Ads 468x60px

sobota, 7 listopada 2015

Migawki hamburskie



Mongolskie przysłowie mówi, że lepiej być głupim wędrowcem, niż mędrcem siedzącym w domu. Któż nie chciałby uchodzić za lepszego od mędrca, zatem zapakowaliśmy walizki i korzystając z paru dni jesiennych ferii wyruszyliśmy na północ. Do Hamburga. Miasta najsłynniejszego pirata Europy Klausa Störtebekera. Ale i Brahmsa i Mendelsohna. A nawet Angeli Merkel. Miasta hanzy, mediów, wydawnictw-gigantów i musicali.

Hamburg przywitał nas mgłą. Nie jakąś tam zwykłą mgłą, ale tumanem nieprzeniknionym, pomroką upiorną, zawiesistą zupą, oparem duszącym, zamieniającym najbanalniejszą uliczkę w magiczny zaułek, w którym może cię spotkać absolutnie wszystko. Dziwnie było stąpać po bruku dzielnicy spichlerzy, mijać wyłaniające się z rozmytego półmroku ściany przyportowych kamienic i wierzyć na słowo, że tam, w odległości może stu metrów, znajduje się Elbphilharmonie, ikona nowoczesnej architektury i niegospodarności, beczka bez dna, w której utopiono miliony euro. Mógłby się tam znajdować nawet i koń trojański - w tym mleku wyglądałby zapewne tak samo.


Dopiero następnego ranka uwierzyłam w istnienie tej niesamowitej budowli - kiedy wynurzyła się z zaczarowanej aury, bliższa wycieczkowemu krążownikowi niż gmachowi.


A potem słońce wykroiło tę osobliwą bryłę z majaków, wyostrzyło i rozświetliło blaskiem - e voila! Jest. Imponująca, majestatyczna, ambiwaletna. Jeszcze niegotowa, a już owiana sławą i niezaprzeczalnie jedna z wizytówek miasta.

Hamburg w ogóle jest pełen dziwnych budowli - weźmy choćby legendarny Chile-Haus, znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, perła archiktektury ekspresjonistycznej.


Jakoś... też przypomina statek, prawda?


Ale wróćmy do dzielnicy spichlerzy - tak charakterystycznej dla tego miasta. Mogłabym łazić tam godzinami, wdychać lekko zatęchły smrodek starych magazynów, w których nadal mieszczą się dziwaczne składy perskich dywanów, przypraw, herbaty i kawy - ale i mnóstwo nowoczesnych firm.
Ciągi spichlerzy niemal niezauważalnie przechodzą w nowopowstałą, hipsterską i nietanią dzielnicę - Hafencity. Tu mogą wyszaleć się architekci, tu kupują awangardowe apartamenty młodzi, piękni i bogaci.


I już sam port. Marynistyczna nostalgia, majestat kontenerowców, powiew wielkiego świata, dalekomorski flair. Inaczej, niż w swojskiej Bawarii...





Trudno się oderwać, powrócić w bardziej miejskie rewiry, do świata o stałym podłożu pod stopami. Hamburg to wszak nie tylko port, spichlerze i St. Pauli. Hamburg to... shopping! 


Arkady nad rzeką Alster - sporo antykwariatów, galerii sztuki, nobliwych herbaciarni, a obok sklepy Hugo Bossa, Tiffany, te klimaty. Mijamy. zerkając przelotnie okiem.


Ale tu już wstąpiliśmy na dłużej: Levante-Haus, jeden z najbardziej czarujących budynków w centrum Hamburga, miejsce z duszą. Kupujemy herbatę, przyprawy, duperele dla przyjaciół.

I jeszcze miejsce, bez którego nie byłoby tego miasta: Jungfernstieg nad rzeką Alster. Tu spotykają się zakochani. Tu wrzeszczą jazgotliwe mewy. Tutaj tętni serce Hamburga.




Znużeni, niemi od nadmiaru bodźców, odurzeni i syci wrażeniami, wracamy do hotelu. To miasto wchłonęło nas, pożarło, zaszczepiło w nas bakcyla. Będziemy tu wracać.