Obiad i kolacja :-) |
Chyba należą się Wam słowa wyjaśnienia. Trzy miesiące milczenia. Żadnej recenzji, niewiele oznak życia na fejsie i w komentarzach do Waszych notek. Cisza. Cisza na blogu, ale nie w realu. Ostatnie trzy miesiące mojego życia były intensywne, esencjonalne, przełomowe. Chcecie posłuchać, dlaczego?
Zaczęło się od odwlekanej od czterech lat wizyty u lekarza. Właściwie powinnam kontrolować się regularnie, bo mam kilka przypadłości, od których wprawdzie nie padnę z miejsca trupem (choć i to nie wiadomo), ale trzeba je mieć na oku. A ja, jak każda matka, kiedy płoną lasy, nie lecę ratować róż - trzeba było zająć się młodym Smokiem. Zdrowie Smoczycy poszło w odstawkę. Do czasu, kiedy panie w przychodni nie chciały już wystawiać z automatu recepty na leki, które muszę zażywać. Kazały przyjść i się zbadać. Podkuliwszy ogon, napełniwszy błękitne oczy wyrazem najszczerszej skruchy, udałam się do mojego medycznego Cerbera. A to, co od niego usłyszałam, sprawiło, że oniemiałam. Było źle. Bardzo źle. Do moich i tak nieciekawych przypadłości doszły kolejne. I perspektywa kolejnych leków.
Zawlokłam się do domu, pokonana, zdruzgotana. Zła na siebie. Przez kolejne dwa tygodnie, potrzebne na wykonanie kolejnych badań, wykluczających pewne ewentualności, dumałam. I kształciłam się. Szukałam. Czytałam. I znowu dumałam. Wszystko się we mnie jeżyło przeciwko konieczności łykania kolejnych prochów, godzenia się z następnymi skutkami ubocznymi. Nie. Nie! Nie ja. Nie teraz! Za wcześnie. Przecież mam dopiero czterdzieści lat, przecież dopiero zaczynam żyć tak naprawdę, jeszcze wszystko przede mną. Protest i bunt. I przekonanie, że można inaczej. Że leki to tylko łatanie dziur, że trzeba pójść inną drogą, najprostszą, choć może nieco bardziej wyboistą. W mrocznych zwojach mojego umysłu zaczął dojrzewać plan. Zaproponuję deal. Poproszę o trzy miesiące. O odroczenie. Stanę na głowie, na rzęsach, na uszach. Ale nie będę łykać nowych leków. Które do reszty rozwalą mi wątrobę i zrobią ze mnie nalaną, niemrawą i agresywną fokę. Lekarz przyjął wyzwanie. Poszedł na deal (kochany!). A kiedy wychodziłam z gabinetu, powiedział, że i tak nie dam rady zbić wyników o więcej niż 10%. I to mi dało kolejnego kopa. Nie dam rady?!... Jeszcze się zdziwisz, konowale.
Zmiany były radykalne. Odstawiłam cukier, pszenicę, mięso. Zaczęłam odkrywać nieznane, fascynujące terytoria. Eksperymentowałam w kuchni, wywołując naprzemiennie ekstazę i lekką odrazę u pozostałych domowników. Dowiedziałam się, że płaskurka to nie zwierzę i że komosa ryżowa ma wspaniały, orzechowy smak. Że można zrobić pyszne lody z truskawek i nerkowca, słodzone tylko daktylem. Że nasiona konopii wspaniale harmonizują z sałatą lodową i papają. Że bulion warzywny, wbrew temu, co wmawia nam jasnowłosa Matka Polska w telewizji, to nie żółty proszek z glutaminianu i tłuszczu ze śladowymi ilościami warzyw, tylko delikatny i esencjonalny wywar, dający się przygotować w 20 minut. Odkryłam prostotę i głębię nowych smaków. Bez katowania się i wyrzeczeń. Bez głodu i chętki na słodkie. Natura daje człowiekowi tyle cudownych skarbów, trzeba tylko chcieć i umieć je wziąć. Przestałam jeść, zaczęłam się odżywiać. Odżyłam.
Odnalazłam radość w sporcie. Cotygodniowe treningi z fajnymi babkami stały się wyczekiwanym momentem, mozolne wymachiwanie kijkami przerodziło w dynamiczny power walking (pozdrawiam Kasię Hordyniec, która swoim niezłomnym uporem i zapałem niejednokrotnie dała mi niezły zastrzyk energii i motywacji), zaciągnęłam męża Smoka na treningi badmintona, pływam w jeziorze, miarowo i z rozkoszą rozcinając szmaragdową toń. Żyję, oddycham, jestem.
Po dwóch miesiącach musiałam sprawić sobie nową garderobę. Spodnie do wywalenia, wiszą na dupinie. Bogowie, potrzebne były nawet nowe, mniejsze gacie i cyckonosze (niestety). Po trzech miesiącach uświadomiłam sobie, że wróciłam do wagi sprzed obu ciąż. Tak mimochodem, bez wysiłku.
I wreszcie kontrola po trzech miesiącach. Czekałam na ten moment i bałam się go. Bo co, jeśli to wszystko to tylko mrzonki naiwnej baby? Jeśli niektórych rzeczy po prostu nie da się zmienić? Jeśli radykalna zmiana trybu życia to tylko chwalebny wprawdzie, ale jednak dodatek, fanaberia?
Wiecie, co powiedział lekarz? Powiedział: chodź tu do mnie, baby. Chodź, dziewczyno, i zobacz, co zrobiłaś. I pokazał na ekran komputera, na którym pojawiło się wszystko, czarno na białym, nagie i oczywiste. Wyszłam na prostą. Naprawdę. To nie było dziesięć procent, to było (miejscami) pięćdziesiąt i więcej. To, co wydawało się niemożliwe, stało się proste i wykonalne jak podrapanie się po nosie. Bo, moi drodzy, wszystko zaczyna się w głowie. To tylko kwestia chcenia. I wytrwania w postanowieniach. Takie proste. Takie trudne. Można.
PS. Rewolucja w odżywianiu i trybie życia zbiegła się z jednym z największych czytelniczych kryzysów, jakie mnie dotąd dopadły. Czytam mniej. A właściwie kończę mniej, bo rozpoczynam mnóstwo książek. Ale większość okazuje się zbyt miałka, zbyt płaska. Niewielu udało się przykuć mnie na dłużej. Kilka z nich było rewelacyjnych - ale to już temat na następną notkę. Bo będzie. Na pewno.
Wspaniale znów Cię czytać :) Brawo za zmianę diety i niepoddawanie się, za wyjście na prostą! Życzę Ci mnóstwo zdrowia i jeszcze więcej siły na pilnowanie tego zdrowia, no i odpowiednich lektur :)
OdpowiedzUsuńDzięki za życzenia, przydadzą się :-) Choć nie wyobrażam sobie powrotu do dawnych nawyków żywieniowych - zbyt wiele mam do stracenia, zbyt wiele do wygrania... Tylko z tymi lekturami - mam nadzięję, że wreszcie pokonam kryzys. Ostatnio na dziesięć rozpoczętych książek kończę jedną... :-(
UsuńCieszę się, że udało Ci się zmienić tryb życia, odżywiania i dzięki temu podreperowałaś zdrowie. :) Ja zawsze myślałam, że zdrowo się odżywiam. I rzeczywiście tak jest, ale... Zaczęłam tyć. W miesiąc nawet 6kg, coś strasznego! Zrobiłam mnóstwo badań i okazało się, że mam niedoczynność tarczycy. TSH z każdym dniem wzrastało. Odkryłam to niestety za późno, teraz czeka mnie łykanie tabletek przez całe życie. Chyba, że tarczyca zacznie sama produkować, w co wątpię. Ale dzięki zdrowemu odżywianiu mam tylko tą jedną dolegliwość, a nie kilka. Czasem warto na początku się przemóc, być może przemęczyć, aby później cieszyć się pełnią sił i zdrowia. ;) Tak trzymaj!
OdpowiedzUsuńTarczycowe przypadłości są okropne, znam to z autopsji... Ja mam Hashimoto, na szczęście mam dobrze ustawione leki i nie męczą mnie żadne dolegliwości. Lepsze to niż tycie, jak u Ciebie, albo inne upierdliwe rzeczy. Życzę zdrowia, oby się wszystko ustabilizowało!
UsuńGratuluję. Płaskurka to nie zwierzę - dobre:) Zdrowia, sił i wiatru w żaglach.
OdpowiedzUsuńDzięki :-) Kamut też nie zwierzę, notabene ;-)
UsuńGratuluję. Płaskurka to nie zwierzę - dobre:) Zdrowia, sił i wiatru w żaglach.
OdpowiedzUsuńTwoja notka jest wspaniała. Pełna energii i motywująca. Gratuluję i cieszę się z powodu lepszego zdrowia i wygranej z "medycyną" współczesną. Co do książek, to wydaje mi się, że jeżeli w nas samych zachodzą zmiany to i w gustach czytelniczych również. Coś się kiedyś kończy, coś zaczyna :).
OdpowiedzUsuńA wiesz, że o tym nawet nie pomyślałam?... Może i masz rację... Z jednej strony ciągnie mnie do tego, co do tej pory kochałam, z drugiej nie odczuwam przy lekturze żadnej satysfakcji... Może pora spróbować czegoś całkiem innego?...
UsuńMnie w takich sytuacjach zawsze pomaga odpuszczenie. Nie będę się stresować, że nagle każda książka wydaje mi się nudna i pusta. Daję sobie spokój, nawet nie czytam przez kilka dni, albo czytam coś, po co normalnie bym nie sięgnęła. Albo sięgam po książki "komfortujące", a potem powoli wracam do tych gatunków, które lubię najbardziej. Albo też i nie. Ostatnio coraz rzadziej czytam fantastykę. Ale za to odkrywam reportaże i książki popularnonaukowe :). Coś na pewno znajdziesz :).
UsuńWielkie gratulacje, ciagle probuje przeprowadzic w swoim zyciu podobna rewolucje i ciagle odkladam ja na potem. A zdradzisz jakies zrodla, tzn. skad czerpalas wskazowki i pomysly, jak i co robic? :-)
OdpowiedzUsuńPS. To pisalam ja, Iza z czas-odnalezniony :-).
OdpowiedzUsuńAch, Iza, jak mi brakuje Twoich tekstów!... Weź no się Ty zbierz i coś napisz!
UsuńA odpowiadając na pytanie: bardzo wiele informacji zaczerpnęłam ze strony www.zentrum_der_gesundheit.de (niestety, tylko dla niemieckojęzycznych). Bardzo mi pomogła, bardzo. Rozprawiają się tam z wieloma mitami na temat odżywiania, są bezkompromisowi, trochę radykalni, ale tego mi było trzeba :-) Poza tym nakupowałam jak głupia książek kucharskich dla wegetarian i wegan, zaprenumerowałam jedno pisemko wegetariańskie... i już.
Agnieszka, pisze juz znowu, na www.beresnika.blogspot.com.
UsuńJak Ci sie przypomni jakas strona po polsku na ten temat, to podrzuc, pliz, pliiz . Albo moze czasem jakas notka na ten temat? (ta byla bardzo inspirujaca, ja tez sie wezme! :-) )
Ty piszesz, a ja nic nie wiem!!! Już dodałam, zaraz będę czytać.
UsuńPoszperam po polsku, może coś znajdę porównywalnego. A jak nie, to rzeczywiście może coś skrobnę... Wprawdzie to temat niezgłębiony, niezwykle obszerny, ale może będzie z tego nawet nowy blog?... Tak mi chodzi coś po głowie :-)
Agnieszka, nowy blog, koniecznie! Ja od dawna planuje taka zmiane, czytalabym! :-)
UsuńKochana, witaj z powrotem!
OdpowiedzUsuńPierwsza część Twojego wpisu dosłownie mnie zmroziła, ale druga połowa i końcówka tchną naprawdę optymizmem i radością. Gorące gratulacje za nowe wyniki!
No przecież musiałam wprowadzić trochę dramatyzmu ;-) Nie to żebym była jakaś umierająca, ale wiesz jak jest - w końcu trzeba powiedzieć sobie: teraz. Teraz jest ten moment, żeby zrobić to, co zawsze się chciało, a nigdy nie starczało motywacji...
UsuńCo tam książki, ważne zdrowie! Serdecznie gratuluję i trzymam kciuki za kolejne sukcesy sportowo-zdrowotne :)
OdpowiedzUsuńCo racja, to racja :-) Dzięki!
UsuńCieszę się, że odżyłaś.:) I podziwiam samozaparcie w zmianie trybu życia - mam siłownię naprzeciw drzwi i jakoś nie mogę do niej dotrzeć... W każdym razie zdrowia i kolejnych korzystnych zmian.:)
OdpowiedzUsuńPS. Cy Ty czytasz Elantris?
Dzięki :-) Czasami szewc bez butów chodzi - w sensie, że jak blisko, to człowiekowi jakoś nie po drodze ;-)
UsuńA czytam nowego Sandersona, The Rithmatist się nazywa w oryginale. Młodzieżówka, ale urocza :-)
Agnieszko, zdrowie to największy skarb. Gratuluję Tobie wytrwałości i udanej zmiany na lepsze. Pozdrawiam serdecznie i czekam na nowe wpisy :)
OdpowiedzUsuńtommyknocker
Dzięki, Tommy :-)
UsuńRany, jak to się dobrze czytało, aż mi uśmiech coraz szerszy kwitł na ustach! ;) Gratuluję i zazdroszczę siły i samozaparcia, ja choć kilka razy sobie obiecywałam te zmiany na lepsze, wciąż wracam do okropnych żywieniowych nawyków.
OdpowiedzUsuńTo okazało się łatwiejsze, niż myślałam, ale tak to jest z tego typu przedsięwzięciami - wszystko zaczyna się w głowie :-)
UsuńAż poczułam się głodna :D.
OdpowiedzUsuńNie to było moim zamiarem ;-)
UsuńChodź, niech cię uściskam, dzielna dziewczyno! :)
OdpowiedzUsuń:-)))
UsuńCieszę się, że wszystko tak dobrze się ułożyło :) Wszystkich chorób dietą nie wyleczymy, ale sama też się przekonałam, że zmiana nawyków może zdziałać cuda :)
OdpowiedzUsuńPrawdę mówiąc, nie sądziłam, że odżywianie może aż TAK wpływać na zdrowie... Wiem, że nie wszystko się da tak naprawić, ale co się da, to się powinno :-)
UsuńAle fajnie, że wróciłaś :)! Dołączam się generalnie do chóru życzeń, oczywiście :). Żeby dalej szło wszystko jak najlepiej! I mogę nawet polecić jedną świetną niemiecką wegańską książkę kucharską, Jerome Eckermeiera "Vegan. Tut gut - schmeckt gut!" -- świetne przepisy, chociaż śledzie z bakłażanów mnie trochę rozczarowały, za to w sosach i makaronach Eckermeier jest mistrzem (przy czym makarony można spokojnie zastąpić warzywnymi "makaronami" :)).
OdpowiedzUsuńDzięki, przy okazji zajrzę na pewno! Nie wiem, jak to jest z tym w Polsce, ale w Niemczech ukazuje się teraz mnóstwo książek kucharskich z przepisami wegańskimi i wegetariańskimi. Właściwie większość nowości to właśnie książki wegańskie. Niesamowity trend, choć zapewne tylko ułamek tych, którzy kupują tego typu tytuły, rzeczywiście jest wegetarianami.
OdpowiedzUsuńMakarony uwielbiam, ale ponieważ nie jem pszenicy, przestawiłam się na orkiszowe. Smakują :-)
Jessuuu... ale mi ulżyło. Bałam się pytać czemu nie piszesz i co się stało, bo przecież gdybyś chciała odpowiedzieć na to pytanie, to napisałabyś o tym na blogu.
OdpowiedzUsuńFantastycznie, że dokonałaś takiej metamorfozy po prostu dzięki uporowi i konsekwencji.
Niektóre życiowe fazy wyjątkowo nie sprzyjają pisaniu... Mam nadzieję, że moje milczenie skutecznie dobiegło końca :-)
UsuńTeż mam taką nadzieję :) Uściski!
UsuńZazdraszczam. Tak po ludzku, okropniaście, zazdraszczam. Moja głowa jeszcze nie jest gotowa zacząć wprowadzać zmiany, ale chyba w końcu będzie musiała. Cieszę się, że wszystko OK i życzę długiej, prostej :D
OdpowiedzUsuńNie ma co zazdraszczać, tylko po prostu zacząć, tak jest najprościej :-) Wiem, łatwo powiedzieć, czasem potrzebny jest kop, czasem szok, ale najlepiej niczego nie odkładać na potem :-)
UsuńJa podobnie jak Bazyl - zazdraszczam, bo też sobie obiecuję, że się ogarnę.
OdpowiedzUsuńZacząłem się martwić, że krimifantamania milczy, ale teraz gdy znam powód cieszę się bardzo, że wróciłaś! Tak trzymaj!
Ja też odkładałam parę dobrych lat - bo inni byli ważniejsi, bo to nie był dobry moment, bo lato, bo zima, bo to, bo tamto... Nie ma najlepszego momentu, a właściciwie każdy jest dobry :-)
UsuńWróciłam i chyba już zostanę. Dzięki!
Nie miałam pojęcia o Twoich kłopotach, ale niezmiernie się cieszę, że wyszłaś na prostą. I oby nie trafiły Ci się już żadne zakręty :-) Trzymam kciuki i bardzo gratuluję!
OdpowiedzUsuńDzięki, Iwonko :-) Nie chcę wracać do starych nawyków i nie chcę już żadnych zakrętów. Tak jest dobrze! :-)
UsuńNaprawdę wystarczyły 3 miesiące, żeby nastąpiły TAKIE zmiany?
OdpowiedzUsuńNiesamowite i... motywujące ;)
Trzymaj się zdrowo i niech humor Ci dopisuje (oraz lektury) :)
A jeśli nie odkryłaś jeszcze strony Marty Dymek: www.jadlonomia.com, to polecam :)
No wiem, to wszystko brzmi jak bełkot jakiejś nawiedzonej... A jednak. Albo jestem wyjątkowo podatna na to, co jem (w pozytywnym i negatywnym znaczeniu), albo to naprawdę jest takie proste... Najważniejsze, to być konsekwentnym i nie oszukiwać się.
UsuńJadłonomię zwiedzam regularnie - skarbiec inspiracji! Dzięki!
Gratuluję samozaparcia i życzę wytrwałości :)
OdpowiedzUsuńZaraz zaczęłam się zastanawiać, czy sama dałabym radę? Chyba rzeczywiście musiałabym dostać przysłowiowego "kopa", żeby tak się zaprzeć i efektu to nie jestem pewna. Ale tak na trzeźwo? Czapki z głów Aga :)))
opty2
Kopy są przydatne... Patrząc wstecz, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie zaczęłam wcześniej, tak z dziesięć lat. Ale wtedy nie było tego kopa... Dziwnym stworzeniem jest człowiek...
UsuńKopy są przydatne... Patrząc wstecz, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie zaczęłam wcześniej, tak z dziesięć lat. Ale wtedy nie było tego kopa... Dziwnym stworzeniem jest człowiek...
UsuńJa ostatnio zapóźniona, dopiero dziś do Ciebie zajrzałam:(
OdpowiedzUsuńSuper, że kop zadziałał u Ciebie w tę stronę. Teraz trzymam kciuki, by tak Ci zostało. Z doświadczenia wiem, że nie jest to wcale takie proste - po okresie fascynacji czasem przychodzi tęsknota za starym, a wtedy - niczym u alkoholika - człowiek potrafi wpaść w ciąg... Brr!
A poza tym - nie wiem jak jest w Niemczech, ale w Polsce robi się wszystko, aby ludzie nie szli w tę stronę, co Ty. Coś Cię boli - weź pigułkę. Dziecko nie chce jeść - daj mu suplement diety. Obserwuję to od pewnego czasu, widząc zarazem (bo z przyczyn zawodowych mam wgląd w dokumentację leczenia setek osób) jak dramatycznie rośnie liczba osób cierpiących z powodu tzw. chorób cywilizacyjnych, wywołanych głównie przez złą dietę i brak ruchu.
Ach, i zapomniałabym! Witaj w klubie fanów nordic walking!:)
Właśnie wyczekuję pierwszego kryzysu, chwili słabości - pewnie w końcu nadejdzie. Ale ja jestem zawzięta bestia i nie zamierzam się poddawać. Zresztą nie mam wrażenia, że znajduję się w stanie jakiejś walki - walki mają to do siebie, że kiedyś się kończą - wolę traktować to jako nowy, ale trwały stan :-) W każdym razie już zauważyłam, że zmieniła mi się wrażliwość na słodkość, a to już jest coś.
UsuńW Niemczech coraz silniejsze stają się trendy zdrowego odżywiania, wegetarianizmu, weganizmu - ale wciąż łatwiej jest lekarzowi przepisać pigułkę i zdjąć z siebie odpowiedzialność, niż uprawiać edukację i przekonać pacjenta do zmiany tak zwanego lifestyle'u. Zapewne jestem tu wielkim wyjątkiem, co zresztą potwierdziła reakcja pana doktora. Za to rzeczywiście przerażająca jest ilość reklam rozmaitych farmaceutyków w Polsce. Coś ci dolega - weź "pacaneum" i wszystko będzie ok. Najgorsze jest to, że większość rzeczywiście w to wierzy (albo chce wierzyć) i kupuje. Dosłownie.
A kijaszki uprawiam już od paru lat, ale dopiero teraz naprawdę intensywnie! :-)