Ads 468x60px

wtorek, 29 października 2013

Jo Nesbø "Policja" - śmierć i zmartwychwstanie


Wydawnictwo: Dolnośląskie
Tytuł oryginału: Politi
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Data premiery: 23.10.2013
Liczba stron: 470
Cena: 34,90 zł
Sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry. Twarz poznaczona bliznami. Wzrok skrywający tajemnicę. Czające się w środku demony. Jednym z nich – największy wróg i przyjaciel, ten, którego nazywają Jim Beam. Demon uwodzi. Nęci. I zwycięża w nierównej walce. Zawsze wtedy, kiedy od tego, by mu się oprzeć, zależy najwięcej. Sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry. Najbardziej samotny facet na świecie, i to na własne życzenie. Siejący destrukcję i regularnie burzący to, co mozolnie budował. Czarna dziura, wchłaniająca wszystko, co dobre. Harry Hole.

Kiedy jakiś czas temu ukazał się kolejny tom z serii o Harrym Hole – mowa o „Upiorach” – fani komisarza z Oslo zamarli w niemym przerażeniu, zastygli w stuporze, miotając się między nadzieją a rozpaczą, a pytanie „czy Harry Hole żyje” blokowało wyszukiwarki w sieci. Nadzieja rozkwitła, kiedy rozniosła się wieść o wydaniu kolejnej książki Jo Nesbø, a wydawcy nie pozostawiali wątpliwości: to nadal będzie cykl o Harrym.
I oto jest. Sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Twarz poznaczona bliznami… Więc żyje?

Dalszy ciąg recenzji na portalu Zbrodnia w Bibliotece, czyli tutaj.


Pierwsze zdanie: "Spał w środku, za drzwiczkami."
Gdzie i kiedy: Oslo, współcześnie
W dwóch słowach: śmierć i zmartwychwstanie
Dla kogo: dla kochających Harry'ego, szukających mocnych wrażeń i tych, co wątpią. W kryminał jako gatunek. 
Ciepło / zimno: 97°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Book-Trotter u Kasi. 

środa, 23 października 2013

Jussi Adler-Olsen "Erwartung" (Efekt Marco) czyli bankier i żebrak



Wydawnictwo: dtv
Tytuł oryginału: Marco effecten
Data premiery: październik 2013
Liczba stron: 576
Cena: 19,90 euro 

Boicie się Afryki?... Jej bezprawia, biedy i bestialskich zbrodni, popełnianych przez zbrojne bandy na bezimiennych? Czy dajecie jałmużnę wymizerowanym romskim dzieciom, żebrzącym na rogach ulic, czepiającym się brudnymi łapkami waszych porządnych płaszczy i markowych torebek?... Wkurzają was milionowe przekręty na najwyższych szczeblach, uknute przez zakłamanych i skorumpowanych urzędasów?...

Jeśli choć na jedno pytanie odpowiedzieliście twierdząco, to ta książka was poruszy. Szarpnie za delikatnie struny sumienia, elementarnego poczucia sprawiedliwości, obudzi atawistyczne lęki, nad którymi nie macie kontroli. I jest to zamierzony efekt. Efekt Marco. Sztuczka, którą Jussi Adler-Olsen opanował do perfekcji. To już piąty tom z rewelacyjnej serii o departamencie Q i kultowej trójcy, złożonej z Carla Moercka, jego niezwykłego asystenta Assada i jeszcze bardziej osobliwej Rose. I jak to z każdą dobrą kryminalną serią bywa, połowa sukcesu tkwi w bohaterach. W tej kwestii nikt, kto choć raz zetknął się z tym tercetem egzotycznym, nie będzie miał wątpliwości: nasz Duńczyk, wymyślając sobie swoje postacie, musiał przeżyć supernatchnienie, natchnienie natchnień, pocałunek królowej muz, albo... skonsumował jakieś dziwne substancje. Stworzenie takich bohaterów równało się szóstce w lotto i mniej więcej tak samo się opłaciło - Adler-Olsen już od jakiegoś czasu nie musi się martwić o swoją emeryturę. Nagromadzenie absurdalnych scen, gagów, nieprawdopodobnych dialogów może przywodzić na myśl najlepsze dokonania naszej Chmielewskiej. Wydaje się, że strumień bonmotów z wielbłądem nigdy nie wyschnie, choć upajanie się zbyt wielką ilością wody z tego ruczaju może niekiedy spowodować fizjologiczny odruch odbijania.

Wróćmy jednak do meritum. Piętnastoletni Marco jest członkiem romskiej bandy, trudniącej się w sposób profesjonalny żebraniem i kradzieżami kieszonkowymi. Jego klan, trzymany żelazną ręką przez jego herszta to zbieranina dzieciaków, w większości bez przeszłości i na pewno bez przyszłości. Nie chodzą do szkoły, nie umieją czytać, często celowo okaleczani, by wzbudzać litość odpasionych obywateli zamożnej Europy, ciągną z miasta do miasta, by napełniać kiesy herszta. Marco jest inny. Jako jedyny z dziatwy nauczył się czytać i pisać. Sam zdobywa wiedzę, spragniony jej jak wielbłąd na pustyni (o, udzieliło mi się...), kradnie książki i spędza każdą wolną chwilę w publicznej bibliotece. Kiedy przypadkiem dowiaduje się, że szef klanu chce go okaleczyć, by zwiększyć wpływy z żebrów, Marco postanawia uciec. Z pościgiem na karku kryje się w końcu w lesie, w zagłębieniu z miękkiej ziemi i liści. Liści, skrywających... ludzkie zwłoki. Chłopiec domyśla się, że ten trup to nie przypadek. Już wkrótce zyskuje pewność: to jego klan zamordował tego człowieka. Kim on jest? I za co spotkała go śmierć?...

Wątek Marco i zakopanych pod liśćmi zwłok łączy się z inną zbrodnią, dokonaną w Kamerunie. I milionowym przekrętem wielkiego banku i duńskiego ministerstwa pomocy humanitarnej. I oczywiście z Carlem Moerckiem, który chcąc nie chcąc (bardziej nie chcąc), przystępuje do rozwiązania zagadki.

Intryga jest przednia, nietypowa, poruszająca. Wydawałoby się: sukces gwarantowany. I rzeczywiście, powieść tuż po ukazaniu się w Niemczech znalazła się na pierwszym miejscu list bestsellerów i na razie z niego nie schodzi. Dlaczego więc nie wrzątek? Może dlatego, że swymi znakomitymi dotychczasowymi powieściami autor zawyżył poprzeczkę. Może dlatego, że niektóre dowcipy, powtarzane po wielokroć, jednak przestają śmieszyć. A może dlatego, że intryga, jakkolwiek znakomicie wykoncypowana, rozmywa się na prawie sześciuset stronach, bardzo mocno trącąc gdzieniegdzie melodramatyczną opowieścią z przewidywalnym zakończeniem. Adler-Olsen bardzo chciał zaistnieć na amerykańskim rynku. I zaistniał. Czy zrobił to kosztem głębi, posępnego klimatu, tych wszystkich walorów, które dotąd opierały się wymogom komercji, musicie ocenić sami. O ile ktoś wreszcie zacznie kontynuować wydawanie tego cyklu w Polsce...



Pierwsze zdanie: "Ostatni poranek w życiu Louisa Fona rozpoczął się jak łagodny szept."
Gdzie i kiedy: Dania, Kamerun, współcześnie
W dwóch słowach: bankier i żebrak
Dla kogo: dla fanów serii, oczywiście, oraz dla ceniących niesztampowych bohaterów. Upodobanie do gagów pustynnych nie zaszkodzi.
Ciepło / zimno: 73°

środa, 16 października 2013

Ewa Białołęcka "Naznaczeni błękitem cz. 1" - chłopiec i magia. Ale to już było?...




Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Kroniki Drugiego Kręgu
Data wydania trzeciego: czerwiec 2012
Liczba stron: 504
Cena: 37,90 zł
Są takie książki, książki magiczne, które w pewnym określonym momencie naszego życia wywierają na nas wpływ tak przemożny, że pozostawiają trwałe piętno na duszy, myśleniu, czuciu, sposobie postrzegania rzeczywistości, a nawet na odbiorze wszystkich kolejnych przeczytanych książek. Wystawiamy im w skrytości ołtarzyki i czcimy, otaczając pieczą i miłością. Często przeżycia, jakie wywołały, są zbyt prywatne, by dzielić się nimi z innymi, a niekiedy do tego stopnia intymne, że na nich budujemy relacje z ludźmi bardzo nam bliskimi. Są takie książki. Ja też trzymam w mym refugium kilka przykurzonych już woluminów, takich tylko "moich", własnych, najprywatniejszych.

Piszę o tym nie dlatego, że "Naznaczeni błękitem" są taką książką. Nie. Ale powieść (a właściwie zbiór, nie powieść) Ewy Białołęckiej, dzieło nieco już starsze, za to niedawno wznowione przez Fabrykę Słów, taką książką stać się mogła. Gdybym ją przeczytała dwadzieścia lat temu, z okładem. 

Dwadzieścia lat temu z okładem zachwycałam się Ursulą Le Guin. I "Niekończącą się opowieścią" Michaela Endego. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o chłopcu wyposażonym w wielki magiczny talent, szlifującym czarodziejskie zdolności w Hogwarcie, który istniał podówczas być może tylko w wyobraźni autorki, albo, nie daj Boże, o niejakim Eragonie, którego z wizją Ewy Białołęckiej łączy li tylko i wyłącznie to, iż traktuje o przyjaźni chłopca i smoka. I w te klimaty doskonale wpisują się te opowiadania, etiudy bardziej (bo aby zyskać miano powieści, potrzebna jest inna dramaturgia, większy rozmach, obszerniejsze ramy), osnute wokół jednego wspólnego tematu: bohaterami wszystkich są dzieci, obdarzone wyjątkowymi magicznymi zdolnościami, okupionymi jednak pewną ułomnością: Nocny Śpiewak urodził się cały pokryty sierścią i wegetuje w warunkach gorszych niż niejedno zwierzą, Biały Róg ma kalekie nogi, zaś Kamyk jest głuchy. A jednak ich magiczny talent czyni ich wyjątkowymi, daje niezwykłą moc, ale jednocześnie staje brzemieniem, przekleństwem. O dorastaniu pod jarzmem inności traktuje ta historia. O mierzeniu się z obcością i innością, o poszukiwaniu akceptacji, miłości i przyjaźni. 

Nic wielkiego?... Może. Ale Białołęcka, w odróżnieniu od wielu innych przeciętnych twórców, zdaje się posiadać bajeczny talent (tak, ona też), talent rzadki wbrew pozorom, nawet wśród piszącej braci: potrafi snuć opowieści. Umie magnetycznie przykuć uwagę, wymalować słowem wizję świata, do którego chce się powracać. I jest to świat na tyle swojski, by czuć się w nim dobrze, a zarazem na tyle oryginalny, plastyczny i barwny, by chciało się westchnąć z zachwytem. Jej umiejętność operowania słowem ma coś z magii, takiej łagodnej i ciepłej. 

Skupienie się na prostych opowieściach o chłopcach i ich ułomnościach i uzdolnieniach skutkuje jednak tym, że w którymś momencie zaczyna odczuwać się ssanie, swoistą próżnię, domagającą się wypełnienia. Zarysowany tu świat jest niezwykły, spójny, barwny, to bez wątpienia, ale niepełny. A chciałoby się poznać odpowiedzi na wiele pytań, pytań o społeczne czy ekonomiczne struktury tego świata, o to, czym naprawdę zajmują się magowie, pytań, które przynajmniej w tej pierwszej księdze nurtują, ale nie znajdują odpowiedzi. Nieco zatraca się tu również napięcie. Podczas gdy początkowo z pałającym obliczem kibicujemy jeszcze naszym chłopaczkom, z czasem, obserwując kolejne beztroskie baraszkowanie Kamyka i smoka (który, notabene, należy do najbardziej udanych smoczych kreatur, jakie kiedykolwiek udało mi się poznać) zaczyna nużyć. Zabrakło tu klamry spinającej całość, wyraźnie zarysowanej intrygi, która uzasadniałaby nazywanie tej książki powieścią. 

Gdyby tak cofnąć czas... Tak, ta książka miałaby szansę na mą wielką i dozgonną miłość, na mą cześć bałwochwalczą i bezwarunkową. Dziś cynicznej babie za mało, wciąż za mało. Nawet w książce tak pięknej i wywołującej pozytywne wibracje, jak opowieść o Tkaczu Iluzji.



Pierwsze zdanie: "Ludzie pracowali od rana, kiedy tylko słońce zaczęło spijać rosę z trawy i zwierzęcej sierści."
Gdzie i kiedy: gdzieś w jakimś innym świecie, gdzie króluje magia, kiedyś
W dwóch słowach: magiczna i emocjonalna
Dla kogo: dla wrażliwych, dla smokolubów, dla pochylających się nad dolą odmieńców
Ciepło / zimno: 85°

środa, 9 października 2013

Marek Krajewski "W otchłani mroku" - czerwone zady i filozofia




Wydawnictwo: Znak
Data premiery: 12.09.2013
Liczba stron: 320
Cena: 36,99 zł


Właściwie to nie muszę pisać o tej książce. Marek Krajewski jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich autorów, w dodatku jednym z nielicznych, którzy odnieśli wymierny sukces na zagranicznych rynkach. Jest też swego rodzaju prekursorem: nie tylko wyniósł gatunek kryminału na salony, przyczyniając się do oczyszczenia go z fetoru pośledniości, ale i sprawił, że dziesiątki adeptów pisarstwa zakrzyknęło: ja też! - wywołując lawinę raczej mniej niż bardziej udanych dzieł chcących się wpisać w pewien retro-schemat. Przedstawiać go zatem nie trzeba. Nie zamierzam też nikogo przeciągać na swoją stronę, udowadniając, że "wielkim pisarzem jest" (albo i nie), bo ów klasyczny filolog, który stworzył Mocka i Popielskiego, jak żaden inny polaryzuje, dzieląc czytelników na tych wielbiących oraz tych odsądzających go od czci i wiary i zarzekających się, że "Krajewskiego nie cierpią". Niechże zatem każdy zostanie w swoim obozie, a ja w prostych słowach opowiem o swoich wrażeniach z lektury.

"W otchłani mroku" podejmuje historię Edwarda Popielskiego tam, gdzie porzuciły go "Rzeki Hadesu". Lwowski komisarz przenosi się do Wrocławia. Myli się jednak ten, kto sądzi, że wraz z wojną zakończyły się barbarzyństwa. Niegodziwości, okrucieństwa, ludzie napędzani najniższymi instynktami, bieda, braki, wycieńczenie fizyczne i wypalenie duchowe - wydaje się, że w tym jednym miejscu i czasie skupiło się wszelkie zło, rozrywając wymiary tego, co jest w stanie znieść człowiek. Przytłaczający to obraz, deprymujący i ciągnący w otchłań, tę samą, która może spojrzeć we wpatrującego się w nią zbyt długo człowieka. Gdzie w tej apokalipsie jest Popielski? Popielski, pozbawiony autorytetu i aparatu władzy, w głębi serca nigdy nie przestał być policjantem. Kiedy miastem wstrząsa seria brutalnych gwałtów, rasowy dochodzeniowiec podejmuje trop i z wytrwałością i zażartością charta (i chyba tylko nimi, bo i siły i możliwości sześćdziesięciolatka już nie te) podąża za bestią.

Ale Popielski jest nie tylko głównym bohaterem. Jest także autorem pamiętnika, który po latach od opisanych w nim wydarzeń trafia w ręce... stop. Nie będziemy spojlerować. Dość powiedzieć, że tym razem Krajewski nie poprzestał na kryminalnej historyjce z dawnych czasów, tym razem ramy powieści są szersze, obejmujące również koniec lat osiemdziesiątych i współczesność, zaś spina je klamrą niezwykle interesujący, o ile nie najciekawszy ze wszystkich, wątek uniwersytecki. Można się spierać, czy oddanie głosu Popielskimu na przeważającą część spektaklu przysłużyło się dramaturgii, czy kotwica, którą autor zarzucił w powojennym Wrocławiu, nie okazała się zbyt ciężka, jednak wolta, którą zaskoczył czytelnika w finale rekompensuje wrażenie żmudności. Przyznam, że z ulgą i zadowoleniem powitałam te nowe szlaki.

Nowym aspektem (i raczej rzadkim w literaturze kryminalnej) jest ukłon w stronę filozofii. Dyskurs o genezie zła, który tutaj obleczono w formę frapującej potyczki intelektualnej Murawskiego i Stefanusa, to posunięcie brawurowe. Krajewski odważył się bowiem wstąpić na tereny grząskie: filozoficzne rozważania granic dobra i zła, jakkolwiek stanowiące sedno gatunku, niekoniecznie przysporzą mu przychylności mas. Ale właśnie to mi się tutaj podoba: wykraczanie poza ciasne ramy wyznaczane przez wymogi masowego rynku, przemycenie treści, miło łechtających potrzeby czytelnika poszukującego intelektualnych wyzwań, ciekawe eksperymenty z krzyżowaniem gatunków. I choć scena z wątpliwym eksperymentem filozoficznym, w której gwałt na licealistce podmalowany jest uporczywym, niemilknącym wywodem filozoficznym nauczyciela, może budzić kontrowersje i pytania o jej zasadność, to już samo leżące u jej podstaw pytanie, czy dobro może zwyciężyć nad złem, wątpliwości nie budzi.

Nie jest to lektura przyjemna: czerwone zady bolszewickich oprawców, podrygujące między nagimi udami kobiet, nalane gęby prymitywnych knurów to obrazy, które ranią pewną estetyczną wrażliwość. Można je akceptować jako środek stylistyczny lub nie. Można się godzić na epatowanie brutalnością i brzydotą lub wybrać lekturę nieco mniej nadszarpującą dobre samopoczucie. To kwestia pewnych wyborów. Ja wybieram Krajewskiego, bo w jego prozie nic mi nie kuleje, nie ma stylistycznych kiksów, warsztatowych niedociągnięć i nieporadności. Krajewski czytelnika szanuje i wymaga, nie tylko od niego, ale przede wszystkim od siebie. Jego powieści są dopracowane, przemyślane i spójne. Lubię profesjonalistów.


Pierwsze zdanie: "To, co młody filozof miał dzisiaj uczynić, najpewniej zostanie uznane za okrutną zemstę."
Gdzie i kiedy: Wrocław, 1946, 1989, 1991, 2012
W dwóch słowach: barbarzyńcy i filozofowie
Dla kogo: dla odważnych, poszukujących i zaprawionych
Ciepło / zimno: 88°

poniedziałek, 7 października 2013

Najgorętszy tydzień w roku


Zaczyna się, a właściwie zaczął w miniony weekend, najgorętszy tydzień w roku. Przynajmniej pod względem książkowym. Bez wdawania się w dysputy o zasadności wyborów jury, podaję najważniejsze terminy. Jedziemy:

1. Festiwal Literatury Kobiecej Pióro i Pazur - zakończony w miniony weekend. Wiele osób było obecnych duchem (w tym ja), niektórzy nawet ciałem. Ciekawych odsyłam na stronę festiwalu. Wspomnę o własnym skromniutkim wkładzie: własną nagrodę przyznała grupka blogerek polonijnych, w tym ja.

2. Nagroda Nike przyznana. Nie rozpisuję się, bo i tak już wszyscy wiedzą. Obronili się Bator i Twardoch, gratulacje!








3. Frankfurt! W dniach 9-13 października odbędą się Międzynarodowe Targi Książki we Frankfurcie. Do książkowej Mekki w środę wyruszy gigantyczny strumień pielgrzymów, niestety, w tym roku beze mnie. Postaram się nadrobić wszystko za rok. Gościem honorowym tym razem jest Brazylia.


4. Nagroda Deutscher Buchpreis jest najbardziej prestiżowym wyróżnieniem dla pisarzy w Niemczech. Dziś wieczorem, 7 października, poznamy tegorocznego laureata. Oto finaliści:
      
Nagroda dotowana jest kwotą 25000 euro, finaliści otrzymują po 2500 euro.

5. Nobel? Najprawdopodobniej w czwartek około godziny 13 ogłoszony zostanie laureat literackiej nagrody Nobla. Data ogłoszenia nie jest znana, na stronie widnieje tylko adnotacja "wkrótce", jednak najpewniej będzie to 13 października. Wśród najczęściej typowanych słyszy się nazwiska: Haruki Murakami, Joyce Carol Oates, Peter Nadas i Jon Fosse.

6. Nagroda Wielkiego Kalibru zostanie przyznana 12 października w ramach Wrocławskiego Festiwalu Kryminału. Nominowani:
  • Wojciech Chmielarz, "Podpalacz" 
  • Agnieszka Chodkowska-Gyurics, Tomasz Bochiński, "Pan Whicher w Warszawie" 
  • Mariusz Czubaj, "Zanim znowu zabiję" 
  • Piotr Głuchowski, "Umarli tańczą"
  • Marta Guzowska, "Ofiara Polikseny"
  • PM Nowak, "Ani żadnej rzeczy" 
  • Marcin Wroński, "Skrzydlata trumna" 
Kto chce, niech się entuzjazmuje, a ja postanawiam jednogłośnie przyznać sobie na początek tygodnia spontaniczną nagrodę Najfajniejszej Tłumaczki, Blogerki, Czytelniczki, Matki, Żony, Kochanki, Zaparzaczki Herbaty, Ogrodniczki, Rowerzystki, Marzycielki, Zrzędy w jednym. Werdykt jest niepodważalny i ostateczny.

sobota, 5 października 2013

Biblioteka metropolii


Tak sobie szperam książkowo po sieci. Wpadłam na parę aukcji, pozachwycałam się tym i owym, podumałam, zniesmaczyłam... I zachłysnęłam jednym znaleziskiem. Trzy lata temu Süddeutsche Zeitung wydało własną bibliofilską edycję zatytułowaną "Biblioteka metropolii". Kierując się mottem "w każdym wielkim mieście tkwi jakaś wielka powieść", redakcja felietonów SZ wybrała dwadzieścia powieści związanych z najbardziej fascynującymi powojennymi metropoliami świata. Powstała w ten sposób literacka podróż dookoła świata, niepowtarzalne świadectwo naszych czasów. Każdy tom wydany oczywiście w twardej oprawie z obwolutą, w jednolitej szacie graficznej - kąsek dla snobów, ale chyba nie tylko. Co wybrali redaktorzy? Popatrzcie:

1. Cosmopolis Don DeLillo New York
2. Die dunke Seite der Liebe (Ciemna strona miłości) Rafik Schami Damaszek
3. Verloren in Peking Hei Ma Pekin
4. Zazie w metrze Raymond Queneau Paris
5. Bombaj. Maximum City Suketu Mehta Bombaj
6. Magic Hoffmann Jakob Arjouni Berlin
7. Die Nächte von Flores (Noce Flores) César Aira Buenos Aires
8. Hamida z zaułka Midakk Nadżib Mahfuz Kair
9. Die Journalistin (Dziennikarka) Saiichi Maruya Tokio
10. Kraina najczystszego powietrza Carlos Fuentes Meksyk
11. Pchli pałac Elif Shafak Stambuł
12. Linia piękna Alan Hollinghurst Londyn
13. Informatorzy Bret Easton Ellis Los Angeles
14. Nie jest już łatwo Chinua Achebe Lagos
15. Dom nad rzeką Moskwą Jurij Trifonow Moskwa
16. Miasto Boga Paulo Lins Rio de Janeiro
17. Softcore Tirdad Zolghadr Teheran
18. Rytuały Cees Nooteboom Amsterdam
19. Johannesburg. Insel aus Zufall (Johannesburg. Wyspa z przypadku) Ivan Vladislavić Johannesburg
20. Rzymianka Alberto Moravia Rzym 

Na zielono zaznaczyłam książki wydane po polsku. Tytuły czarnych, czyli niedostępnych po polsku podałam po niemiecku, z orientacyjnym przekładem na polski w nawiasie. Jak widać, wydano tego u nas całkiem sporo. 

Nie wiem, jakim cudem umknęła mi ta seria... Teraz oczywiście niemal nigdzie jej nie ma w całości, liczę na jakąś aukcję czy coś, bo niemiłosiernie się na nią napaliłam. A teraz Wy: co Wy na to? Czy to dobry wybór? Co byście dodali? Czy na tej liście zmieściłaby się np. Warszawa? I w jakiej książce? Czy podniecają Was takie selektywne serie? No i wreszcie, czy mam się o co bić?

Cyrk w cyrku


Dlaczego Jussi Adler Olsen śpiewał w cyrku piosenkę Beatlesów? Na czym polega wyższość duńskiego nad niemieckim? Kiedy był najnudniejszy dzień w historii świata?... Odpowiedzi na te pytania, a nawet trochę więcej, znajdziecie w mojej relacji ze spotkania z pewnym Duńczykiem (na zdjęciu powyżej pracowicie składającego wiele skomplikowany i - na oko - niepodrabialny autograf na bardzo grubej książce). Relacja jak zwykle na portalu Zbrodnia w Bibliotece, czyli TUTAJ. Bawcie się dobrze! Uwaga na tygrysy, klauny i iluzje!...


piątek, 4 października 2013

Marie Hermanson "Himmelstal" (Rajska dolina) - niebo czy piekło?...


Wydawnictwo: Insel Verlag
Tytuł oryginału: HimmelsdalenData premiery: 12.03.2012
Liczba stron: 427
Cena: 14,99 euro

"Rajska dolina" mnie oczarowała. Wgryzałam się w tę opowieść, dziwiąc się coraz bardziej, jak to się stało, iż umknęła mi pisarka tak kunsztownie władająca sztuką wprowadzania w błąd i subtelnego, nienachalnego budowania atmosfery grozy. Hermanson?... Nowa gwiazdka na skandynawskim nieboskłonie? Raczej nie, Hermanson nie jest debiutanką, nawet w Polsce wydano już jedną jej powieść. Czyli niezauważony talent - takie też bywają. Już zaczęłam murować w myślach cokolik, na którym zamierzałam ustawić moją nową ulubioną Szwedkę, już topiłam w tygielku metale na brązowy pomniczek, kiedy niepostrzeżenie, nie wiadomo kiedy, ruck-zuck, jak mawiają Niemcy, dotarłam do finału. A wtedy...

Nie, chwila, moment. Pozostańmy przez chwilę przy zachwytach. Historia rozpoczyna się tak jak lubię: zwyczajnie, ale frapująco. Daniel dostaje list od brata. Z Maxem nie łączy go zbyt wiele, oczyście poza wspólnym DNA, grupą krwi i rodzicami, jak na jednojajowe bliźnięta przystało. Ba, Daniel nigdy przedtem nie dostał od brata żadnego listu. List nie został wysłany w piekle, jak wydało mu się przez ulotny moment, kiedy zobaczył stempel (Helvetia a nie Helvete, co znaczy piekło po szwedzku). Nie, Max przebywa w Szwajcarii, w luksusowej klinice leczącej syndromy wyczerpania zawodowego i inne cywilizacyjne plagi. W urokliwej atmosferze Alp, w spokojnym odosobnieniu pacjenci o odpowiednio grubym portfelu mogą tu kurować poharataną psyche i dochodzić do siebie po rozmaitych przejściach. Max proponujhe bratu, by ten odwiedził go w klinice, łącząc rodzinną wizytę z kilkudniowym odpoczynkiem. Na jego koszt. Daniel przyjmuje propozycję - dorabiający na etacie nauczyciela tłumacz nie zarabia kokosów, wie, że wkrótce straci pracę, więc skuszony wizją paru dni w miłym otoczeniu udaje się do Rajskiej Doliny. 
Okładka wydania polskiego, Amber 2013

Na miejscu jest zaskoczony dobrym stanem psychicznym Maxa - ten od dawna cierpiał na zaburzenia maniakalno-depresyjne, jednak pobyt w klinice wyraźnie dobrze na niego działał. Już następnego dnia po przyjeździe brat wyjawia mu jednak prawdziwy powód zaproszenia: zwraca się do niego z prośbą o pomoc. Pobyt w klinice kosztuje, on zaś, by móc go opłacić, musi dotrzeć jakoś do pieniędzy, które... zarobił niezupełnie legalnie. W dodatku ma długi u mafii, która grozi, że zemści się w okrutny sposób na jego narzeczonej, jeśli ich nie ureguluje. Sęk w tym, że Max nie może wyjechać z kliniki, nie zapłaciwszy uprzednio za leczenie i pobyt. Ma jednak gotowy plan: chce, by brat na kilka dni wskoczył w jego rolę - wszak są bliźniakami, a jeśli Daniel zgoli brodę, zaś Max doklei sobie sztuczną, nikt nie dostrzeże sztuczki. Po kilku dniach Max wróci do Szwajcarii z pieniędzmi i będzie po kłopocie. Daniel się waha. Kiedy następnego dnia się budzi, Maxa już nie ma. Znika, zabierając jego portfel, rzeczy, paszport. Danielowi nie pozostaje nic innego, jak podjąć grę. Ale Max nie zjawia się po paru dniach, jak obiecywał. A klinika okazuje się czymś zupełnie innym, niż mu się wydawało...

Niby taki prosty trick, ale jakie otwiera możliwości! Hermanson wykorzystuje to w pełni. Jakże cudownie wprowadza drobne elementy budujące napięcie, jak umiejętnie gra z emocjami, zdradzając peu à peu detale, zaznaczając ścieżki, którymi zamierza poprowadzić czytelnika, nie zdradzając zbyt wiele, nie spiesząc się z uniesieniem zasłony tajemnicy. Alpejska dolina, emanująca początkowo błogim ciepłem, stopniowo przestaje być bezpieczną macicą, a staje się pętlą, zaciskającą się w śmiertelnym skurczu. Jasne, sporo podobnych motywów gdzieś już w literaturze się pojawiło. Hermanson umiejętnie czerpie z obfitych pokładów gatunku, przypomina gęstą atmosferę "Lotu nad kukułczym gniazdem", bawi się wątkami "Wyspy skazańców" - niektórym mogą nasunąć się nawet skojarzenia z "Bielszym odcieniem śmierci" - i robi to ze znawstwem. Pierwsza faza pobytu Daniela w Rajskiej Dolinie, kiedy ani on, ani czytelnik nie zna jeszcze prawdziwej natury tej instytucji, to wyrafinowany, subtelny thrill jakich mało, a Hermanson wyciska maksimum z wykreowanej sytuacji. 

A jednak pary nie wystarcza na finalną eksplozję i worek flaczeje, wydając z siebie ledwie żałosny piard. W przedfinalnym amoku autorka sięgnęła chyba do złej szuflady, a z niej zamiast szlachetnych ozdób wysypało się tanie, plastikowe badziewie, tandeta i bazar. Jakieś wszczepione chipy, jakieść katakumby, jakiś doktor Mengele - czego tu nie ma! Niektóre z wrzuconych tu hojną ręką wolt sprawdziłyby się w scenariuszu trzeciorzędnego thrillera, ale nie tu, w tej wypieszczonej, stonowanej, kameralnej scenerii, nie w tej wwizji, której siła polegała na niedopowiedzeniu, umiarze, na tym, co niewidzialne, podprogowe, nieoczywiste. To nie ta bajka, pani Hermanson, nie ta bajka. 

Kolejna powieść z niewykorzystanym potencjałem, znakomity początek, dobra intryga i zero pomysłu na finał. Hermanson, siadaj, trója. No dobra, dodaję parę punktów za zdecydowanie dobre osiemdziesiąt procent książki. 


Pierwsze zdanie: "Kiedy przyszedł list, Daniel pomyślał, że został wysłany z piekła."
Gdzie i kiedy: niedostępna dolina w szwajcarskich Alpach, współcześnie
W dwóch słowach: klaustrofobia i psychopaci
Dla kogo: dla miłośników subtelnie budowanego napięcia i tych, którzy nie przejmują się sztampowymi woltami
Ciepło / zimno: 64°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Book-Trotter u Kasi z Kącika z Książką.