Wydawnictwo: WAB
Data wydania: maj 2007
Ilość stron: 456
Cena: 44,90 zł
Wiem, wiem. Pewnie spodziewaliście się raczej recenzji najnowszej książki Bartłomieja Rychtera, "Ostatni dzień lipca", bo to wyczekiwana przeze mnie nowość, a ci, którzy wpadają do mnie regularnie, wiedzą, że inna powieść tego autora, "Złoty wilk", bardzo mi się podobała. Lektura "Kursu do Genewy", książki którą pisarz zadebiutował i która była nawet nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru, zaskoczyła mnie samą. Zwłaszcza, że w ogóle nie liczyłam na to, że zdobędę tę książkę - wszak szukałam po internetowych księgarniach i gucio...
A zatem skąd to wszystko? Ano stąd, że czasem nasze życiowe ścieżki są kompletnie nieprzewidywalne. Parę dni temu łaziłam sobie po Warszawie, zwiedzałam stare kąty, Browarną, Oboźną, Nowy Świat. Na rogu Nowego Światu i rozkopanej do bebechów Świętokrzyskiej niegdyś mieściła się mała księgarenka, do której lubiłam zaglądać. Teraz jest tam Dedalus. Nie mogłam się oprzeć i mimo marudzących jak dwie ulęgały ogonów wlazłam do środka, błyskawicznie omiatając wzrokiem regały. Skaner w siatkówkach chyba jeszcze działa, bo momentalnie wyłonił z kolorowego gobelinu książkowych grzbietów coś, co wywołało impuls brania i płacenia. "Kurs do Genewy" właśnie. Ile się tego naszukałam... Nie zdradzę, ile zapłaciłam, bo niska cena tej książki zniesmaczyła mnie i dotknęła do żywego (gdyby ktoś wymyślił, że płacimy za książki tyle, ile wydają nam się warte, byłabym chyba najlepszą klientką świata). Uzbrojona w pokaźny tom, dla ukojenia duszy i ułagodzenia głodnych i zmęczonych smoków, udałam się do pewnej herbaciarni, którą odkryłam parę dni wcześniej.
Jest oazą spokoju w centrum chaosu i brzydoty. W tle gra dobra muzyka, na stolikach stoją szachy i scrabble, z miejsca zaanektowane przez smoczęta, pod nogami skrzypi drewniany parkiet, a herbatę parzy się nie z papierowej podpaski, tylko z liści: bezpośrednio, wydobywając maksimum aromatu. Mogłabym tam zamieszkać... Atmosfera tego miejsca sprawiła, że fizycznie zapragnęłam książki. A że jedynym posiadanym przy sobiei drukowanym przedmiotem był "Kurs", zerknęłam do środka. I wsiąkłam.
Powieść jest taka, że aż dziwne, iż wyszła spod pióra debiutanta. Już w "Złotym wilku", który powstał później, dostrzec można niezwykły dar opowiadacza, jaki jest dany autorowi. "Kurs" pod tym względem nie jest gorszy, choć to zupełnie inna książka.
Zaczyna się niesamowicie. Kraków, noc, taksówkarz, zatrzymujący się na ulicy, by zabrać przemoczoną dziewczynę z plecakiem i w wojskowej kurtce. Gdyby wiedział, że ten kurs na zawsze zmieni jego życie, może nigdy nie zabrałby dziewczyny. Ale zrobił to. I uruchomił spiralę wydarzeń, która wciągnęła go jak ssawka gigantycznego odkurzacza. I już nie puściła, mimo że próbował wycofać się parokrotnie. Dziewczynę ktoś ściga. Po dramatycznym pościgu ulicami nocnego Krakowa prześladowcy udaje się jej dopaść. Dziewczyna przepada wraz z agresywnym właścicielem agresywnego samochodu. Taksówkarz znajduje tylko na tylnym siedzeniu plecak, a w nim... książkę. Starodruk.
I rozpętuje się piekło. Nagle książka okazuje się obiektem, za którym goni połowa przestępczego światka Krakowa, niemal wszystkim antykwariuszom świecą się oczy i ślinią usta na samą wzmiankę o tym woluminie, a wreszcie do taksówkarza zgłasza się i sama dziewczyna, upominając się o własność, która ostatecznie okazuje się wcale nie być jej własnością, i której Tomasz Bartel, wspomniany taksówkarz, wcale nie zamierza oddać.
Co do cholery, jest z tą książką, że nagle wszyscy za nią gonią, gotowi zapłacić za nią krocie, albo zabijać, albo i jedno, i drugie? Autor długo nie zdradza tajemnicy starego tomu. Meandruje i wyprowadza w pole, a nawet przez pewien krótki moment budzi obawę, że dokona skrętu w stronę ezoteryki, a w książce ukryje tajemnicę co najmniej diabelską, jeśli nie boską. Ale nie. To nie jest thriller mistyczny, zbaczający w okultyzm i mistycyzm. To thriller sensacyjny, żywiący się najlepszymi tradycjami gatunku, a nawet zahaczający o szpiegostwo i odkurzający podzielony przez dwa mocarstwa Berlin. W dodatku thriller przemyślany do końca. Zapętlony w smakowity sposób. Przekonujący rozwiązaniem. No kurczę, świetny po prostu.
Jedyne, co bym w nim poprawiła, to może nieco, ale to naprawdę nieznacznie odchudziła. Taka maleńka wiosenna dieta bikini. Bo w pewnym momencie, kiedy autor prowadzi czytelnika na krakowskie, a potem na praskie manowce, ciut ciut poczułam się znużona. Ale za to już w Genewie - tam to się zaczyna jazda!
Kreacja bohaterów jest poprawna, choć Tomasz Bartel może nieco za bardzo pławi się w litości nad samym sobą i rozpamiętuje zamierzchłą miłość, a Estera odrobinę za bardzo przypomina jakąś współczesną supergirl, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Nawet wątki agenturalne zachowały niezły balans i nie zeszły w grzązkie bagno polityki, nie irytując jednocześnie naiwnością lub powierzchownością. Słowem - przyzwoity, szybki i inteligentny thriller, którego nie trzeba się wstydzić na międzynarodowej arenie. Aż dziw, że jeszcze nikt go nie sfilmował, choć podobno chciał: Machulski.
Oceniam wysoko, bo warto: 4+/5.
Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece