Ads 468x60px

piątek, 31 sierpnia 2012

Włoskich impresji garść druga...

Miasteczko Nova Siri

Impresja prowincjonalna...

Przypomnijcie sobie wszystkie filmy o włoskiej prowincji, jakie wiedzieliście w życiu. Te spalone słońcem, pamiętające stulecia mury, wąskie uliczki wijące się w labiryncie zaułków i wąskich przejść, pyrpolące skutery piaggio, zostawiające za sobą śmierdzącą dwusuwem smugę, wszechobecne jak chwasty oleandry, palmy i pinie, ocieniające swymi baldachimami tchnące gorącem placyki, te rozpostarte między murami sznury na bieliznę z powiewającymi gaciami, tych siedzących w rządku pod ścianą zasuszonych staruszków o ogorzałych, nieruchomych twarzach, odprowadzających posępnym wzrokiem obcych, piaskowe kundelki z podwiniętymi ogonkami, łaszące się do nóg na najmniejsze przychylne słowo rzucone w ich kierunku... Chłonę atmosferę tego miejsca i przenika mnie dreszcz. 

'Ndrangeta... Czy rządzi też tym miasteczkiem? Czy w oku staruszka, który wbił we mnie wzrok, kiedy przechodziłam obok, zobaczyłam zimny błysk okrucieństwa?... Czy zza mijanego okna śledzą mnie pary nieufnych oczu i kiedy zniknę za rogiem, czyjaś ręka sięgnie po telefon, by rzucić lakonicznie parę słów w słuchawkę? Czy wracając krętymi, nieprawdopodobnie wąskimi serpentynami, wijącymi się wśród oliwnych gajów zostaniemy zepchnięci z urwiska przez jakiegoś pędzącego SUV-a z przyciemnianymi szybami?
Przypomnijcie sobie wszystkie filmy o mafii i sennej, południowej włoskiej prowincji. Te wszystkie stereotypy, klisze, wyryte w Waszych głowach. Są prawdziwe...


Widok z Nova Siri w kierunku Zatoki Jońskiej
Impresja kulinarna...

Odkrywam na nowo smaki życia... Po co komu wykwintne specjały, wyrafinowane i skomplikowane dania, przyrządzone w długotrwałym procesie obróbki termicznej, kiedy można się cieszyć prostotą, wyraźnymi, jednoznaczymi smakami i obfitością tego, co od wieków daje ludziom natura? 
Lanczyk
Pomidory: śmieszne, jajowate, ale aromatyczne jak te, które pamiętamy z dzieciństwa. Mozarella: nie do porównania z gumowatym produktem dostępnym w naszych supermarketach. Mortadella i szynka parmeńska - charakterystyczne, bogate w smak, znakomicie harmonizujące ze schłodzonym melonem cuantalupe - jadowicie pomarańczowym, soczystym i słodkim, nasączonym słońcem i orzeźwiającym. Po śmieszne 50 centów za kilo... Parmezan: słony, kruchy, aromatyczny, cudownie rozpływający się w ustach. Po śmieszne 7 euro za kilo... Nie załapały się na zdjęcie świeże figi i najsłabszy punkt programu: jakieś chrupiące zębołamy, z braku innego pieczywa... Czy trzeba mi więcej? Szczerze mówiąc, nie. To kwintesencja włoskości i południowego dolce vita. Nie zamienilabym tego w tej chwili na żaden wyrafinowany posiłek w żadnej gwizdkowej restauracji świata...

Epilog do impresji plażowej...

Dzień po naszych budowlanych ekscesach z hotelowego sklepiku znikły wszystkie solidniejsze łopaty i łopatki, które dotychczas zapomniane kurzyły się gdzieś w rogu. Każdy smarkaty Giovanni, Luciano i Giuseppe kopał zawzięcie doły, w które wpadały potem ogarnięte zakupową gorączką matrony. A fale cierpliwie wszystko burzyły i równały... 

czwartek, 30 sierpnia 2012

Pierre Lemaitre "Ślubna suknia" - czyli poszedł i kupił łom


Wydawca: Wydawnictwo MUZA S.A.
Język oryginału: francuski
Tytuł oryginalny: Robe de Marie
Tłumaczenie: Polachowska Joanna
Data premiery: 14.03.2012
Ilość stron: 280 
Cena: 29,99 zł

Nieczęsto się zdarza, że autorowi kryminału udaje się mnie zaskoczyć. Po przeczytaniu pewnej ilości książek pewne schematy zaczynają się powtarzać, ilość oryginalnych pomysłów zdaje się ograniczona, a ciekawe wątki stają się tylko kolejnymi wariantami tego samego zgranego motywu. Tym milsze było moje zaskoczenie, gdy zaczęłam lekturę powieści tego francuskiego pisarza. 

Przyznaję, początek tej książki jest dość oryginalny. Sophie Duguet, kobieta tajemnicza, o mrocznej, nie do końca nazwanej przeszłości, budzi się pewnego ranka w domu swych pryncypałów (Sophie pracuje jako opiekunka do dziecka, a jej podopiecznym jest kilkuletni chłopiec Léo) i znajduje uduszone zwłoki dziecka. Wpada w rozpacz, panikę i stupor. Jest przekonana, że dokonała zbrodni. Jak to możliwe? Skąd ta pewność? Co miałoby byc motywem? Pokonawszy stupor i desperację, kobieta ucieka z miejsca zbrodni. Zostawia za sobą dotychczasowe życie i staje się kobietą zaszczutą i wiecznie uciekającą. Zmiana tożsamości, częste przenosiny w nowe miejsca, imanie się dorywczych prac dominują odtąd jej żałosną egzystecję. 

Autor kamufluje i zapętla fabułę, rozpyla zasłonę dymną, zaciemniając i tuszując okoliczności w ten sposób, że czytelnik dopiero po dobrych kilkudziesięciu stronach ma szansę zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi. Lemaitre odsłania po kawałeczku fragmenty życia Sophie, podsuwając je niczym fragmenty układanki, które powoli zaczynają składać się w jedną, nieprawdopodobną, przerażającą całość. Nieco zbyt nieprawdopodobną i zbyt przerażającą. 

W zasadzie nie miałam większych zastrzeżeń do momentu zmiany narratora, kiedy to na scenie pojawia się Franz, rozpoczynając swoją opowieść. Już po paru stronach byłam pewna, że wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Nie pomylilam się. I od tego momentu moje rozczarowanie tylko się pogłębiało. Bo choć nie miałam nic przeciwko samej intrydze, nienowej wprawdzie i dość chętnie wykorzystywanej przez pisarzy najróżniejszego autoramentu, to jej wykonanie niestety pozostawia wiele do życzenia. Postać Franza jest tak nieprawdopodobna, a jego poczynania tak naiwne, że miejscami miałam wrażenie, iż niejeden licealista poradziłby sobie lepiej z uwiarygodnieniem swego bohatera. 

Stalking nie jest niczym nowym w literaturze, a dzisiejsza technika otwiera przez literatami niemal nieograniczone możliwości nękania swych bohaterów przez rozmaitych psychopatycznych osobników, ale nawet w przypadku obfitego czerpania z tychże możliwości należałoby zachować pewne minimum wiarygodności. Scena, w której Franz, który, by prędko zamarkować włamanie do mieszkania Sophie, "schodzi krótko na dół do sklepu, gdzie kupuje mały łom", po czym wraca i dokonuje owym zdobytym w trymiga łomem odpowiednich czynności, rozbroiła mnie zupełnie. Autor nie tylko tutaj idzie na łatwiznę. Wyposaża Franza w magiczne niemal hakerskie komputerowe umiejętności, wiedzę farmaceutyczną godną Paracelsusa i fart idioty, więc nie dziwota, że wszystkie jego niecne poczynania idą mu jak z płatka i nikt nigdy niczego nie zauważa... Więcej na ten temat nie napiszę, żeby nie spojlerować pośród tych, którzy lekturę jeszcze mają przed sobą. Uprzedzam jednak, że na wiele spraw trzeba będzie przymknąć oko.

Irytował mnie również język, ale to też żadna nowość, bowiem wyjątkowo nie cierpię narracji prowadzonej w czasie teraźniejszym, która jest wyjątkowo niewdzięczna i najeżona licznymi pułapkami, w które może łatwo wpaść niewprawny pisarz, a tłumacz, chcąc nie chcąc, powiela niezgrabności, by zachować zgodność z oryginałem (chociaż przyznam, że zdarzyło mi się, na życzenie redakcji, dokonać głębokiej ingerencji w tekst, w całej powieści zamieniając nieporadny czas teraźniejszy na przeszły - z korzyścią dla dzieła). Te wszystkie zdania, w których osoba najpierw "pchnęła drzwi i wchodzi do środka" i inne stylistyczne koszmarki nie przyczyniają się bynajmniej do potoczystości tekstu i lekkości czytania. 

Chciałabym dać tej książce więcej, ale wszystko się we mnie jeży na wspomnienie lektury. Zdaję sobie sprawę, że niektórym, zwłaszcza tym, ktorzy nie maja jeszcze na koncie innych powieści o podobnej tematyce, które spawniej wykorzystały ten motyw, może się jednak spodobać, bowiem jest w tej książce pewien mroczny klimat, który może porwać w posępny i psychodeliczny wir, wprowadzić w stan osaczenia. Psychologicznie wszystko odbywa się tu bez zarzutu.

Dokonawszy skomplikowanych arytmetycznych obliczeń stwierdzam, że książka zasługuje na trójeczkę (3/5).

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Book-Trotter Kasi z bloga "Kącik z książką".

Baza recenzji syndykatu Zbrodnia w Bibliotece

środa, 29 sierpnia 2012

Pomocy! Kto ma pod ręką "Wiele hałasu o nic"?...


Pomóżcie, zacni blogowicze! Jak wiecie, przebywam na odludnych plażach Basilikaty, internet działa, ale w tempie ślimaczym, a ja pracuję nad tłumaczeniem pewnej powieści i potrzebny mi jeden malutki cytat z "Wiele hałasu o nic", ale w jakimś nowszym tłumaczeniu, nie Ulricha. W domu mam piękny przekład Barańczaka, ale do domu daleko...
Kto ma to pod ręką i mógłby dla mnie sprawdzić? Chodzi o akt II, scenę III w ogrodzie Leonata, pieśń Baltazara. W tłumaczeniu Ulricha brzmi to tak:

O przestań szlochać moja niebogo, 
chłopiec był zawsze zwodnikiem,
nogą na morzu, na lądzie nogą,
a wiary nie znajdziesz w nikiem.

I jeszcze jedno zdanie, parę wersów dalej:

Bo chłopcy zawsze, zawsze zdradzali, 
od pierwszej wiosny na ziemi.

Trochę mi ten przekład nie leży, więc kto ma i mógłby, to bardzo proszę! Odwdzięczę się!

wtorek, 28 sierpnia 2012

Garść włoskich impresji...

Wersja stojaka unowocześniona (na kółkach)

Tak sobie wdycham gorące powietrze Basilicaty, gdzie nie zapuszczają się tabuny obsesyjnie miłujących porządek Teutonów, przyglądam się w cichości nieskażonym germańską stopą terytoriom i rozmyślam...

Impresja pierwsza plażowa

Szum fal, zagłuszany makaroniarskim gęganiem. Z nieba leje się żar, powietrze drga nad połacią bezkresnej niebieskości. Przymrużonym okiem wpatruję się w majaczący w oddali horyzont, zawieszona pomiędzy realem a półsnem. W przyciemniony słonecznymi okularami wycinek rzeczywistości wkracza monstrualny stojak na ubrania i kołysząc się niczym dromader na Saharze przesuwa przed moimi oczami. Niepewna, co mi dolali rano do kawy, ostrożnie rozglądam się na boki. Czy ten stojak jest wytworem mojej psychodelicznej wyobraźni, efektem wybuchowej mieszanki niewyspania, przepracowania i słońca, czy może... Nie, to nie może być prawda. A jednak. Stojak zatrzymuje się na wprost mnie. Barwne szmaty powiewają targane porywistym wiatrem niczym flagi boga tanich tekstyliów. Zza stojaka wynurza się czarniawy, egzotycznie ubrany facet. Ze wszystkich krańców plaży kurcgalopkiem zlatuja się wyposzczone Włoszki i zaczynają grzebać w fatałaszkach, gdacząc, przebierając, dyskutując zawzięcie i zbijając cenę, jakby były na zakupowym głodzie. Nie mija pół godziny i każda zadowolona oddala się na swoje miejsce ze zdobycznym łachem. Stojak kołysze się i wędruje dalej...

Impresja druga plażowa

Budzimy sensację. Po pierwsze, pływamy. Pokonujemy żabką wielkie odległości od jednego wielkiego skupiska parasoli do następnego, łowiąc po drodze zadziwione i pełne namysłu spojrzenia dryfujących jak boje Włochów. Włoch bowiem nie pływa. Włoch wchodzi do wody jak do wanny, by zakotwiczyć w bezpiecznej odległości od brzegu i w otoczeniu innych zakotwiczonych Włochów bujać się i kołysać jak puste beczki na powierzchni, godzinami moczyć odwłoki i rozprawiać o Bogu i świecie, śledząc wzrokiem pływajacych cudaków z północy. 

Budzimy sensację. Budujemy zamek z piasku, otoczony fosą i obwarowany solidnym murem z kamieni. Już po wbiciu w pach pierwszej łopaty otacza nas grupka zaciekawionych Włochów, którzy z fascynacją i pewnym niezrozumieniem wpatrują się bladawych budowniczych z egzotycznego zimnego kraju na północy Europy. Przysyłają nawet emisariusza, który nas bierze na spytki i przekazuje wieści tubylcom. Skąd przybywamy, w jakim celu i jak długo mamy zamiar zabawić. I czy się nam Italia podoba. Zaspokoiwszy ciekawość, na wszelki wypadek obserwują jeszcze z daleka, jak pierwsze większe fale niszczą naszą nietrwałą budowlę. Potem wracają do swojej pierwotnej czynności, czyli zbiorowego moczenia odwłoków. 


Płoną lasy...
Wieczorem na plażę wkracza magia. Znikają stojaki, milknie bełkotliwa, blaszana muzyka, słońce na pożegnanie zsyła falę wrzosowych i jagodowych promieni, by zniknąć za wzgórzami Kalabrii. Gorący wiatr roznieca zarzewia pożarów. 

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Zapowiedź "Feed" Miry Grant


Okazuje się, że czasami życzenia się spełniają. Pewnie niektórzy z Was się czasami dziwują, czemu wypisuję o książkach i tak niedostępnych po polsku. Może one są i niedostepne, ale co ma wisieć, na wierzch wypływa, czy jakoś tam. 

Jakiś czas temu pisałam o książce Miry Grant "Feed", marząc na głos, by polscy wydawcy zainteresowali się i wydali. I co? Chcesz - masz. W październiku zostanie wydana w wydawnictwie Sine Qua Non. Zainteresujcie się, pozycja jest nietuzinkowa, choć nie pozbawiona wad. Ale i tak na głowę bije większość taśmowych produkcji z Ameryki. O książce więcej na stronie wydawnictwa.

Z innych wieści, telegraficznie: Morze Jońskie jest boskie, mogłabym w nim zamieszkać... Włosi wydają się zrośnięci ze swoimi komórkami i blokują mi nieustannie internetową przepustowość. Dziś zaopatrzyliśmy się ponadto w zatyczki do uszu, więc jest szansa, że tej nocy będę spać lepiej... Do tutejszych śniadań nie jestem w stanie się przyzwyczaić, ten ich antychleb jest chyba produkowany z celulozy. Czy ktoś mi może powiedzieć, jakim cudem nacja, która wymyśliła coś tak genialnego jak pizza, nie może upiec porządnego chleba zasługującego na to miano?... Odbijam sobie wieczorem...

piątek, 24 sierpnia 2012

Azymut: południe

Matera w regionie Basilicata

Trwa nerwowe pakowanie walizek, przedwyjazdowa panika wyżera mi większe kawałki mózgu, nie wiem już nawet, jak się nazywam i robią mi się miękkie kolana, jak tylko pomyślę, co mnie czeka dziś w nocy (ha! nie myślcie sobie, że ja o jakichś orgiach marzę czy cóś...). Najważniejszego, czyli książek, jeszcze nawet nie wybrałam, nie mówiąc o spakowaniu. Będę się trzęsła przez całą drogę, czy aby na pewno wystarczy mi lektury, a jeszcze dziś kurier doniósł świeżutką, prosto z drukarni książkę Adlera Olsena: wyjazd osłodzi mi najnowszy tom przygód dzielnego detektywa Moerka i jego asystenta Assada. 

Żegnam się na dwa tygodnie, choć nie radujcie się zbytnio, internet zabieram ze sobą i na pewno będę Was nękać od czasu do czasu zbrodnią, magią i widoczkami z Basilicaty. Pytanie za sto punktów: czy nazwa Basilicata pochodzi od bazyliki, bazyliszka czy bazylii?...

Kończę, bo zaczynam bredzić. Do zobaczenia za 1400 kilometrów!

środa, 22 sierpnia 2012

Michael Peinkofer "Splitterwelten" - roztrzaskane fantastyczne światy


Wydawnictwo: Piper Verlag
Data wydania: 12.03.12
Język: niemiecki
Ilustracje:  Iris Compiet
Ilość stron: 576
Cena: € 16,99



Przyznajcie się, kto z Was czytał już jakąś powieść z gatunku fantasy, która wyszła spod pióra niemieckiego autora? Widzę trzy zgłoszenia, dziękuję. A kto może powiedzieć, że czytał dobrą fantasy, która wyszła spod pióra niemieckiego autora?... Ok, wszystko jasne. Nie wnikając w przyczyny, stwierdzam, że niemieckie fantasy na polskim rynku reprezentowane jest w sposób mniej niż skromny, choć nasi sąsiedzi wydali już paru synów godnych objęcia dziedzictwa braci Grimm, E.T.A. Hofmanna czy nawet Michaela Endego, którzy jakieś tam baśniowe podwaliny fantastyki stworzyli.

I oto trafiła w moje ręce książka, którą po prostu muszę Wam zaprezentować. Michael Peinkofer nie jest na fantastycznej scenie nazwiskiem nowym. Namieszał już w magicznym kociołku, trafiając nawet na listę bestsellerów Spiegla, co w przypadku niszowej literatury fantasy jest osiągnięciem nie lada. Parę tygodni temu ukazała się jego najnowsza powieść, odcinająca się od poprzednich cykli i zrywająca z tradycją tolkienowską. "Splitterwelten" to początek nowego cyklu i to dość obiecujący. 

Peinkofer stworzył nowy świat, wpisujący się w konwencję high fantasy, ale czerpie pełnymi garściami ze znanych już wątków, czy to literackich, czy to filmowych. Już sama wizja poodrywanych od siebie światów, unoszących się w gdzieś w przestrzeni na podobieństwo samotnych wysp, przypomina niektóre sceny z "Avatara" albo obrazy Salvadora Dali. Jakkolwiek surrealistyczna i oniryczna to wizja, niesie ze sobą pewne konsekwencje komunikacyjne: jakoś się między nimi przemieszczać trzeba. I tu na scenę wkracza gildia, zrzeszająca żeńskie istoty, które opanowały magiczny dar lewitacji. To one zmonopolizowały transport między światami, tworząc wokół swych umiejętności religijną otoczkę, hołdując niby to szczytnym ideałom, w rzeczywistości zaś dbając o to, by nikt nie odebrał im swoistej hegemonii. 

I właśnie członkinie tej gildii, a w zasadzie dwie młode elewki magicznego stowarzyszenia poznajemy na początku: Kaliope i Prisca, obie znajdujące się zaledwie na początku swej ścieżki, ale, jak się okaże, zmierzające we wręcz przeciwnych kierunkach, mimo upojnej nocy, którą dziewczęta spędzają ze sobą na początku tej opowieści. Świat Peinkofera zaludniają jednak nie tylko ludzie - zwykli mieszkańcy poodrywanych od siebie światów i świątobliwe siostrzyczki gildii. Zaludniają go również inne rasy - animali (oprócz panteroida   autor zaserwował nam między innym wilczy ród Skollów, a oprócz tego węże, szczury, kameleona, a nawet goryle i niedźwiedzie) oraz chimer, czyli krzyżówek animali i ludzi. Wprawdzie miałam swoje wątpliwości co do różnych aspektów istnienia i współistnienia wszystkich tych stworów ze sobą, ale niech tam, fantastyka rządzi się swoimi prawami.

Już na wstępie robi się kryminalnie. Na jednym z odległych światów dochodzi do zabójstwa jednej z członkiń gildi. Stowarzyszenie zmuszone jest wysłać tam doświadczoną lewitantkę, która w towarzystwie uczennicy (Kaliope) udaje się w dzikie ostępy do Jordrak, by wyjaśnić tajemnicę zabójstwa. Do śledztwa w zasadzie nie dochodzi, bowiem już wkrótce po przybyciu ktoś dokonuje brutalnej zbrodni na mistrzyni Cedarze. Kaliope, niedoświadczone i naiwne dziewczę, święcie wierzące w ideały gildii, zostaje na obcym, mroźnym świecie, sama pośród barbarzyńskiego (w jej mniemaniu) ludu, podejrzanie przypominającego naszych wikingów (zreszą i o Rangarök jest tu krótko mowa). 

Są jeszcze i dwa kolejne fabularne strumienie, przeplatające się z historią Kaliope: jeden to wyprawa osobliwej zbieraniny garstki awanturników: byłego niewolnika Kierona, złodzieja Croya (będącego animalem panterą), animala kameleona Jago i ludzkiej wojowniczki Shen w poszukiwanie magicznego artefaktu, a drugi to wątek inkwizytorski, opisujący drogę Prisci i jej Mistrzyni Harony. Wszystkie trzy biegną równolegle, opisując mniej lub bardziej ekwilibrystyczne przygody, by zbiec się nieoczekiwanie w jednym, dość dramatycznym punkcie. 

Nie sposób odmówić tej opowieści rozmachu. Nie sposób odmówić jej wyraźnych walorów rozrywkowych i elementów przygodowych, rodem z filmów o Indianie Jonesie. Jeśli ktoś szuka jednak subtelnej, wyrafinowanej magii, świata dopracowanego w każdym szczególe i finezyjnych psychologicznych gierek pomiędzy poszczególnymi bohaterowi, to nie znajdzie w tej książce odpowiedniego dla siebie materiału. Są w warstwie fabularnej momenty wątpliwe, naiwnostki w kroju psychologicznym bohaterów czy nawet jedna spora wpadka, kiedy to Croy, pozbawiony w jednej ze scen noża, w następnej w cudowny sposób już nim dysponuje. Nie wszystko, co wyobraził sobie autor, jest wytłumaczone do końca, choć tuszę, że nadrobi to w dalszych tomach sagi. Zakończenie w każdym razie jest więcej niż otwarte i nasuwa więcej pytań, niż wyjaśnia. 

Przyczepię się jednak do napuszonego języka, kompletnie pozbawionego marginesu humoru i krotochwili. Autor założył widać, że skoro to high fantasy, to musi być śmiertelnie poważnie, patetycznie i górnolotnie. I trochę mi te jego pompatyczne dialogi przeszkadzały. 

Czyta się to wszystko jednak błyskawicznie i można śmiało powiedzieć, że to niezła wakacyjna, ale dość trywialna lektura, choć pewne jej warstwy, przypominające choćby historię Kościoła i jej niechlubne inkwizytorskie tradycje napawają niepokojem i burzą nieco sielankę. Przymykając oko na niedociągnięcia, można się w tym świecie zanurzyć ze sporym ukontentowaniem, bo wyobraźnię to pan Peinkofer naprawdę ma. Wspomnę też cudowne ilustracje autorstwa holenderskiej artystki Iris Compiet, które świetnie oddają klimat, postacie i detale tego świata. Chciałabym takich więcej!

Nie jest to może pozycja, która przewróci porządek fantastycznego światka i rzuci Was na kolana, ale niewątpliwie adekwatny przykład niezłej rozrywkowej fantasy dla niezbyt wymagającego czytelnika. 

Daję troszkę naciąganą czwórkę, obdarzając autora bonusem zaufania. W kolejnym tomie jednak już nie przymykam oka! (4-/5)

Fantastyczne ilustracje holenderskiej artystki Iris Compiet. Tutaj: jeden z powietrznych statków, unoszonych magią lewitacji


I jeszcze jedna: przedstawiająca jednego z głównym bohaterów, Croya. Jest animalem panterą 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Piper Verlag. Dziękuję!


wtorek, 21 sierpnia 2012

Lauren Beukes "Zoo City" - turpizm w metropolii zła

Wydawnictwo: Rebis
Tytuł oryginału: Zoo City
Przekład: Katarzyna Karłowska
Data wydania: 07.08.2012
Cena: 35,90 zł

No i po co się było cieszyć?... Na książkę "Zoo City" czekałam z utęsknieniem, nawet nie tyle ze względu na  nagrodę Arthura A. Clarke'a, którą zgarnęła z poprzedni rok, co za niesamowite zajawki, pojawiające się na literackich portalach: mroczny i zły Johannesburg,  afrykańska magia zmieszana z blichtrem nowoczesnej metropolii, nigeryjskie przekręty i klimaty chandlerowskie klimaty noir... Trzeba więcej? Sądziłam, że nic nie będzie w stanie zepsuć mi radości z takiej lektury.

I jeśli ktoś mnie zapyta teraz, po jej ukończeniu, co mi się w niej nie podobało, to po namyśle stwierdzam: wykonanie. Autorka miała świetny pomysł: osadziła akcję swej powieści w miejscu-tyglu, w którym ścierają się ze sobą różne światy: magiczny, tradycyjny, mroczny, z wiarą w muti i niepisaną potęgą sangomów, i nowoczesny, współczesny, z wielkomiejskim zachłyśnięciem się narkotykami, pieniędzmi, sławą. A pośrodku tego wszystkiego dziewczyna, była ćpunka o nieciekawej przeszłości i obarczona osobliwym stygmatem: jako zooluska, zanimalizowana, drepcze przez życie dźwigając zwierzę, leniwca. Łączy ją z nim tajemnicza (magiczna?) więź, której charakteru można się tylko domyślać, tym bardziej, że autorka sugeruje wprawdzie parę możliwych rozwiązań (kara za dokonane przestępstwa? efekt eksperymentowania z matką naturą? genetyczna anomalia?) ale nie wyjaśnia niczego. Ze stygmatem tym, którego konsekwencją jest zepchnięcie na margines społeczeństwa, na podobieństwo pariasa w społeczeństwie kastowym lub czarnoskórego w apartheidowych gettach, wiąże się pewna przydatna umiejętność, nazywana shavi: zdolność do odnajdywania przedmiotów. 

Zadzierzgnięcie tej historii jest niesamowite, obiecujące coś wielkiego. Dziewczyna o wdzięcznym mianie Zizi December trudni się internetowymi przekrętami na wielką skalę, od czasu do czasu dorabiając odnajdywaniem zaginionych przedmiotów. Pewnego dnia jedna z jej klientek zostaje zamordowana, a jej życie, i tak już żałosne, zaczyna nabierać rozpędu, tocząc się w jednym kierunku: w dół. Tu w zamyśle miała powstać ta chandlerowska mroczna kryminalna intryga, która jakoś nie potrafiła mnie wciągnąć w wir suspensu. Dziewczę przedziera się przez gąszcz wielkomiejskiej dżungli, próbując na własną rękę szukać, wyjaśniać, indagować i kombinować, zadzierając przy tym z mniejszymi lub większymi tsotsi

I tak naprawdę nie wiem, czy to miał być kryminał, czy fantastyka. Obiecywane złamanie gatunków okazało się słabym dekoktem jednego i drugiego. Pierwiastka fantastycznego w tej powieści jak na lekarstwo: poza ideą istnienia zanimalizowanych, z której w dodatku niewiele dla fabuły wynika, po prostu go tu nie ma. Chyba że zaliczyć do niego afrykańską magię, ale w tym celu nie trzeba się stroić w fantastyczne piórka. Kryminalny wątek jest nieciekawy, a jego kulminacja zdegustowała mnie i zniesmaczyła, nie zaspokoiwszy ani trochę zbrodniolubnego zwierza we mnie. Potencjał magicznej więzi łączącej pariasów południowoafrykańskiej metropolii z egzotycznymi zwierzętami pozostał niewykorzystany: leniwiec jest tylko noszony przez kolejne sceny powieści, i już. 

Jest w tej książce coś, co mnie urzekło: sposób, w jaki autorka pokazuje sprawy i wątki ważne i trudne. Robi to w sposób autentyczny, bezkompromisowy i bezpośredni, waląc językowym i wizjonerskim obuchem w łeb. Obrazy, serwowane tu czytelnikowi, do przyjemnych czy krotochwilnych nie należą, a rozciągnięta przed nim wizja Afryki zawiera bolesną prawdę o niej; o warlordach, pociągających za sznurki władzy, o wszechobecnej nędzy i znikomej wartości życia, o narkotykach, przemyśle muzycznym i dzieciach, wiodących przerażającą egzystecję w szambie wielkomiejskiego świata, o napiętnowaniu innością i wyseparowaniu poza nawias społeczeństwa, wreszcie o wszechobecnej i głęboko zakorzenionej separacji rasowej. 

Z drugiej strony, ten rozmach nie przekłada się na walory narratorskie. Akcja toczy się niemrawo, fabuła jest poszatkowana, chaotyczna, poszczególne sceny na siłę ucudacznione i zaprawione pseudoczaderską manierą. Momentami miałam dosyć tych silących się na "cool" dialogów i okropnego slangu, który sprawiał wrażenie, jakby poszczególne świetne słówka zostały w nim poutykane na siłę. Drażni epizodyczność linii narracyjnej; autorka wyławia spotem z ciemności parę postaci, każe im wygłosić parę kwestii (we wspomnianej już bełkotliwej i pseudonowoczesnej manierze), po czym światło gaśnie i przechodzimy do kolejnego epizodu. Podkreślają to jeszcze wsadzone tu i ówdzie wyimki z prasy, fragmenty maili i internetowych komentarzy, które, choć starają się naświetlić korzenie, kulisy i otoczkę zjawiska aposymbiozy, to nie dają odpowiedzi na szerzące się pytania. 

Wszystko to zaowocowało moim wewnętrznym rozszczepieniem i już sama nie wiem, zachwycić się, czy nie? Ostatecznie dochodzę do wniosku, że nie podzielam opinii jurorów, a szukając mocnego kryminału południowoafrykańskiego wolę poczytać Deona Meyera, zaś dla satysfakcjonujących klimatów urban fantasy przypomnieć sobie choćby "Dworzec Perdido".

I daję tróję, ale taką naciąganą (3-/5).



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Co czytają Niemcy cz. 7 - listy bestsellerów

Ostatnim razem zaglądaliśmy do Amazona 21 czerwca - aż wstyd, że tak dawno nie prześwietliliśmy zakupowych książkowych obyczajów Niemców. Nadrabiam to prędko i już serwuję najnowsze zestawienie 10 najlepiej sprzedających się kryminałów i fantastyki w internetowej księgarni Amazon, notowanie z dnia 20 sierpnia 2012. 

Najpierw kryminały:



1. Jussi Adler-Olsen Verachtung (oryg. Journal 64, pol. Rejestr 64 wyd. Słowo / obraz terytoria, zapowiedź)
2. Simon Beckett Verwesung (oryg. The Calling of the Grave, pol. Wołanie grobu, wyd. Amber)
3. Chris Carter Der Knochenbrecher (oryg. The Night Stalker, pol. -)
4. Chris Carter Der Kruzifix-Killer (oryg. The Cucifix Killer, pol. Krucyfiks, wyd. Sonia Draga)
5. Elizabeth George Der Glaube Lüge (oryg. Believing the Lie, pol. -)
6. Nele Neuhaus Eine unbeliebte Frau (pol. -)
7. Nele Neuhaus Mordsfreunde (pol. -)
8. Jussi Adler-Olsen Erlösung (oryg. Flaskepost fra P, pol. - List w butelce, wyd. Słowo / obraz terytoria, zapowiedź)
9. Jussi Adler-Olsen Schändung (oryg.  Fasandræberne, pol. Zabójcy bażantów
10. Chris Carter Der Vollstrecker (oryg. The Executioner, pol. -)
(W zestawieniu pominęłam elektroniczne wersje.) 

Jest ich w tej chwili trójka: Duńczyk, Brazylijczyk i Niemka. Razem okupują listę, sprzedając w tej chwili swoje książki tonami. Królujący tu na pierwszym miejscu Jussi Adler Olsen za tydzień rzuci na niemiecki rynek swój czwarty kryminał z Moerckiem, na który czekają już tysiące fanów - książki nie ma jeszcze w sprzedaży, a już jest nie do pobicia na listach bestsellerów. Pozostałe Moercki czają się gdzieś na końcu pierwszej dziesiątki, ale też mają się dobrze. 

Prawdziwy renesans przeżywa pisarz brazylijskiego pochodzenia Chris Carter, który parę lat temu zadebiutował swoim "Krucyfiksem" (właśnie się ukazał w wydawnictwie Sonia Draga), a potem siłą rozpędu wprowadza każdy swój kryminał na światowe listy. Trzy książki w pierwszej dziesiątce to nie lada wyczyn! Przyznam, że jeszcze go nie czytałam, ale zabieram go z sobą na wakacje do Włoch, łącznie z Adler Olsenem i najnowszą Elizabeth George, której kolejny kryminał z inspectorem Lynleyem ukazuje się już za tydzień i też już sprzedaje się jak świeże bułeczki.

No i wspomniana Niemka, Nele Neuhaus, która ma na liście dwa kryminały, ale zupełnie inne niż jeszcze miesiąc temu. Odnoszę wrażenie, że zaczyna prześcigać w popularności swoją konkurentkę Charlotte Linki i aż się nie mogę nadziwić, dlaczego jeszcze żadne polskie wydawnictwo się na nią nie skusiło. Moim zdaniem, sukces byłby murowany.

Wspomniani giganci nie zostawili wiele miejsca innym pisarzom, więc jakimś cudem wcisnął się na listę jeszcze tylko Simon Beckett, znany i w Polsce. Tu po raz drugi listy zawojowało "Wołanie grobu", które dwa lata temu wyszło najpierw w twardej oprawie, a teraz w kieszonkowej. 

No i co, jest w czym wybierać?

A teraz rzut oka na fantastykę, w nadziei, że na liście, od tygodni okupowanej niemal wyłącznie przez Martina i "Igrzyska śmierci" coś drgnęło: 

1. Markus Heitz Die Legenden der Albae: Dunkle Pfade (pol. -)
2. Lara Adrian Erwählte der Ewigkeit (oryg. Darker After Midnight: A Midnight Breed Novel, pol. - cykl Rasa Środka Nocy tom 10, wyd. Amber)
3. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 3 (oryg. The Hunger Games Mockingjay, pol. Igrzyska śmierci 3, Kosogłos
4. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 2 (oryg. The Hunger Games 2 Catching Fire, pol. W pierścieniu ognia)
5. Jeaniene Frost Verlockung der Nacht (oryg. One Grave at a Time, cykl Night Huntress / Cat Bones 6, pol. cykl Nocna Łowczyni tom 6)
6. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 1 (oryg. The Hunger Games, pol. Igrzyska śmierci tom 1
7. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 10: Tanz mit Drachen (oryg. A Dance with Dragons cz. 2 pol. Taniec ze smokami cz. 2)
8. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 02: Das Erbe von Winterfell (oryg. A Game of Thrones (Pages 360-674)pol. Gra o tron)
9. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 03: Der Thron der sieben Königreiche (oryg. A Clash of Kings cz.1, pol. Starcie królów)
10. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 04: Die Saat des goldenen Löwen (oryg. A Clash of Kings cz.2, pol. Starcie królów)
(W zestawieniu pominęłam elektroniczne wersje.)

Drgnęło, ale nieznacznie. Przede wszystkim popatrzcie na pierwsze miejsce: niepisany król niemieckiej fantastyki Markus Heitz wskoczył kolejnym tomem swego monumentalnego cyklu o mieszkańcach Śródziemia. Od jakiegoś czasu, po świetnym i bestsellerowym cyklu o krasnoludach tłucze cykl o elfach. Z wielkim powodzeniem. Cyklu jeszcze nie znam, ale mam chętkę, no i miła to odmiana po długiej hegemonii Martina (która jeszcze się nie zakończyła, jak widać). 

Z nowości niestety to wszystko, nie licząc dwóch zabłąkanych wapirzych książeczek, w obu przypadkach będących x-tą częścią jakiegoś mrocznego cyklu, ale ponieważ ich nie śledzę, to się nie wypowiadam. 

Poza tym Martin, Collins, Martin, Collins, Collins, Martin, Martin, Martin...

piątek, 17 sierpnia 2012

Bartłomiej Rychter "Kurs do Genewy" - co z tą cholerną książką!?...



Wydawnictwo: WAB
Data wydania: maj 2007
Ilość stron: 456
Cena: 44,90 zł

Wiem, wiem. Pewnie spodziewaliście się raczej recenzji najnowszej książki Bartłomieja Rychtera, "Ostatni dzień lipca", bo to wyczekiwana przeze mnie nowość, a ci, którzy wpadają do mnie regularnie, wiedzą, że inna powieść tego autora, "Złoty wilk", bardzo mi się podobała. Lektura "Kursu do Genewy", książki którą pisarz zadebiutował i która była nawet nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru, zaskoczyła mnie samą. Zwłaszcza, że w ogóle nie liczyłam na to, że zdobędę tę książkę - wszak szukałam po internetowych księgarniach i gucio...

A zatem skąd to wszystko? Ano stąd, że czasem nasze życiowe ścieżki są kompletnie nieprzewidywalne. Parę dni temu łaziłam sobie po Warszawie, zwiedzałam stare kąty, Browarną, Oboźną, Nowy Świat. Na rogu Nowego Światu i rozkopanej do bebechów Świętokrzyskiej niegdyś mieściła się mała księgarenka, do której lubiłam zaglądać. Teraz jest tam Dedalus. Nie mogłam się oprzeć i mimo marudzących jak dwie ulęgały ogonów wlazłam do środka, błyskawicznie omiatając wzrokiem regały. Skaner w siatkówkach chyba jeszcze działa, bo momentalnie wyłonił z kolorowego gobelinu książkowych grzbietów coś, co wywołało impuls brania i płacenia. "Kurs do Genewy" właśnie. Ile się tego naszukałam... Nie zdradzę, ile zapłaciłam, bo niska cena tej książki zniesmaczyła mnie i dotknęła do żywego (gdyby ktoś wymyślił, że płacimy za książki tyle, ile wydają nam się warte, byłabym chyba najlepszą klientką świata). Uzbrojona w pokaźny tom, dla ukojenia duszy i ułagodzenia głodnych i zmęczonych smoków, udałam się do pewnej herbaciarni, którą odkryłam parę dni wcześniej. 

Jest oazą spokoju w centrum chaosu i brzydoty. W tle gra dobra muzyka, na stolikach stoją szachy i scrabble, z miejsca zaanektowane przez smoczęta, pod nogami skrzypi drewniany parkiet, a herbatę parzy się nie z papierowej podpaski, tylko z liści: bezpośrednio, wydobywając maksimum aromatu. Mogłabym tam zamieszkać... Atmosfera tego miejsca sprawiła, że fizycznie zapragnęłam książki. A że jedynym posiadanym przy sobiei drukowanym przedmiotem był "Kurs", zerknęłam do środka. I wsiąkłam.

Powieść jest taka, że aż dziwne, iż wyszła spod pióra debiutanta. Już w "Złotym wilku", który powstał później, dostrzec można niezwykły dar opowiadacza, jaki jest dany autorowi. "Kurs" pod tym względem nie jest gorszy, choć to zupełnie inna książka. 

Zaczyna się niesamowicie. Kraków, noc, taksówkarz, zatrzymujący się na ulicy, by zabrać przemoczoną dziewczynę z plecakiem i w wojskowej kurtce. Gdyby wiedział, że ten kurs na zawsze zmieni jego życie, może nigdy nie zabrałby dziewczyny. Ale zrobił to. I uruchomił spiralę wydarzeń, która wciągnęła go jak ssawka gigantycznego odkurzacza. I już nie puściła, mimo że próbował wycofać się parokrotnie. Dziewczynę ktoś ściga. Po dramatycznym pościgu ulicami nocnego Krakowa prześladowcy udaje się jej dopaść. Dziewczyna przepada wraz z agresywnym właścicielem agresywnego samochodu. Taksówkarz znajduje tylko na tylnym siedzeniu plecak, a w nim... książkę. Starodruk. 

I rozpętuje się piekło. Nagle książka okazuje się obiektem, za którym goni połowa przestępczego światka Krakowa, niemal wszystkim antykwariuszom świecą się oczy i ślinią usta na samą wzmiankę o tym woluminie, a wreszcie do taksówkarza zgłasza się i sama dziewczyna, upominając się o własność, która ostatecznie okazuje się wcale nie być jej własnością, i której Tomasz Bartel, wspomniany taksówkarz, wcale nie zamierza oddać.

Co do cholery, jest z tą książką, że nagle wszyscy za nią gonią, gotowi zapłacić za nią krocie, albo zabijać, albo i jedno, i drugie? Autor długo nie zdradza tajemnicy starego tomu. Meandruje i wyprowadza w pole, a nawet przez pewien krótki moment budzi obawę, że dokona skrętu w stronę ezoteryki, a w książce ukryje tajemnicę co najmniej diabelską, jeśli nie boską. Ale nie. To nie jest thriller mistyczny, zbaczający w okultyzm i mistycyzm. To thriller sensacyjny, żywiący się najlepszymi tradycjami gatunku, a nawet zahaczający o szpiegostwo i odkurzający podzielony przez dwa mocarstwa Berlin. W dodatku thriller przemyślany do końca. Zapętlony w smakowity sposób. Przekonujący rozwiązaniem. No kurczę, świetny po prostu. 

Jedyne, co bym w nim poprawiła, to może nieco, ale to naprawdę nieznacznie odchudziła. Taka maleńka wiosenna dieta bikini. Bo w pewnym momencie, kiedy autor prowadzi czytelnika na krakowskie, a potem na praskie manowce, ciut ciut poczułam się znużona. Ale za to już w Genewie - tam to się zaczyna jazda! 

Kreacja bohaterów jest poprawna, choć Tomasz Bartel może nieco za bardzo pławi się w litości nad samym sobą i rozpamiętuje zamierzchłą miłość, a Estera odrobinę za bardzo przypomina jakąś współczesną supergirl, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Nawet wątki agenturalne zachowały niezły balans i nie zeszły w grzązkie bagno polityki, nie irytując jednocześnie naiwnością lub powierzchownością. Słowem - przyzwoity, szybki i inteligentny thriller, którego nie trzeba się wstydzić na międzynarodowej arenie. Aż dziw, że jeszcze nikt go nie sfilmował, choć podobno chciał: Machulski.

Oceniam wysoko, bo warto: 4+/5

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece

wtorek, 14 sierpnia 2012

Violetta Sajkiewicz i Robert Ostaszewski "Sierpniowe kumaki" czyli policjant na wakacjach



Wydawnictwo: WAB
Mroczna Seria
data wydania: 13.06.2012
liczba stron: 320
cena: 37,90 zł

Jak zlepić z kilku dostepnych każdemu autorowi i wymienialnych substratów dobry kryminał? Wymiksować zusamen do kupy, okrasić odrobiną humoru, własciwą dozą brutalności albo erotyki, wykreować nietuzinkowego śledczego i już? Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta. Wielu próbowało, wielu poległo, nieliczni zaś, w przypływie geniuszu, tknięci bożą iskrą stworzyli kryminalne dzieła,rozkładające wielbicieli przeróżnych mrocznych serii z kalibrem i bez na łopatki i wywołujące przyjemny dreszczyk emocji i grozy. Gdzie leży granica między nieudolną próbą a zalążkiem trzymającego w napięciu utworu kultowego? Jest chyba dość płynna, a o etykietce "wybitne" lub "gniot" decydują niekiedy niuanse. I właśnie tego niuansu cierpliwie szukam pośród polskich kryminalistów, tego nieuchwytnego "czegoś", ulotnego ducha, wymykającego się definicjom błysku, który sprawia, że kryminał odkładamy z ręki dopiero po przewróceniu ostatniej strony, a za komentarz wymyka nam się nabożne "ŁAŁ".

Na kryminalnej scenie wraz z początkiem wakacji pojawił się nowy, obiecujący kryminalny duet. Robert Ostaszewski popełnił już jeden kryminał do spółki z Martą Mizuro, niestety, nie mogę o nim nic powiedzieć, bo jeszcze nie przetestowałam. Podjęłam za to próbę degustacji "Sierpniowych kumaków". Zapowiedzi były niezłe. Rzecz się dzieje na Helu, u schyłku wakacji. Śląski śledczy, Adam Tyszka, typ flejowaty i - rzecz u każdego szanującego się śledczego – z nieustabilizowanym życiem prywatnym, wyjeżdża na wakacje nad morze. Co robi samotny facet bez sprecyzowanych planów urlopowych, bez baby, za to z upodobaniem do mocnych trunków, na wakacjach? Zgadza się. Leży i sączy piwo. No, ewentualnie, próbując stwarzać pozory aktywnego wypoczynku i hołdując dawno zapomnianym zainteresowaniom militariami, snuje się po półwyspie helskim, oglądając wojenne umocnienia i bunkry. I, co nieuniknione, popada w niezłe tarapaty: najpierw śledzi agresywną ekolożkę, potem spędza noc zamknięty przez tajemniczego zbója w bunkrze, by wreszcie skończyć „na dołku” lokalnego komisariatu, podejrzany o popełnienie morderstwa. Z odsieczą przybywa prawie najlepszy śledczy w Polsce (prawie, bo najlepszym jest oczywiście Nemhauser – tu ukłon w stronę Wiktora Hagena), Edmund Polański, który, zamiast kupować synkowi-pierwszoklasiście tytę, zbiera manatki i pomyka na Hel, ratować kolegę i robiąc sobie krechę u apodyktycznej małżonki. Gwiazdorski komisarz nie tylko musi wybawić z opresji kumpla, ale i rozwiązać zagadkę dwóch (a właściwie trzech) trupów, zaginięcia dwóch dziewczyn i paru lokalnych przekrętów rybno-ekologicznych.

Co oczywiście mu się udaje. Sama intryga, choć zarysowana dość zgrabnie i rozwijana wielotorowo, a nawet wyjaśniona w wiarygodny sposób, nie wbiła mnie w fotel - jakoś mnie nie przekonało umotywowanie tych zbrodni. Również osoba gwiazdorskiego śledczego pozostawia niedosyt i stawia pod znakiem zapytania jego niedoścignione policyjne zdolności. Autorzy lojalnie jednak uprzedzają, że chodzi o „policjanta na wakacjach”, a sam kryminał w założeniu nie miał być powieścią procedur kryminalnych. Tyszka też specjalnie sympatii nie budzi, w ogóle mało jest tu postaci, z którymi można by się utożsamić i im trochę pokibicować. Jedynym bohaterem, w którym zakochałam się z miejsca bez pamięci, był plażowy dziadek, bajdurzący marynarskie opowieści sprzed lat i wyśpiewujący po niemiecku o Lili Marleen – cudo! W dodatku przypadła mu w tej powieści niebagatelna rola…

Chciałam początkowo dać tej książce trzy gwiazdki, jednak po skomplikowanej arytmetyce wyszło mi, że to za mało. Za mało, bo bardzo ukontentowały mnie polskie, lokalne smaczki, uchwycone w sposób precyzyjny i lekko złośliwy. Ci, którzy lubią kabaretowe scenki pod tytułem „Polak na wakacjach”, znajdą tu polski grajdoł. A zatem plus za realia. Trzeba dać wielkiego plusa za wybór tematyki ekologicznej, traktowanej w naszych kryminałach po macoszemu, a tu jest ona pokazana w sposób autentyczny, ale pozbawiony mesjanistycznego zadęcia. Kolejny wielki plus dodaję za język kaszubski, którego też ze świecą szukać w literaturze. No i najogromniejsze plusisko za wyluzowaną, letnią, przygodową atmosferę, przywodzącą na myśl perypetie pana Tomasza z powieści Nienackiego albo inne beztroskie i wakacyjne pozycje z czasów peerelu. Tu udało się przemycić tę jedyną w swoim rodzaju mieszaninę zagadki i beztroski, co czyni z tej powieści udany kryminał na lato. Bez ambicji zbawiania świata, ale po co to komu w wakacje?

Arytmetyka mówi zatem, że jednak czwórka (4/5). 


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania trójka pik, jako powieść polskiego pisarza, które przedtem nie znałam.

Baza recenzji syndykatu Zbrodnia w Bibliotece

sobota, 11 sierpnia 2012

Dzień z życia tłumaczki

Kolejny intensywny dzień w Warszawie. Chłonę, zapamiętuję, zachwycam się, przeżywam, pomstuję, ładuję akumulatory, cierpię, irytuję się, żyję.

Do południa powstało kolejnych dziesięć stron przekładu o Dühnforcie. Walczyłam z mobilnym internetem, który nie chce pomykac jak wicher i wypluwać mi wszystkiego, o co poproszę, tylko spaceruje nadobnie po anińskich Poprzecznych. zatrzymując się tam, gdzie chce.

Potem Złote Tarasy. Świątynia konsumpcji i komercji. Próba odnalezienia się w kolorowym, globalnym i sieciowym śmietniku. Szukam indywidualności, jedynejwswoimrodzajności, a napotykam tylko marki, takie same na całym świecie. Gdzie jestem?

"Prometeusz" nie zmiótł mnie tak, jak się spodziewałam. Trochę rozczarował, trochę zniesmaczył, trochę zasmucił. Jedynie kilka sekwencji sprawiło, że odżyłam. Nie, nie końcowych.

Na zakończenie dnia "Mam gulasz" Gesslerowej. Przynajmniej tu nic globalnego, nic taśmowego, nic sztucznego. Posiłek - zwykły, prosty, smaczny i zasługujący na to miano.


Niedługo będę mogła napisać typologię warszawskich taksówkarzy. Są tacy, którzy przechwalają się, ile punktów już zdobyli i ile im "zapomniano". Są tacy, którzy znają się na wszystkim i na każdy temat mają coś do powiedzenia, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie mają do powiedzenia nic, i to na żaden temat. Są tez tacy, którzy sa mistrzmi świata w budowaniu zdań złożonych ze słowa qoorva i pochodnych, po raz kolejny udowadniając cud fleksyjnego języka. I są tacy, którzy milczą. Tych lubię najbardziej. Niektórzy jeszcze nigdy nie byli w Aninie.

Wiedzieliście, że mieszkało tu wielu poetów? Między innymi Julian Tuwim, w willi, zajmowanej później przez rodzinę Jaroszewiczów. A to zaledwie parę domów stąd. Cień tamtej zbrodni przybladł już, ale wciąż czai się wśród drzew. 

Internet wypluł mi dzisiaj coś takiego: 

Anińskie noce 

Korale twoje przestań nizać,
wiatrowi bardziej jestem rad,
bo jak muzyka Albeniza
przewraca nas na łóżko wiatr.

Księżyc diamentem szyby tnie,
na zachód pędza ptaki,
pająk nad łóżkiem zwiesza się -
szkoda, że nie baldachim.

Upiorny nonsens polskich dni
kończy się nam o zmroku.
Teraz jak wielki saksofon brzmi
noc taka srebrna naokół.

I wielkim, bezkresnym wachlarzen
wachluje nas chłopiec nieduży,
szmaragdy w uszach ma,
on jest Murzyn,
a my nazywamy go Nocą.

Konstanty Ildefons Gałczyński
1937

Żegnam się na dzisiaj i zanurzam w anińską noc.


piątek, 10 sierpnia 2012

Susan Hill "Kobieta w czerni" - mrocznie, gotycko, nastrojowo...



Wydawnictwo Amber
Tytuł oryginału: The Woman in Black
Przekład: Jan Jackowicz
Ilość stron: 224
Data wydania: 14.02.2012
Cena: 29,80 zł

Są książki przereklamowane, po których obiecujemy sobie cudów na kiju, a lektrura przynosi czczą pustkę. Powieść Susan Hill "Kobieta w czerni", która falą godną tsunami przetoczyła się przez niemal wszystkie blogi, miała wszelkie zadatki na miano obietnicy i rozczarowania roku. Bardzo znana za granicą, wyczekiwana w Polsce, a w dodatku świeżo sfilmowana i to w gwiazdorskiej obsadzie - to nie mogło skończyć się dobrze.... Toteż nie obiecywałam sobie zbyt wiele. 

I to być może było właściwym nastawieniem do rozpoczęcia przygody z tą książką. Wzięłam ją sobie do samolotu, bo gabaryty książeczki były przyjazne dla podręcznego bagażu, objętość możliwa do pokonania podczas dwóch godzin lotu, a i tematyka nieabsorbująca. I, być może znowu Was zaskoczę - bingo! To było to.

Fabułę zapewne większość z Was zna, czy to z własnej lektury, czy z filmu (ja go nie widziałam), więc ograniczę się tylko do lakonicznej wzmianki, że chodzi o młodego notariusza, który zostaje wysłany gdzieś na angielskie pustkowia, by uregulować sprawy spadkowe niedawno zmarłej  kobiety. Zamieszkiwany przez nią samotnie Dom na Węgorzowych Moczarach jest trudno dostępny, leży pośród bagien i nad samym morzem, gdzie dojechać można tylko wąską dróżką  wijącą się przez zdradliwe moczary, zalewaną w czasie przypływów. A zatem, kto się tam zapuści i przegapi porę przypływu, musi zaczekać, aż bezlitosne morze uwolni go z pułapki. W zasadzie od początku wiadomo, w którym kierunku będzie zmierzać ta historia młody prawnik podczas pogrzebu widzi  wymizerowaną kobietę w czerni, mieszkańcy niechętnie mówią o tajemniczym domu i jej zmarłej mieszkance, gdzies w tym wszystkim kryje się jakaś straszliwa tajemnica... W dodatku notariusz, w zamiarze prędkiego uporania się z papierami, pragnie spędzić na odludzi parę dni. 

Klasyczna konwencja powieści grozy: wiadomo, że będzie strasznie, wiadomo, co się za chwilę stanie, a mimo to lęk podpełza nam do gardła, wywołuje zimny dreszcz grozy i każe mimowolnie zamykać oczy, by nie czytać dalej... Przewidywalne? Ograne? Wyświechtane? "Kobieta w czerni" na pewno nie oferuje niczego nowatorskiego. Nie wkracza na nigdy nie dotnięte piórem pisarza obszary, nie eksploruje niezbadanych zakątków  psyche i nie straszy niczym nowym. Jest cudownie klasyczna w zamierzeniu i nie epatuje nowinkami. I tak jest dobrze. Staroświeckość, niespieszność narracji to solidny fundament tej opowieści, wpasowujący się harmonijnie w całość. 

Sama historia nie jest zbyt zawiła i da się streścić w paru zdaniach. Tak, może pozostawić niedosyt. I owszem, jest mistycznie i irracjonalnie. Osób szukających na wszystko jakiegoś rozumowego wytłumaczenia do lektury nie zachęcam, bo jest tu o duchach i jest o zjawiskach niewytłumaczalnych, a autorka bynajmniej nie ma aspiracji wyjaśniania tu czegokolwiek. Wszak najbardziej boimy się Nieznanego. Nie dla zawiłej intrygi czy zaskakującego rozwiązania zagadki czyta się opowieści o duchach. Bo tak naprawdę najważniejsza jest tu atmosfera, budowany misternie i powolutku klimat grozy, malowane pędzlem impresjonisty angielskie mgliste i mroczne pejzaże. Miłośnicy takich posępnych, gotyckich klimatów powinni rozpłynąć się w zachwycie, a najlepiej nauczyć się na pamięć fragmentów opisujących opuszczone domostwo na krańcu świata, zapomniane przez Boga, ale nie przez demony i ludzi. 

Może się obnażę, zdemaskuję fragment siebie, który wolałabym trzymać w ukryciu, ale powiem Wam, że "Kobieta w czerni" uwiodła mnie i zaczarowała atmosferą. Pozwólcie i Wy, by wsączyła się w Was, dajcie się ponieść wyobraźni, nie spieszcie się, niech te obrazy ukształtują się w Was do końca, osiądą w duszy i zapiszą w siatkówce oka. Nie pędźcie dalej, zatrzymajcie się i poczujcie... grozę tych miejsc. Nawet jeśli przeszkodzi Wam stewardessa, przynosząc sok pomidorowy....

Dla mnie to był uratowany lot. Jeden z bardziej mistycznych i gotyckich lotów życia. I takich również Wam życzę...

Daję mocną czwórkę (4/5).

Acha, książkę przeczytałam w ramach wyzwania Sardegny trójka pik, jako powieść z wątkiem XIX-wiecznej Anglii. 


wtorek, 7 sierpnia 2012

Lecę...



Lecę... już jutro będę w Warszawie, odwiedzę stare kąty, odetchnę anińskim powietrzem, odkryję na nowo znajome miejsca. Panta rhei...

Zobaczymy, czy mobilny internet i czas pozwolą na umieszczenie parę postów. Jeśli nie, za tydzień pozawracam Wam głowę po staremu.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Hjalmar Söderberg "Zabłąkania" - fin de siècle impresjonistycznym piórem


Wydawnictwo KOJRO
Tytuł oryginału: Förvillelser
Przekład z języka szwedzkiego Paweł Pollak
Data wydania 18.08.2010
Liczba stron: 156
Cena: 28,50


Były co najmniej dwa powody, dla których sięgnęłam po tę niepozorną książkę, którą łatwo przeoczyć, bowiem nie krzyczy "weź mnie"z półek księgarni i nie przechwala się w reklamach "jestem super". Pierwszy to taki, że przetłumaczył ją Paweł Pollak, ceniony przeze mnie tłumacz i pisarz, którego niezły kryminał "Gdzie mól i rdza" przeczytałam jakiś czas temu, piszący znakomitego bloga (niestety ostatnio zarządził wakacyjną przerwę, a mnie bez jego cotygodniowych postów jakoś smętnie). Drugi to taki, że wreszcie postanowiłam wziąć udział w wyznaniu Sardegny "trójka pik", a że jednym z zaordynowanym tematów miała być literatura skandynawska, więc uznałam, że lepszej okazji nie będzie. W dodatku dziś nadarzyło się wolne, letnie popołudnie nad wodą, a książeczka, choć się mieni powieścią, miała kompaktowe gabaryty i objętość, urągającą dzisiejszym standardom, ale jakże przyjemną, by schrupać naraz...

A zatem od razu do rzeczy. Sztokholm. Gdzieś pod koniec dziewiętnastego stulecia. Tomas Weber, bonwiwant, by nie powiedzieć truteń, dwudziestolatek, profesorski synek z dobrej i zamożnej rodziny, który ledwie wszedł w dorosłe życie, od razu, zaliczywszy egzamin na medycynę, spoczął na laurach, by oddawać się przyjemnościom życia - smakować je pełną piersią, odkrywać miłość i namiętność. Zakochany w Märcie, początkowo zadowala się żarliwymi spojrzeniami i ukradkowymi pocałunkami, jednocześnie wszczynając namiętną miłostkę z Ellen, prostą dziewczyną, ekspedientką. Używający życia na koszt ojca student podoba się kobietom, więc początkowe zadurzenie w Märcie przeradza się w namiętny związek. Obie trzepoczą wokół niego niczym ćmy wokół nocnej latarni, nieświadome, w co się pakują. Tomas bowiem, oprócz miłosnych schadzek, niewiele im może zaoferować, bez środków do życia, z rosnącymi długami, uwikłany w namiętności, sam przypomina ćmę, bezwolnie i nieuchronnie zmierzającą do przypalenia sobie skrzydeł. Dnie spędza na bezczynnym snuciu się po mieście, oddawaniu się marzeniom, pożyczaniu pieniędzy tu i tam, by wreszcie wpaść w sidła lichwiarza.

To jest szkielet powieści, nieskomplikowany, można powiedzieć, banalny, ot, miłosna historia tragicznego trójkąta. Wokół tej miłosnej opowiastki Söderberg, dla którego "Zabłąkania" były literackim debiutem, namalował obraz szwedzkiego społeczeństwa, trochę prowincjonalnego, drobnomieszczańskiego, ale obraz żywy, psychologicznie dopracowany, wnikliwy. Każda scena zdaje się przemawiać i każda ma znaczenie. Nawet kolacja u konsula, może początkowo wydająca się niepotrzebna i nużąca, będzie miała swoje znaczenie w finale, wyjaśni bowiem relacje pomiędzy kluczowymi postaciami. Skreślone precyzyjną, ostrą kreską postacie nie są papierowe, lecz autentyczne, żywe, wyraziste. To w detalach widoczne jest mistrzostwo autora.

Ale to nie bohaterowie ujęli mnie w tym niewielkim dziełku najbardziej, ale malarskie tworzenie atmosfery, impresjonistyczne rzucanie kolorów, świateł i cieni na stronice powieści. Kiedy rozpoczyna się ta historia, pod koniec kwietnia, zapach budzącego się życia aż bije z każdej linijki, lipiec przygniata nas skwarem i odurza zielonością natury, listopad sprowadza na samo dno melancholii i upadku, spowijając szarością i zdejmując chłodem. Kiedy towarzyszymy Tomasowi w jego bezcelowych wędrówkach po Sztokholmie, śledzimy jego błądzenie po życiowych manowcach, oddychamy beznadzieją, stajemy się takimi jak on, zabłąkanymi, widmowymi i bezwolnymi postaciami. To bardzo intensywne doznania, świadczące o kunszcie autora - nie każdemu w tak skondensowanej formie udaje się nasączyć czytelnika atmosferą powieści - w tym wypadku dekadencką i z lekka mroczną atmosferą końca wieku.

To co, nie zestarzała się? Można dziś czytać taką literaturę? Podobna historia mogła rozegrać się tu i teraz, mimo rozluźnienia obyczajów (to, co szokowało wtedy, dziś wszyscy przyjmują wzruszeniem ramion). Niebieskich ptaków pokroju Tomasa nigdy nie będzie brakować. Autor jednak nie grozi moralizatorsko palcem, nie dokonuje osądów. On opowiada tylko pewną historię. I opowiada ją dobrze.

"Zabłąkania" to dramat, ale mimo oszczędnego języka dramat niezwykle plastyczny, dziś powiedzielibyśmy filmowy. Nie jest to epickie dzieło, zwalające z nóg rozmachem, ale kameralna historia, urzekająca językiem i malarskością. Bardzo dobrze mi się dziś wpisało w to leniwe niedzielne popołudnie - słońce przypiekało dziś z nieba i z kart powieści, a burza, która parę minut temu przewaliła się nad nami, znakomicie zgrała się z zakończeniem.

Daję czwórkę, taką mocną, soczystą (4/5).

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Trójka pik".