Ads 468x60px

środa, 29 lipca 2015

Mamut wakacyjny



Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr i pojawiam się raz na kwartał niczym efemeryda, zamierzyłam sobie, że na początek, lajtowo, wrzucę kolejne notowanie listy bestsellerów Spiegla - bo dzieje się na niej, oj dzieje! - i przez cały weekend pracowicie dłubałam przy notce. Niestety, całą (!) wcięło... Jakieś monstrum w otchłaniach internetów musiało być bardzo głodne, bo pożarło wszystko, co do okruszka. Najbardziej zdumiało mnie to, że notka zniknęła także i z bloggera - a tego to już nie rozumiem. Zmełłszy w ustach soczyste przekleństwo, zamknęłam laptopa i poszłam spać. Cóż, lista Spiegla pojawi się dopiero w najbliższy weekend (aktualne wydanie, a co!), a tymczasem mam dla Was inną lajtową zapchajdziurę, czyli tradycyjnego mamuta. Świeżutkiego, bo właśnie rozpakowałam paczkę od Gildii, a i kurier DHLu był z kilkoma niemieckimi tytułami. Więc chodźcie, zaszlachtujmy bestię!


Zacznijmy od filetu, czyli kulinariów.

1) Süsses ohne Frust czyli słodkości bez wyrzutów sumienia. Nie jem cukru. Za to jem owoce. W tej książce znalazłam mnóstwo inspiracji do tego, by z umiarem i zdrowo pofolgować własnym chcicom. Zaskakujące, jak wiele sensownych alternatyw dla przemysłowych słodyczy można znaleźć w naturze. W książce są przepisy na ciasta, ciastka, lody, desery - wszystko bez cukru, stevii, słodzików, ksylitoli i innych wynalazków - a także bez pszenicy!

2) Die Kunst vegan zu Backen, czyli sztuka wegańskiego pieczeniaJeśli autora, Axela Meyera, nazwiemy guru zdrowych, ekologicznych wypieków, to jego najnowsza książka jest biblią... albo kanonem, jak zwał tak zwał. Jest tu wszystko - od chlebów, poprzez bułki, focaccie, pizze i rozmaite niesłodkie smakołyki, po wypieki słodkie. Oczywiście wszystko eko, sporo bez pszenicy i bez cukru. I z dużą dozą serca...

3) Power Food. Ernährungsguide und Kochbuch. Podręcznik zdrowego odżywiania. Spora część o podstawach - wiedza o produktach, warzywach, owocach, przyprawach, orzechach i nasionach. Do tego sensowne przepisy, które sprawdzają się w praktyce.


Jedziemy dalej, czyli sadełko: rujnujące mój portfel nowości MAGa. Poza Ucztą Wyobraźni zaczęłam kolekcjonować nową serię Artefakty, niestety.

4) Cordwainer Smith, Drugie odkrycie ludzkości. Nostrilla

5) Walter Tevis, Przedrzeźniacz

6) Christopher Priest, Rozłąka.


Szynka i nóżki:

7) Dehnel i Tarczyński, Tajemnica domu Helclów

8) Michael Crummey, Sweetland

9) Richard Ford, Kanada

Podczas gdy dwie pierwsze z powyższych wylądowały w koszyku wyłącznie przez WAS (zachwalaliście, zachwalaliście, aż zaraziliście), to trzeciej zapragnęłam pod wpływem kilku niezwykłych recenzji w niemieckiej prasie. "Kanada" ma być dziełem z pogranicza gatunków - trochę kryminałem, trochę dramatem, trochę epopeją o beznadziejnej samotności amerykańskiego życia. Bardzo mnie ciągną takie klimaty.


Salcesony:

10) David Foster Wallace, Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

Od jakiegoś czasu chodzi za mną Wallace. Trochę się go boję, bo trudny, nieprzystępny, bo trzeba poświęcić mu czas, uwagę, podarować część siebie. Pomyślałam, że może opowiadania będą dobrym wstępem do Infinite Jest, które jest dziełem, nomen omen, mamucim.

11) Joyce Carol Oates, Przeklęci

Na tę książkę cieszę się wyjątkowo. Mówi się, że Oates zaprezentowała tutaj swoją najwyższą formę - elokwentna, bystra, zjadliwa, zabawna. No i tematyka: rok 1905, Princeton, wampiry!!! Ha!

12) Paul Harding, Majsterka

Jak widać, ciągnie mnie ostatnie w nieco inne, głębsze rewiry. Majsterka dostała Pulitzera, ale przez niektórych krytyków została nazwana największą klapą stulecia. Jak zawsze w takich przypadkach warto samemu wyrobić sobie pogląd i to właśnie zamierzam zrobić.


Móżdżek po niemiecku:

13) Peter Hoeg, Der Susan Effekt 

Pamiętacie "Smillę w labirynatach śniegu"? Dla wielu z nas to powieść kultowa, tajemnicza, niesamowita. Wydawałoby się, że Peter Hoeg nigdy więcej nie powtórzy sukcesu tamtej książki, mimo podejmowanych wciąż prób. Tym razem może być inaczej. "Efekt Susan" (nie wiem, czy jakieś polskie wydawnictwo już zakupiło prawa autorskie, więc tytuł polskiego wydania może okazać się inny) ma wszelkie znamiona bardzo dobrego thrillera z tym dodatkowym "czymś", co tak bardzo zachwyciło fanów Smilli. Pierwsze recenzje są bardzo dobre. Opowiem Wam, jak przeczytam.

14) Neil Gaiman, American Gods

Gaiman, wiadomo. Ukazała się właśnie autorska wersja "Amerykańskich bogów" po niemiecku w nowym tłumaczeniu Hansa Riffela, a ja równolegle kupiłam sobie na czytnik polska wersję w przekładzie Pauliny Braiter - oba nazwiska tłumaczy są gwarancją jakości, więc na pewno nic mi nie umknie :-)

15) Keigo Higashino, Böse Absichten

Krimifantamania szlaja się po nowych literackich rewirach, ale to nie znaczy, że przestała czytać krymiały - poszukuje, próbuje odkryć coś nowego, zaskakującego. Być może remedium na wszechobecne na kryminalnych półkach klony okaże się świeży powiew z Japonii. Autor wywraca do góry nogami wszystkie reguły kryminalnych powieści i choć od początku wiadomo, kto zabił, to podczas lektury nie ma mowy o nudzie. Misterna konstrukcja, wyrafinowana intryga i subtelna psychologia - to lubię. 

I jak, macie smak na mojego mamuta?... Przyznam, że jestem w rozterce, którą zapewne doskonale znacie - zupełnie nie wiem, od czego zacząć. I tylko nachodzi mnie taka refleksja: czy jako wegetarianka mogę w ogóle jeszcze polować na mamuty?... I na co polują wegetarianie? Przecież nie będę prezentować Wam grzybów. Czy pietruszki...


środa, 22 lipca 2015

Można


Obiad i kolacja :-)

Chyba należą się Wam słowa wyjaśnienia. Trzy miesiące milczenia. Żadnej recenzji, niewiele oznak życia na fejsie i w komentarzach do Waszych notek. Cisza. Cisza na blogu, ale nie w realu. Ostatnie trzy miesiące mojego życia były intensywne, esencjonalne, przełomowe. Chcecie posłuchać, dlaczego?

Zaczęło się od odwlekanej od czterech lat wizyty u lekarza. Właściwie powinnam kontrolować się regularnie, bo mam kilka przypadłości, od których wprawdzie nie padnę z miejsca trupem (choć i to nie wiadomo), ale trzeba je mieć na oku. A ja, jak każda matka, kiedy płoną lasy, nie lecę ratować róż - trzeba było zająć się młodym Smokiem. Zdrowie Smoczycy poszło w odstawkę. Do czasu, kiedy panie w przychodni nie chciały już wystawiać z automatu recepty na leki, które muszę zażywać. Kazały przyjść i się zbadać. Podkuliwszy ogon, napełniwszy błękitne oczy wyrazem najszczerszej skruchy, udałam się do mojego medycznego Cerbera. A to, co od niego usłyszałam, sprawiło, że oniemiałam. Było źle. Bardzo źle. Do moich i tak nieciekawych przypadłości doszły kolejne. I perspektywa kolejnych leków.

Zawlokłam się do domu, pokonana, zdruzgotana. Zła na siebie. Przez kolejne dwa tygodnie, potrzebne na wykonanie kolejnych badań, wykluczających pewne ewentualności, dumałam. I kształciłam się. Szukałam. Czytałam. I znowu dumałam. Wszystko się we mnie jeżyło przeciwko konieczności łykania kolejnych prochów, godzenia się z następnymi skutkami ubocznymi. Nie. Nie! Nie ja. Nie teraz! Za wcześnie. Przecież mam dopiero czterdzieści lat, przecież dopiero zaczynam żyć tak naprawdę, jeszcze wszystko przede mną. Protest i bunt. I przekonanie, że można inaczej. Że leki to tylko łatanie dziur, że trzeba pójść inną drogą, najprostszą, choć może nieco bardziej wyboistą. W mrocznych zwojach mojego umysłu zaczął dojrzewać plan. Zaproponuję deal. Poproszę o trzy miesiące. O odroczenie. Stanę na głowie, na rzęsach, na uszach. Ale nie będę łykać nowych leków. Które do reszty rozwalą mi wątrobę i zrobią ze mnie nalaną, niemrawą i agresywną fokę. Lekarz przyjął wyzwanie. Poszedł na deal (kochany!). A kiedy wychodziłam z gabinetu, powiedział, że i tak nie dam rady zbić wyników o więcej niż 10%. I to mi dało kolejnego kopa. Nie dam rady?!... Jeszcze się zdziwisz, konowale.

Zmiany były radykalne. Odstawiłam cukier, pszenicę, mięso. Zaczęłam odkrywać nieznane, fascynujące terytoria. Eksperymentowałam w kuchni, wywołując naprzemiennie ekstazę i lekką odrazę u pozostałych domowników. Dowiedziałam się, że płaskurka to nie zwierzę i że komosa ryżowa ma wspaniały, orzechowy smak. Że można zrobić pyszne lody z truskawek i nerkowca, słodzone tylko daktylem. Że nasiona konopii wspaniale harmonizują z sałatą lodową i papają. Że bulion warzywny, wbrew temu, co wmawia nam jasnowłosa Matka Polska w telewizji, to nie żółty proszek z glutaminianu i tłuszczu ze śladowymi ilościami warzyw, tylko delikatny i esencjonalny wywar, dający się przygotować w 20 minut. Odkryłam prostotę i głębię nowych smaków. Bez katowania się i wyrzeczeń. Bez głodu i chętki na słodkie. Natura daje człowiekowi tyle cudownych skarbów, trzeba tylko chcieć i umieć je wziąć. Przestałam jeść, zaczęłam się odżywiać. Odżyłam.

Odnalazłam radość w sporcie. Cotygodniowe treningi z fajnymi babkami stały się wyczekiwanym momentem, mozolne wymachiwanie kijkami przerodziło w dynamiczny power walking (pozdrawiam Kasię Hordyniec, która swoim niezłomnym uporem i zapałem niejednokrotnie dała mi niezły zastrzyk energii i motywacji), zaciągnęłam męża Smoka na treningi badmintona, pływam w jeziorze, miarowo i z rozkoszą rozcinając szmaragdową toń. Żyję, oddycham, jestem.

Po dwóch miesiącach musiałam sprawić sobie nową garderobę. Spodnie do wywalenia, wiszą na dupinie. Bogowie, potrzebne były nawet nowe, mniejsze gacie i cyckonosze (niestety). Po trzech miesiącach uświadomiłam sobie, że wróciłam do wagi sprzed obu ciąż. Tak mimochodem, bez wysiłku.

I wreszcie kontrola po trzech miesiącach. Czekałam na ten moment i bałam się go. Bo co, jeśli to wszystko to tylko mrzonki naiwnej baby? Jeśli niektórych rzeczy po prostu nie da się zmienić? Jeśli radykalna zmiana trybu życia to tylko chwalebny wprawdzie, ale jednak dodatek, fanaberia?

Wiecie, co powiedział lekarz? Powiedział: chodź tu do mnie, baby. Chodź, dziewczyno, i zobacz, co zrobiłaś. I pokazał na ekran komputera, na którym pojawiło się wszystko, czarno na białym, nagie i oczywiste. Wyszłam na prostą. Naprawdę. To nie było dziesięć procent, to było (miejscami) pięćdziesiąt i więcej. To, co wydawało się niemożliwe, stało się proste i wykonalne jak podrapanie się po nosie. Bo, moi drodzy, wszystko zaczyna się w głowie. To tylko kwestia chcenia. I wytrwania w postanowieniach. Takie proste. Takie trudne. Można.

PS. Rewolucja w odżywianiu i trybie życia zbiegła się z jednym z największych czytelniczych kryzysów, jakie mnie dotąd dopadły. Czytam mniej. A właściwie kończę mniej, bo rozpoczynam mnóstwo książek. Ale większość okazuje się zbyt miałka, zbyt płaska. Niewielu udało się przykuć mnie na dłużej. Kilka z nich było rewelacyjnych - ale to już temat na następną notkę. Bo będzie. Na pewno.