W obcowaniu z literaturą tylko nieliczni mogą zaznać łaski nieprzefiltrowanego dotyku słowa, bowiem, statystycznie biorąc, zaledwie garstka czytelników opanowała język obcy na tyle dobrze, by bez przeszkód, na poziomie native'a, korzystać z dobrodziejstwa rozumienia tekstów w oryginale. Nawet ci, którzy władają językiem tak dobrze, że mogliby czytać w oryginale, często tego nie robią - z lenistwa, wygodnictwa, braku dostępności tekstu. Siłą rzeczy korzystamy z pośrednictwa tłumaczy, w dobrej wierze zakładając, że otrzymamy książkę odpowiadającą zamysłowi autora, a przynajmniej bardzo temu zamysłowi bliską. Każdy, kto choć raz zadał sobie trud porównania jakiegokolwiek przekładu, wie, jak iluzoryczne to założenie.
Tłumacz z natury rzeczy pełni rolę filtra. W idealnym przypadku to, co doń wchodzi, powinno odpowiadać temu, co zeń wychodzi - tyle, że w języku docelowym. Począwszy od sensu, zamiaru autora, poprzez rejstr, konotacje, po ekwiwalenty semantyczne, tłumaczenie powinno odpowiadać oryginałowi. Jak łatwo się jednak domyślić, przypadki idealne występują nader rzadko. W rzeczywistości każdy tłumacz mimowolnie odciska na tekście swój własny, indywidualny stempel. Już w momencie czytania i rozumienia oryginalnego tekstu w większym lub mniejszym stopniu bezwiednie zmienia przekaz, który nie do każdego dociera w identyczy sposób. Zmienia go jednak przede wszystkim w momencie odtwarzania go w języku docelowym, preferując takie lub inne słownictwo, muskając tekst cieniem idiolektu, koloryzując i kształtując tak, że niekiedy dość znacznie zaczyna odbiegać od oryginału. Dobrze, gdy tłumacz jest tłumaczem potocznie nazywanym "dobrym": ten i zrozumie, co trzeba, i napisze, jak trzeba, uwzględniając całą otoczkę, nie bojąc się odchodzenia od dosłowności i rzucając w odpowiednich miejscach kotwicę, która powstrzyma go przed oddryfowaniem. Są tłumacze genialni, obdarzeni wielkim darem odnajdywania właściwych słów, są rzemieślnicy, solidnie i rzetelnie wykonujący swoją pracę, są też jednak i partacze, którzy nigdy nie powinni brać się za tekst. Ci, choćby chcieli dobrze, i tak sknocą, bo brakuje im fachowego przygotowania, wiedzy, talentu, a także - owszem, zdarza się i to - zwykłej znajomości języka oryginału.
Jako tłumaczka i czytelniczka znam obie strony medalu. Bywa, że czytając czyjś przekład, zajrzę do oryginału, by podpatrzeć warsztat, zobaczyć, jak koledzy po fachu poradzili sobie z pułapkami tekstu. Bywa, że skłaniam wtedy głowę z szacunkiem, bywa, że kręcę nią z dezaprobatą, bywa jednak i tak, że gubię szczękę ze zdumienia, bo tekst, który polski czytelnik otrzymał jako "tłumaczenie", nijak się ma do oryginału.
Nie liczę na to, że ten wpis (i pochodne jego, bo w zamierzeniu ma on być tworem cyklicznym) zrewolucjonizuje rzeczywistość a tłumacze nagle zaczną pracować tak, jak powinni. Jest, jak jest: stawki za tłumaczenia są marne, wielu tłumaczy "trzaska" po kilka książek na kwartał, żeby wyjść na swoje, co odbija się na jakości (inna rzecz, czy trzeba godzić się na fuszerkę w imię niskich zarobków). Nie zamierzam nikogo stawiać pod pręgierzem, moim zamiarem jest uwrażliwić na pewne zjawiska parających się przekładem i czytelników, pokazać kulisy pracy tłumacza, podsunąć tę czy inną radę. Witajcie w nowym cyklu: ABC tłumacza, czyli jak nie przekładać tekstów literackich.
Dziś odcinek pierwszy o wstępnym etapie tłumaczenia, czyli po prosu o
rozumieniu tekstu. Sprawa jest jasna: kto nie rozumie oryginału, choćby skisł nie przetłumaczy dobrze tekstu. A jednak wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, że ta prosta prawda do niektórych jakby nie docierała. Translatoryczne babole wynikające z niezrozumienia są zabawne i przerażające. Niektórym tłumaczom nie chce się zajrzeć do słownika, bo wydaje im się, że znają znaczenie słowa. Inni ewidentnie tego znaczenia nie znają, ale olewają ten fakt i postanawiają "pojechać ściemą" (wyrażenie zaczerpnięte z tłumackiego forum), wychodząc z założenia, że i tak nikt nie zauważy. Zdarzało mi się zaobserwować, że cwany tłumacz-nieuk bezczelnie opuszczał całą frazę, albo po prostu konfabulował.
|
Nadelstreifen (w prążki) |
 |
Fischgrätmuster (w jodełkę) |
Przykłady? Proszę bardzo. W pewnym niemieckim tekście, który czytałam w zeszłym roku, jeden z bohaterów jest stworem magicznym, obdarzonym umiejętnością latania. Jest taka scena, w której stwór ów musi prędko znaleźć się w innej części miasta. W oryginale zrywa się do lotu i frunie "zackig" nad dachami domów. Tłumacz znał tylko jedno znaczenie tego pojęcia, wywodzące się od zygzaka. W jego tłumaczeniu stwór poleciał zatem zygzakiem. "Zackig" znaczy jednak coś jeszcze: błyskawicznie, jak błyskawica, energicznie, dziarsko. I to o to chodziło w oryginale. Stwór jak błyskawica poleciał na drugi koniec miasta.
Inny przykład: niemieckie słówko "Nadelstreifenanzug". Czyli garnitur w... co tak właściwie? Tłumacz, najwyraźniej nieznający tego wyrażenia, zobaczył na początku "Nadel" (czyli igiełki) i wykonfabulował sobie, że to garnitur w jodełkę (co po niemiecku, żeby było ciekawiej, nazywa się Fischgrätmuster, czyli wzór w rybie ości). A wystarczyło wrzucić to do wyszukiwarki, by zorientować się, że garnitur w jodełkę to nie to samo, co garnitur w prążki. Nie jest to wielce specjalistyczne słownictwo, a jednak wystarczyło, by się wyłożyć. Ktoś może powiedzieć: jodełka, prążki - jeden pies, czy to naprawdę takie istotne, w jaki wzorek był ten garnitur? Może dla wymowy całej powieści rzeczywiście to nieistotne, ale jeśli autor widział swojego bohatera w prążkach, to ja też chciałabym widzieć go w prążkach, a nie w jodełkach, świerczkach czy rybich ościach. I jeśli w ogródku kwitną niecierpki, to chcę mieć te niecierpki, a nie margerytki. A jeśli na kolację są przegrzebki, to chcę przegrzebki, a nie kaszankę.
Temu samemu tłumaczowi muzyka sączyła się z głośników, choć w oryginale łomotała (dröhnte), a tam, gdzie w dole, na ulicy kipiało życie (brodelte), to samo życie toczyło się spokojnie. Słowo "sich austauschen" (porozumiewać się) pomyliło mu się z "täuschen" (zwodzić), w wyniku czego ludzie nie komunikowali się na facebooku, tylko się zwodzili (co wprawdzie w niektórych wypadkach może być tożsame, ale nie było intencją autora). Bywa i zabawnie, kiedy tłumacz na przykład nie ma pojęcia, że słowo "Becken" to nie tylko miednica w anatomicznym tego słowa znaczeniu, ale i basen pływacki, toteż kiedy niemiecka bohaterka dopłynęła do brzegu basenu, polska chwyciła się za biodro. Znalazłam też kiedyś bohatera, który zamiast pociągać nosem, zadzierał nosa do góry (Nase hochziehen).
Na zakończenie przykład dla niemieckojęzycznych. Naprawdę nie wiem, co mam o nim sądzić. Czy to przykład kompletnego niezrozumienia zdania, czy też tłumacz kierował się poczuciem swoistej cenzury, bojąc się nazwać rzecz po (wulgarnym co prawda) imieniu:
Jakob war längst "gestochen" worden, wie die Entjungferung von Männern in der Szene genannt wird. (Oryginał).
Jakob już dawno temu został "nabity na bolec", jak nazywano w środowisku rozdziewiczenie mężczyzn. (Moje dosłowne tłumaczenie dla unaocznienia przykładu).
Jakob od dawna zdawał sobie sprawę ze swych preferencji i ochoczo zaspokajał własne pragnienia. (Wersja innego tłumacza).
Nikt nie wymaga, by tłumacz znał każde słowo, występujące w tekście. Praca ze słownikiem należy do podstaw tego zawodu i nie ma wstydu, gdy czegoś się nie wie. Nie wstyd pytać, wstyd zostawić babola. W dzisiejszych czasach, kiedy słowniki dostępne są za jednym kliknięciem, nie widzę usprawiedliwienia dla niesprawdzania pojęć, co do których ma się wątpliwości. Bywa, że polskiego znaczenia trzeba poszukać dłużej - czy to przekopując się przez literaturę fachową, czy to pytając na forach. Sama nie mam oporów przed wypytywaniem native'a, czy nawet autora, jeśli coś jest dla mnie niejasne. Ale pytam, drążę, sprawdzam. To już nawet nie jest ABC tłumacza, to nagie "A".