Ads 468x60px

sobota, 31 sierpnia 2013

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 36/2013



Jesień zbliża się wielkimi krokami, wydawcy szykują wysyp nowości, a na liście Spiegla następuje powolna zmiana warty: odchodzą pozycje, którymi Niemcy zachwycali się w porze kanikuły, nadchodzą jesienne arcydzieła, ale i znakomicie sprzedające się szmiry, którym udało się wedrzeć do portfeli czytelników. Co aktualnie czytają nasi zachodni sąsiedzi?

1. Dan Brown Inferno (pol.- , wyd. Sonia Draga 20.10.2013) 
Najpotężniejszy ze światowych producentów bestsellerów tkwi zgodnie z oczekiwaniami na pierwszym miejscu i pewnie tak zostanie jeszcze jakiś czas. Nie wiem, co w tym jest, ale czasem odrzuca mnie od takich ewidentnych "must read"...
2. Timur Vermes Er ist wieder da (pol.-)
Drugie miejsce bez zmian. Węgierski Niemiec albo niemiecki Węgier Timur Vermes wstrzelił się idealnie w gust czytelników i uparcie sprzedaje się jak świeże kajzerki. Kto nie wie, o co chodzi, tego odsyłam tutaj. Książki nadal nie ma w zapowiedziach w Polsce, choć licencja została zakupiona. Czyżby wydawca jednak stchórzył? A może... ekhem... tłumaczenie nastręcza pewnych trudności?....


3. Kerstin Gier Silber. Das erste Buch der Träume (pol.-)
No. To rozumiem. Kerstin Gier, autorka popularnej i w Polsce Trylogii Czasu, rozpoczęła kolejną młodzieżową trylogię z wątkami fantastyczno-miłosnymi i natychmiast wkatapultowała się na wyżyny sprzedażowych rankingów. Z różnych względów zwracam Waszą uwagę na tę książkę. Bardzo zwracam. Gier ma lekkie pióro, potrafi znakomicie ironizować, ma dobre wyczucie emocji i talent narratorski - materiał, z którego robi się bestsellery. Polecam!

4. John Grisham Das Komplott (oryg. The Racketeer, pol. Więzienny prawnik, wyd. Albatros 2013)
Albatros jak zwykle uwinął się nie wiadomo kiedy i wydał najnowszego Grishama na długo przed niemiecką premierą. Czytaliście?... Ja lubię od czasu do czasu wciągnąć sobie prawniczy thriller, więc na Więziennego prawnika pewnie też się w końcu skuszę. 

5. Nina George Das Lavendelzimmer (pol. -)
Romantyczna okładka w pastelach, pastelowy tytulik (Lawendowy pokój), nazwisko autorki pasujące jak ulał do tak zwanej literatury kobiecej... wszystko wskazuje na jakąś ciepłą opowieść o miłości. Podejrzewałam, że to kolejny import zza oceanu, a tu gucio. Nina George to autorka z Hamburga, a jej powieść określa się epitetami "czarująca", "poruszająca", "namiętna", "wciągająca"... itepe. No, jeśli tego nie łyknie jakiś polski wydawca, to sama nie wiem. 

6. Karin Slaughter Harter Schnitt ( oryg. Fallen. Georgia 3, pol. Upadek, wyd. Buchmann)
Tej autorki nie trzeba nikomu przedstawiać. W Polsce wydaje się jej powieści na bieżąco, "Upadek" wyszedł już jakiś czas temu, Niemcy w tym względzie trochę się ślimaczą. Cieszy ta wysoka pozycja. 

7. Joel Dicker Die Wahrheit über den Fall Harry Quebert (oryg. La Vérité sur l’Affaire Harry Quebert, pol. Prawda o sprawie Harry'ego Queberta, wyd. Albatros wrzesień 2013) 
Albatros znów trzyma rękę na pulsie. Wokół książki tego Szwajcara powstało trochę szumu. Okrzyknięto ją bestsellerem, zanim w ogóle się ukazała. Większość tych, którzy już są po lekturze, skanduje zgodnym chórkiem, że to wspaniała powieść, trochę kryminał, trochę powieść o twórczej niemocy. Są też jednak głosy, że to gniot jakich mało. Krimifantamania poświęci się dla Was i przetestuje.


8. Uwe Timm Vogelweide (pol. - )
Uwe Timm to wielki kaliber. "Vogelweide" to jego najnowsza powieść, która z miejsca znalazła się na liście Spiegla, ale i na liście kandydatek do prestiżowej nagrody Deutscher Buchpreis. Piszą o tej powieści, że ma znakomitą choreografię, jest wielowarstwowa, opowiedziana z wielką intensywnością i prawie medytacyjnym spokojem, precyzyjna, piękna, mądra i zabawna, traktująca o sile pożądania, o tajemniczych regułach gry, jakimi rządzi się życie i sztuce pożegnań. No, jeśli to nie jest zachęcające...

9. Sarah Lark Die Zeit der Feuerblüten (pol. -)
Kolejna Niemka. Specjalizuje się w ciepłych, historycznych powieściach o miłości osadzonych w egzotycznych kulisach Nowej Zelandii. Ma całą armię fanek, co widać za każdym razem, gdy pojawia się jej nowa powieść. W Polsce dwie powieści tej autorki wydała Sonia Draga. Nie moje rewiry, ale podobno niezłe czytadła. 

10. Alex Capus Der Fälscher, der Spion und der Bombenbauer (pol. -)
Czy zauważyliście, z jakim impetem atakują piszący Szwajcarzy? Tym razem mamy tu Szwajcara piszącego po niemiecku, ale jak piszącego! Zapamiętajcie sobie to nazwisko, jestem pewna, że jeszcze o nim usłyszycie. Capus pisze książki historyczne, ale pisze elegancko, z ironią, na najwyższym poziomie, a jego powieści mają urok starych pocztówek. No i niemal każda ląduje na liście Spiegla. Tytuł "Fałszerz, szpieg i konstruktor bomb" jest karkołomny, intrygujący i obiecujący. Nie cierpię książek historycznych, ale Capusa przeczytam!


PS. Pewnie się zastanawiacie, czy już siedzę w samolocie na Sycylię. Otóż nie siedzę. Sycylii w tym roku nie będzie. Smok zrozpaczony, ja coraz bardziej zaniepokojona. Nie wiemy, co dalej...

wtorek, 27 sierpnia 2013

Smoki regenerują się same

Strumień dobrych myśli i życzeń od Was kompletnie mnie powalił... Dzięki wielkie za to tsunami! Otrząsnęłam już z siebie kropelki i wzmocniona stawiam czoła rzeczywistości.
A rzeczywistość jest taka, że połowa smoczego stada udała się drogą powietrzną na wyspę pośród ciepłych mórz. Dobra wiadomość: pokiereszowany Smok Starszy uniknął skalpela (moje westchnienie ulgi w tym miejscu powinno być wyczuwalne i u Was). Wyfasują mu za to pancerz ochronny, jak na smoka niezniszczalnego przystało. Lekarze postawili na smoczą cudowną umiejętność regeneracji. Czekamy, aż magicy od pancerzy wymyślą i stworzą coś odpowiedniego, a potem... no dobra, na razie nie wypowiadam na głos pobożnych życzeń, coby nie zapeszyć. Smok je za trzech i śmiertelnie się nudzi, nie nadążam z wgrywaniem audiobooków. Obserwuję również nowe zjawisko: Smok zaczął interesować się literaturą kryminalną. Ha! Niedaleko jabłko?...

niedziela, 25 sierpnia 2013

O smoku czyli wpis do cna nieprofesjonalny


Wypadałoby coś napisać. Recenzję czy wpis profesjonalny, cementujący niezachwianą pozycję Krimifantamanii jako eksperta. Bo tuszę, że brakuje Wam moich wyważonych opinii, kąśliwych krytyk, rozentuzjazmowanych peanów i w ogóle, mnie jako takiej... (w tym miejscu oczekuję gorących zapewnień, że oczywiście, że Wam mnie brakuje). Recenzji ani wpisu profesjonalnego nie będzie, będzie za to krótkie info: żyję, jestem, czytam. Nie tłumaczę (w czwartek oddałam książkę), nie piszę (nie mam do tego serca). Serce bowiem wyrywa się do szpitala, gdzie od czwartku leży unieruchomiony Smok Starszy. Jutro mieliśmy lecieć na Sycylię, zamiast tego będę uprawiać szpagat stosowany: między domem a kliniką. Między nadzieją, że może znowu będziemy mieli więcej szczęścia niż nam się należało, a niepokojem, że bonus szczęścia w końcu wreszcie się wyczerpie. Między Monachium a Catanią (bo może jednak uda nam się dolecieć parę dni potem).

Nie spisujcie więc zatem na straty tego wielce profesjonalnego bloga, pomyślcie ciepło o Smoku, Który Jest Bardziej Miękki Od Innych i Smoczycy W Szpagacie. A może macie tajną receptę na eliksir uzdrawiający smoki?... Oddam wszystko:-)

niedziela, 18 sierpnia 2013

Gillian Flynn "Zaginiona dziewczyna" - gry wojenne, gry małżeńskie



Wydawnictwo: G+J Gruner&Jahr
Tytuł oryginału: Gone Girl
Data premiery: 06.03.2013
Liczba stron: 650
Cena: 39,90 zł

Nie kupiłabym tej książki. Nie z tą plakatywną, dosłowną okładką, nie z tym tytułem, przywodzącym na myśl tanie sensacyjno-miłosne powieścidła. Ale jeśli jeden, drugi, trzeci czytelnik koneser mówi mi, że to dobre, to nie wolno mi pozostawać głuchą na ich głosy. Przymykam oko na beznadziejną okładkę i kiczowaty tytuł, przełykam uprzedzenia, otwieram umysł i serce, przeganiam ostatnie cienie nieufności i... 

Ha. Nick i Amy, trzydziestoparolatkowie, ona rodowita mieszkanka Nowego Jorku, rozpieszczona przez los dziewczyna z zamożnego domu, córka pisarskiej pary, która dorobiła się sporego majątku i sławy tworząc bestsellerową serię edukacyjnych (moralizatorskich) książeczek dla dzieci o... cukierkowej Niezwykłej Amy, on wzięty (początkowo, później bezrobotny) dziennikarz, pochodzący z Missouri. Małżeństwo. Jacy są? Jacy są naprawdę? Flynn tworzy obraz tej pary niespiesznie, szczegółowo, ustami Nicka. Nieco przydługi wstęp, wymagający pewnej dozy cierpliwości od czytelnika, który nie lubuje się w detalicznych opisach codzienności Nowojorczyków, posłuży za bazę, za podglebie, za rudyment, z którego zacznie formować się ostateczny obraz. Już w tej początkowej fazie nawet średnio bystry czytelnik zorientuje się, że wizja małżeństwa, serwowana przez Nicka, nie może być tą ostateczną, toteż następujący po niej dziennik Amy nie stanowi zbytniego zaskoczenia. Wersja Amy odziera warstwę po warstwie z płótna, namalowanego przez Nicka. Jednak to, co zostaje po zeskrobaniu wszystkich warstw werniksu, nie jest wersją ostateczną. 

Thrillery psychologiczne, skupiające się na delikatnych relacjach małżeńskich, nie są niczym nowym. Lubuje się w nich Sophie Hannah i parę innych autorek, toteż po przeczytaniu paru z nich łatwo rozpoznać schemat, na którym się opierają. Są tu manipulacje, są odmienne wersje tych samych wydarzeń, jest perfidna gra, podjazdowa walka z największym wrogiem: małżonkiem (małżonką). Nie jest łatwo przelicytować innych oryginalnością intrygi, wybić się poza zgrane i powtarzalne wątki, ostrzej i ciekawiej nakreślić portrety bohaterów. I faktycznie, w pewnej fazie tej powieści czytelnikowi może wydawać się, że ma do czynienia z kolejną wersją pewnego rodzaju rozpsychologizowanego thrillera i nic nowego tu nie doświadczy. A gucio. Flynn idzie tutaj dalej, nie o krok, ona postępuje o pięć kroków naprzód i tworzy kompletnie nową jakość psychologicznej powieści z dreszczykiem, ukazuje "chorą, kurewsko toksyczną wstęgę Mobiusa". I kiedy wydaje nam się, że wiemy już wszystko, kiedy pojawiło się zrozumienie, kiedy w duchu westchnęliśmy finalnie "acha!", wówczas autorka wymierza ostateczny celny cios, burzący wszystko, co tak ładnie sobie poukładaliśmy. Cios ten sprawi, że zachwieje się całokształt naszej wiedzy o funkcjonowaniu ludzkiej psychiki. 

Znakomity jest język tej powieści, dosadny, nieowijający w bawełnę, pełen trafnych, ostrych wyrażeń, niekiedy z pogranicza idiolektów, czasem trącący barokiem w nieschematyczności porównań, ale zawsze adekwatny, wnikliwy, autentyczny. 

Dobre?... Tak. Ale jednocześnie muszę ostrzec tych, którzy mają pewne oczekiwania do powieści oetykietkowanej pojęciem "thriller". Mamy tu do czynienia z opowieścią raczej kameralną, pozbawioną spektakularnych wydarzeń, gonitw, wymachiwania pistoletami i innych znamion gatunku. Fabuła dostarczy wrażeń, owszem, ale na płaszczyźnie psychologicznej, wysublimowanej. Tu liczy się niuans i gra pozorów, a nie akcja czy działania policyjne, które odgrywają tu marginalną rolę. Warto o tym pamiętać, by nie czekać przez czterysta stron, aż coś się zacznie dziać. Przy odpowiednim nastawieniu macie szansę na prawdziwą, zaskakującą "wstęgę Mobiusa".


Pierwsze zdanie: "Kiedy myślę o swojej żonie, od razu staje mi przed oczami jej głowa."
Gdzie i kiedy: miasteczko w Missouri, 2011-2012
W dwóch słowach: wysublimowana i niespieszna
Dla kogo: dla rozkochanych w opowieściach o damsko-męskich relacjach i ceniących rozbudowany aspekt psychologiczny
Ciepło / zimno: 91°

sobota, 10 sierpnia 2013

Zboczenie


Gospoda "Do syta" w Aninie

Dziś zbaczam z utartych ścieżek. Zboczenie wynika ze świeżych wrażeń i doznań, jakich doświadczyłam przez cały miniony tydzień w Warszawie. Na każdy taki pobyt składa się wiele drobnych przeżyć, zachwytów i rozczarowań różnorakiego rodzaju. Tym razem intensywnie odkrywałam kulinarną stronę tego miasta, poszukując nowych miejsc i smaków. Starałam poruszać się z dala od turystycznych szlaków, bo to, co dla mnie ważne w kuchni, niewiele ma wspólnego z masowym zaspokajaniem pierwotnych potrzeb zwierza turystycznego. A ważny jest dla mnie smak, nastrój, jakość, prostota, przełamywanie stereotypów. Czy mój zamiar zakończył się sukcesem? Zapraszam na subiektywny, selektywny i stronniczy ranking warszawskich lokali, odwiedzonych w ciągu jednego upalnego sierpniowego tygodnia.

7. Haka Bar

Położony na Brackiej, z gwarnym i dość zapyziałym ogródkiem. Nikt tu nie zawraca sobie głowy przetarciem stolika po konsumpcji poprzednich gości, co daje organoleptycznie dość paskudny efekt. Karta mała, obiecująca, trochę tapas, trochę niedużych brunchowych dań. Zamawiamy m. in. burgery z kurczaka, skuszeni orientalnymi przyprawami przez obsługujące dziewczę. Smaków orientalnych nie dało się wyczuć. Burger był zjadliwy, choć podany w przypalonej bule, zaś zestaw tapas, złożony z kukurydzy i skrzydełek BBQ okazał się daniem wymagającym użycia łap. Na szczęście dziewczę przyniosło do opłukania tychże miskę z wodą i cytryną. Szczytem bezczelności okazała się "mrożona herbata", wyrabiana rzekomo na miejscu. Czekałam na nią...35 minut. Dziewczę, wyraźnie spłoszone, przyniosło coś, co przypominało rozcieńczony lodowatą wodą wyciąg ze herbatki z hibiskusa (takiej na sznurku, najtańszej). Obrzydliwa ciecz kosztowała 12 złotych. Nigdy więcej.

6. Słony Słodki

Lokal Magdy Gessler przy Mokotowskiej, oferujący rzekomo najlepsze wypieki w mieście. Wnętrze przecukrzone, odpowiednie dla pańć przychodzących na eklerki. Wybieramy herbatę mrożoną i normalnego earl greya, a do tego babeczki z poziomkami i malinami. Słodkości okazały się boskie, na kruchym, delikatnym spodzie, z niedużą ilością budyniopodobnego kremu, świeżymi, aromatycznymi owocami. Herbata mrożona zdumiewająco smaczna, ale earl grey podany w sposób wołający o pomstę. Na szczęście nie z podpaski, tylko sypany. Całość dyskwalifikuje cena, dwadzieścia dwa złote za niewielkie ciasteczko?... Hm. Wyszliśmy ubożsi o kwotę, za jaką gdzie indziej dostalibyśmy dobry obiad.


5. Gospoda Do Syta

Istniejąca od ponad pięćdziesięciu lat. Jeden z niewielu lokali w Aninie, za to zdecydowanie godny polecenia, o ile oczywiście jest się fanem tradycyjnej kuchni, pozbawionej dziwolągów i nowomodnych trendów. Karta niewielka, czyli taka, jaka powinna być, przypięta pinezką do ściany, zamawiać trzeba przy kontuarze. Miałam pewne trudności z wybraniem potrawy, bo wielką miłośniczką mięsnych i solidnych smaków nie jestem, w końcu stanęło na pierogach (ręcznie lepionych, grubych) ze szpinakiem, Smoki zamówiły rewelacyjne chrupiące placki ziemniaczane z sosem podgrzybkowym (hit!), zaś mój Tata gołąbki. Niespodzianek nie było, eksperymentów również nie, jedzonko domowe i smaczne. Ceny przyjazne dla portfela. Warto tu przyjść choćby dla niezwykłego wnętrza, będącego swoistą kroniką minionych epok, pełną staroświeckich przedmiotów tajemniczego przeznaczenia, nostalgicznych gadżedów z epoki peerelu i starych koronek. Na jednej ze ścian wypatrzyłam nawet bilet na rejs "Batorym"... Z głośników sączył się nienachalny jazz, a gości w dyskretny sposób obsługiwał pan o nienagannych manierach. Oaza.


4. Obiekt kulinarny 

Modny lokal mieszczący się w apartamentowcu przy ulicy Towarowej. Reklamuje się jako "coś więcej niż bistro, to nowoczesna forma gotowania z najlepszych produktów. Najwyższa jakość, profesjonalna obsługa, dobra energia". Czy dziwne, że postanowiłam przetestować to miejsce?... Dobrej energii jakoś nie uświadczyłam, ustyuowanie lokalu przy ruchliwej ulicy uniemożliwia spokojne spożycie posiłku w ogródku, zaś w środku gości bombardował upał i zbyt głośna muzyka. Nieduża karta zdaje się potwierdzać jednak pozostałe założenia. Smok Starszy zamówił penne z polędwicą z tuńczyka z sosem ze świeżych pomidorów (poprawne), Smok Młodszy roladki z kurczaka z camembertem zawinięte w szynkę parmeńską z sosem porto podane na zielonym groszku (udało im się to - mięsto z chrupiącą skórką rozpływało się w ustach, znakomite skrzyżowanie smaków), Mama Smoczyca zaś pojechała po bandzie i spróbowała burgera z soczewicy na wstążkach cukini z sosem jogurtowym (burger smakowity, obecność cukiniowych wstążek z sosem jogurtowym była dość szczątkowa). Dobór dań ciekawy, wybijający się z zalewu przeciętności i bylejakości. Ceny do przyjęcia, miejsce godne zapamiętania.

3. Bistro Syrena

Lokal, którego nie sposób znaleźć z ulicy. Odkryłam go, szukając wegetariańskich i slow-foodowych paszarni w Warszawie. Mieści się w teatrze Syrena, zakamuflowany, ukryty, o mrocznym, choć trochę stołówkowym klimacie. Karta minimalistyczna, taka jak lubię. Codziennie inna oferta lunchowa, za skromne 25 złotych głodny gość otrzymuje zupę oraz drugie danie, przyrządzone z najlepszych składników (nierafinowane oleje i cukry, pełnoziarniste mąki i ziarna, wysokiej jakości nabiał, ryby oraz mięsa ze sprawdzonych hodowli, wolnych od hormonów i antybiotyków) bez polepszaczy, z regionu, zgodnie z porą roku i gotowane wg metody "slow cooking". Zamówiłam chłodnik, a do tego solę z pieca w sosie limonkowym, z fasolką szparagową i kuskusem (nie wyglądało może pięknie, za to smakowało rewelacyjnie), Smok Starszy łososia z sałatą dębolistną i czerwonym ryżem (boskie), Smok Młodszy pierogi z żytniej mąki z jagodami (chyba najlepsze, jakich próbowałam). Dobre ceny, wyjątkowa jakość. Będę tam wracać.




2. Tea-Bar Dilmah

Miejsce, do którego wracam za każdym razem. Nie dla jedzenia - tego jeszcze nie kosztowałam, choć dania brzmią frapująco. Wracam, bo podają tu najlepszą herbatę w mieście (ostatnio próbowałam Special Finest Tippy Golden Flowery Orange Pekoe (SFTGFOP), czyli herbaty liściastej typu Assam, pochodzącej z jednej plantacji. Daje klarowny, żywy, bogaty napar o średniej mocy, łączący łagodną ziemistość z nutką korzenną - wszystko to prawda). Znakomity jest też Single Estate Darjeeling, jasna, delikatna, o muszkatelowym aromacie. Kiedyś podawano tu rewelacyjną szarlotkę na ciepło z lodami, teraz już jej nie ma, za to warto uraczyć się malinowym crumblem z lodami. Najbardziej jednak kocham to miejsce za wyjątkowy nastrój - to oaza spokoju pośrodku najbardziej ruchliwej okolicy Warszawy, gdzie czas zdaje się zatrzymywać i czekać, aż w spokoju skończymy partyjkę szachów lub scrabble'a. Do tego wyjątkowa obsługa, dyskretna, uprzejma, profesjonalna. To moje miejsce.

1. Mąka i Woda

To miejsce z tradycyjną pizzą neapolitańską, przygotowywaną z włoskich produktów (m.in mąka Caputo, pomidory San Marzano DOP, mozzarella di bufala Di Campania DOP), wypiekaą w piecu (dzieło Stefano Ferrary) opalanym wyłącznie drewnem. Przyznam, że nieufnym okiem spoglądam na tych wszystkich "włochów", lepiących placki na jedno kopyto posypane niezjadliwymi wiórami polskiego edamera i upstrzone klejoną z obrzynków szynką z supermarketu. Tymczasem pizza jest daniem prostym, łączącym w sobie pierwotne, ale cudowne smaki. I taka jest pizza w "Mące i wodzie". Przyszliśmy tu jak zwykle w porze lunchowej, zamówić można było tylko trzy rodzaje pizzy, ewentualnie panini i sałatę. Już sama sałata przeszła moje najśmielsze oczekiwania, delikatna, świeżuchna, krucha, polana najwyższej jakości oliwą o pięknym, orzechowym smaku. Do niej zamówiłam białą pizzę, na cieniuchnym spodzie ze smakowicie chrupiącym brzegiem, skalaną tylko włoskim serem, kuleczkami z mozarelli (tej prawdziwej, bawolej, rozpływającej się w ustach), delikatnymi wstążkami cukunii i niuansem cytryny. Więcej nie trzeba. Naprawdę. Poezja. Aż się boję, co mnie tu czeka, kiedy przyjdę wieczorem, zakosztować kunsztu z roszerzonej karty. Bo przyjdę. Na pewno.


A Wy? Znacie te lokale? Bywacie? Jakie są Wasze smaki i preferencje gastronomiczne?

piątek, 2 sierpnia 2013

Wojciech Chmielarz "Farma lalek" - czyli lajk dla Mortki




Wydawnictwo: Czarne
Seria wydawnicza: Ze Strachem
Liczba stron: 376
Cena 34,90 zł

Pisałam już kiedyś, że nie cierpię, kiedy autor mizdrzy się do czytelnika, kombinuje, pstrzy stronice ozdobnikami, cuduje i w ogóle stosuje nadmiar środków stylistycznych dla ukazania tego, co tam sobie wymyślił? Nie? No to teraz jest właściwy moment. I to nie dlatego, że w omawianej powieści miałam okazję irytować się z wyżej wymienionych powodów, wręcz przeciwnie. Wojciech Chmielarz, pisarz, który już w poprzednim kryminale z komisarzem Mortką zgotował mi niezłą niespodziankę, pichci całkiem nieźle. Ale nie jest to Atelier Amaro (nie żebym miała coś przeciwko gwiazdkowym restauracjom), tylko raczej coś w stylu knajpki "chleb i wino": prosto, bez udziwnień, za to trunki i jadło w najlepszym gatunku i do syta. 

Mortka jest na zesłaniu (co takiego przeskrobał, przeczytacie w powieści "Podpalacz"). Okazuje się jednak, że Krotowice, fikcyjna mieścina w Karkonoszach, podejrzanie przypominająca pewną rzeczywistą miejscowość, skrywają przestępstwa, których Warszawa może tylko pozazdrościć, choć nie wiem, czy to dobre słowo w przypadku zbrodni z gatunku tych najobrzydliwszych, bo pedofilskich. Przyznam, że autorowi udało się zastrzelić, i to dwukrotnie, po raz pierwszy już na samym początku lektury. Już chciałam złośliwie zatrzeć ręce i nawet zaczęłam formułować słowne pociski, jakimi zamierzałam go zaatakować, natrząsając się z dość naiwnego (tak jeszcze wtedy myślałam) poprowadzenia tego wątku. Tymczasem to pan Chmielarz (touche) może natrząsać się ze mnie i łatwości, z jaką zwabił mnie do pierwszej pułapki, zastawionej na nie dość czujnych czytelników. I nie jedynej. Wątek pedofilski jest tylko zręczną zmyłką, pobocznym mgnieniem, smutnym prologiem do małomiasteczkowego spektaklu, podczas gdy główny akt skupia się na szubrawstwach nie mniej odstręczających, za to o kalibrze znacznie przekraczającym możliwości prowincjonalnej policji (ale nie pewnego namolnego i dość lotnego policjanta). Komu mało zagiionej nastoletniej dziewczynki, ten może zadrży wobec zwłok kilku kobiet, znalezionych w niegdysiejszej kopalni uranu. A komu i tego mało, będzie mógł zżymać się na drażliwą kwestię polsko-romską i żenujący stosunek Polaków do niej.

Wszystko to (bez mała lakoniczny, niezmiernie bezpośredni i ekonomiczny sposób opowiadania plus niezłe zwroty akcji) tworzy mieszankę strawną, nawet jeśli sposób odżywiania się komisarza Mortki przyprawia mnie o pulpetację żołądka (panie Chmielarz, niech pan coś z tym zrobi! Niech ten Mortka przestanie wreszcie jeść śmieci! Może by tak go ktoś zabrał do Amaro?...), a nawet, śmiem twierdzić dość wyjątkową na teraźniejszej polskiej scenie kryminalnej. "Farma lalek" nie rozczarowuje.

Podobało mi się coś jeszcze. W przeciwieństwie do wielu innych fikcyjnych śledczych, Mortka nie sprawia wrażenia wydumanego, nie jest również kreacją statyczną. Ewoluuje w kierunku, który pozwala na polubienie (lajk dla Mortki!), przestaje być drętwy. Nie jest już trochę jak kundel uwiązany do budy na zbyt krótkim łańcuchu, nie jest już nawet chartem spuszczonym ze smyczy i gnającym za zającem, za to zaczyna przejawiać cechy psa pasterskiego, ale za to takiego marzącego o ciepłym domu i pani, której oddałby serce.

No dobra, dość tych psich i kulinarnych porównań (coś mi Warszawa podziałała inspirująco na wenę). Czytajcie. Jest naprawdę nieźle.



Pierwsze zdanie: "Dżinsowa kurtka marki jednej z niemieckich firm odzieżowych, idealna na kapryśną górską wiosnę, została wyprodukowana w ramach outsourcingu w Chinach, a do Polski trafiła w kontenerze z używanymi ubraniami."
Gdzie i kiedy: Krotowice, mieścina w Karkonoszach, współcześnie
W dwóch słowach: bez mizdrzenia
Dla kogo: dla miłośników prostoty wyrazu i mocnego zapętlenia intrygi
Ciepło / zimno: 81°