - autor kładąc tropy, czytelnik je odnajdując. Hasło "zabawa" jest przy tym niezmiernie ważne, bo nie sposób nie traktować z przymrużeniem oka pulpowych wtrętów, żywcem wyjętych z kultury masowej, śmieciowej. Pewien dystans jest konieczny, inaczej będą zgrzytać metafizyczne motywy i wątki ("Jesteśmy Anachoretami Kaplicy Zmierzchu Katara Ślepca Klasztoru Tomasjanów z Przełęczy Silderhorn" - Jeeezuuuuu!....), a widowiskowy showdown w Kaplicy Zmierzchu, miast dreszczu napięcia, wywoła w nas najwyżej paroksyzm śmiechu.

Ta upojna zabawa kończy się jednak w ostatnim epizodzie, zupełnie jakby Mitchell chciał powiedzieć "dobrze, dzieci, pośmialiśmy się, pogadaliśmy, ale sprawy mają się następująco. Chodzi o..."
"(...) chodzi o wszystko. O tereny, które zamieniliśmy w martwe pustkowia, o góry lodowe, które przez nas stopniały, o Golfstrom, który przez nas zmienił kierunek, o rzeki, które przez nas wyschły, o wybrzeża, które zalaliśmy, o jeziora, które zadusiliśmy ściekami, o morza, które zabiliśmy, o gatunki, które przez nas wymarły, o faunę zapylającą, której przez nas już nie ma, o zmarnowaną przez nas ropę, o lekarstwa, które przez nas straciły moc działania, o złotoustych kłamców, których wybraliśmy na wysokie urzędy - wszystko po to, byśmy nie musieli zmieniać naszego wygodnego stylu życia. Ludzie mówią o Ociemnieniu, jak nasi przodkowie mówili kiedyś o pladze dżumy - jakby zesłał je zagniewany Bóg. Ale to nasze dzieło, to my powoli sprowadzaliśmy ociemnienie z każdym przejeżdżonym bakiem ropy. Moje pokolenie obżerało się do nieprzytomności w Restauracji Ziemskich Zasobów, wiedząc - choć temu zaprzeczało - że zwiejemy od stołu i zostawimy wnukom otwarty rachunek, jak dług, którego nigdy nie będą w stanie spłacić."
Mną ten fragment do głębi wstrząsnął. Wyrwany z kontekstu brzmi niczym bełkot radykalnego ekofanatyka, zielonego oszołoma, wegetarianina i cyklisty. Umieszczony w scenerii ostatniego epizodu, wszczepiony w myśli Holly Sykes staje się manifestem i pełnym skruchy wyznaniem winy - bo już nie ostrzeżeniem. Mitchell powiedział w jedym z wywiadów, że wyzwania wobec ludzkości są teraz liczniejsze i trudniejsze niż kiedykolwiek. Im trudniejsze wyzwania, tym mroczniejsze literackie wizje. A im mroczniejsza przyszłość, tym jaśniejszy płomyk nadziei. Który gdzieś tam się jarzy. Zawsze.


Pierwsze zdanie: "Rozsuwam zasłony w moim pokoju, widzę spragnione deszczu niebo i szeroką rzekę pełną statków i łodzi, ale ja już myślę o czekoladowych oczach Vinny'ego, o strużce szamponu, która spływa po jego plecach, o jego ramionach zroszonych kroplami potu, o jego cwaniackim uśmiechu, i serce wali mi jak wściekłe."
Gdzie i kiedy: Gravesend, Cambridge, Sainte-Agnès, Brighton, Irak, Australia, Nowy Jork, Sheep' Head i parę innych miejsc, 1984-2043
W dwóch słowach: tygiel i kalejdoskop
Dla kogo: dla osób eko i nieeko, dla purystów gatunkowych i lubiących misz-masz, dla miłośników prozy gęstej, nasyconej, pełnej odniesień, smaczków i ukrytych znaczeń
Ciepło / zimno: 98° 

wtorek, 2 lutego 2016

MyBooks czyli ABC doradzania


Nie pamiętam już, w jaki sposób trafiłam na stronę księgarni MyBooks. Z reguły zaopatruję się w książki wielokanałowo i przede wszystkim kieruję się komfortem, bo cenowo w Niemczech nie da się zawalczyć: ustawa zobowiązuje wszystkich księgarzy do jednakowych cen - tych z okładki. Skoro zaś o klienta nie można walczyć ceną, to trzeba inaczej. Mała stacjonarna księgarenka postawi na osobiste doradztwo i przytulną atmosferę. Wielki międzynarodowy gigant skusi obietnicą bezpłatnej dostawy nazajutrz (w większych miastach wkrótce uruchomiona zostanie usługa "sameday" - bezpłatna dostawa do domu w dniu zamówienia). Pamiętajmy, klient obu tych księgarni zapłaci za książkę tę samą cenę.

Co ma jednak zrobić nikomu nieznana księgarnia internetowa, niewytrzymująca konkurencji z gigantem? Możliwości są trzy:
a) zgarniać z rynku przypadkowo zabłąkanych klientów a potem splajtować,
b) wydać miliony na reklamę, a potem splajtować,
c) wpaść na genialny pomysł, dzięki któremu wyróżni się spośród dziesiątków podobnych internetowych bytów, zdobyć stałych klientów, i nie splajtować.

Pomysł zaś musiał być iście diabelski, podstępny albo po prostu szalony, skoro zwabił mnie - czytelnika kupującego dużo, czytelnika wrednego, niewiernego, o swoistym, lekko wypaczonym guście i niedającego się wtłoczyć w żadne wyznaczone sklepowym algorytmem ramy. Tak jak wspomniałam na początku, nie pamiętam, po co wlazłam na stronę MyBooks. Może wiedziona ciekawością, może cynizmem. Bowiem pomysłem tej księgarni na przyciągnięcie, a co ważniejsze utrzymanie klienta jest osobiste doradztwo (he, he, ciekawe co mi doradzą, mnie, MNIE!).

Jak? Całkiem prosto. Wystarczy wypełnić krótki formularz, w którym trzeba odpowiedzieć na dziesięć pytań. Pierwsze z nich to dla kogo ma być książka. Nic prostszego. Dla mnie, oczywista. Drugie: jakim typem czytelnika jesteś. Do wyboru: Vielleser, Wochenendleser, Gelegenheitsleser (czyli dużoczytacz, weekendoczytacz, odczasudoczasuczytacz). No przecież wiadomo.


Trzecie. Gdzie najchętniej czytasz? Ogarniają mnie niejakie wątpliwości. Co to ma do rzeczy? Czy w zależności od tego, czy przeczytam książkę na kanapie czy - za przeproszeniem - na kiblu, polecą mi inną książkę? Twórcy formularza dopuszczają wybór wielokrotny, z czego korzystam. Następnie chcą wiedzieć, jaka jest moja motywacja: czy czytam dla celów rozrywkowych i odprężenia, czy żeby się czegoś nauczyć i zdobyć nowe doświadczenia. Zaczynam się denerwować. Jak to: albo-albo? I gdzie więcej odpowiedzi?... Sfrustrowana klikam to pierwsze i już zaczynam się obawiać poleconych mi tytułów. Kolejne pytanie podoba mi się już bardziej. Pytają, jak staro (młodo) się czuję. Ochoczo odmładzam się o parę latek i jadę dalej. Następne pytanie okazuje się niemal nie do pokonania. Bo mam podać, o jakie książki chciałabym wzbogacić swój księgozbiór. Ale jak to?... ALBO kryminał, ALBO fantasy, ALBO science-fiction, ALBO powieści, ALBO erotykę... no dobra, to akurat mniej. Zastanawiam się, czego mam najmniej i optymistycznie a jednocześnie skromnie klikam ogólne "powieści". Za to kolejne pytanie doprowadza mnie do rozpaczy. Dumam przez kilka minut, waham się i wściekam, że nie mogę wybrać kilku odpowiedzi. Bo wybór jest zabójczy. Jaka ma być Twoja kolejna książka? Jaka? JAKA?!!! Wciągająca. Literacka. Zdumiewająca. Przerażająca. Wymagająca. I jeszcze parę innych. Coś tam w końcu klikam, coraz bardziej przekonana, że nic z tego nie będzie. Na koniec mam podać ulubionych autorów (opcjonalnie) i ulubione książki (też opcjonalnie). Nie podaję. Niech się doradca trochę pomęczy. Ostatnie pytanie: Co preferujesz: bestsellery, klasykę, nowości czy "Geheimtipp" (czyli coś nieoczywistego, książkę dla wybranych). Kusi "Geheimtipp". Niech będzie.

Gotowe. Teraz pozostaje tylko czekać na trzy propozycje któregoś z książkowych ekspertów, wymienionych na stronie z imienia, zdjęcia oraz krótkiej wizytówki. Jeszcze tego samego dnia dostaję maila z trzema polecanymi książkami. Śliniąc się i dysząc z podniecenia otwieram, klikam. Czytam. Klikam. Cofam. Klikam. I nic, ale to absolutnie nic z zaproponowanych tytułów mnie nie pociąga. Rozczarowana postanawiam zapomnieć o całym eksperymencie i zdać się na własny instynkt.

Po dwóch dniach sympatyczna Laura podsyła mi trzy kolejne propozycje. Znowu nic. Postanawiam zignorować maila. Nie doceniam Laury. Cierpliwa jest. I uparta. Mija parę dni i Laura odzywa się ponownie. Podrzuca trzy tytuły, prosi o dodatkowe sugestie i zapewnia, że jeśli żaden z tytułów mnie nie zainteresuje, poszuka ponownie. Tym razem jedna z propozycji ewentualnie by mnie interesowała, z naciskiem na "ewntualnie". W przypływie determinacji idę za sugestią Laury i wypełniam formularz ponownie. Tym razem nie chcę się rozrywać, tylko poznawać i doświadczać, klikam w gatunek "s-f" i dla ułatwienia podaję ulubionych autorów i ukochane książki. Stephenson, Watts, Gaimana, Le Guin i jej "Lewą rękę ciemności", a także Simmons i jego cykl "Hyperion". Pełna optymizmu czekam na odzew.

Tym razem odpowiada Johanna. Podsuwa mi cztery tytuły: pierwszy tom cyklu "Wspomaganie" Davida Brina "Słoneczny nurek", dwie książki Markusa Heitza, które już mam i które kompletnie mnie nie interesują, oraz "Koniec dzieciństwa" Arthura C. Clarke'a. Nieźle. Wprawdzie to już bardziej klasyka niż nowości, jak zaznaczyłam, ale postanawiam dokończyć test i zamówić pierwszą i czwartą pozycję. I w przypływie szaleństwa wypełniam formularz po raz trzeci, tym razem "kryminalnie". Tym razem chcę się rozerwać literacko.

Jest niedziela, mimo to po południu w skrzynce ląduje mail od... Laury. Zobaczyła, że ponownie wypełniłam formularz i proponuje Nesbo "Krew na śniegu" (czytałam) i trzy trochę zaskakujące tytuły. W zwykłej księgarni bym ich nie znalazła, to pozycje niszowe, nieoczywiste, trochę wariackie. A nawet karkołomne. Bill Moody i "Der Spion, der Jazz spielte" (rok 1968 w Pradze, rzecz o szpiegach i jazzie, jak sugeruje tytuł), "Karkloof Blue" Charlotte Otter (odkrycie z RPA) i "Die lange Reise" Annelie Wendeberg (Sherlock Holmes, Moriarty i jakaś mikrobiologiczna intryga). Szaleństwo. Propozycje tak od czapy, że aż genialne. Korci mnie, żeby zaryzykować. Pójść na ten eksperyment, który nie może się udać. Zamawiam. Szlag by to. A niech tam.


Przychodzi paczka. Jedna. Ku mojemu zdumieniu jest to paczka "kryminalna", czyli zamówiona później. Fantastyczna jakoś nie doszła. Za to każda z książek pieczołowicie opakowana w zajebisty fioletowy pergamin, każda z firmową zakładką. Obfotografowałam, obwąchałam, obmacałam, pocmokałam chwilę. Na wpół zdrętwiała z rozkoszy wracam do kompa, żeby trochę popracować. W skrzynce nowy mail od... Johanny. Wyraża nadzieję, że podobały mi się jej propozycje i dorzuca garść nowych, które być może trafią w mój gust. Prześlizguję się wzrokiem po liście. Trzy tytuły: "Hyperion" Simmonsa, "Lewa ręka ciemności" Le Guin i "Żołnierze kosmosu" Heinleina...

Opada mi szczęka i wszystko inne.

PS. MyBooks jest berlińskim startupem założonym w 2014 roku przez Antonię Besse, związaną z wydawnictwem Ullstein. W jej zamyśle książka jako produkt a jednocześnie "dobro kulturowe" zajmuje szczególną pozycję na rynku i wymaga szczególnego podejścia. Jej recepta na sukces to indywidualne porady ekspertów. Wysłano już ponad milion maili z propozycjami, jednak księgarnia na nich nie zarabia - doradztwo jest bezpłatne, nie ma obowiązku kupna. Księgarnia zarabia tylko wówczas, gdy klient kupi książkę na portalu. Zamówione książki dostarczane są bezpłatnie, z reguły w ciągu 1-2 dni.