Wydawca: Wydawnictwo Isa
Tytuł oryginału: The Diamond Age
Przekład: Jędrzej Polak
Data premiery: 2008-04-29
Liczba stron: 495
Cena: 31,90 zł
Stephensona (nazywanego
Quentinem Tarantino cyberpunku) nikomu przedstawiać nie trzeba, każdy, kto choć
trochę liznął fantastyki, musiał zasłyszeć jego nazwisko.
Więc nie
przedstawiam, tylko od razu przechodzę do rzeczy. „Diamentowy wiek” długo kazał
mi na siebie czekać, choć od bardzo dawna zajmował poczesne miejsce na półce z osobistym
kanonem fantastyki. Jakoś tak się zawsze składało, że inne lektury były bardziej
magnetyczne, ważniejsze, pilniejsze. Gdyby nie bat w postaci wyzwania Fenrira, powieść
zapewne stałaby tam dalej, pokrywając się warstewką kurzu, ja zaś byłabym
uboższa o jedno doświadczenie oraz bogatsza o jedną iluzję. Owszem - iluzję, bowiem nie
wiedzieć czemu po mojej głowie kołatała się asumpcja, iż dzieło to na zawsze
zmieni moje postrzeganie świata, a ja wystawię mu pomnik, postawię na
piedestale i co tydzień będę odkurzać miotełką. Plan ten nie do końca się
powiódł – książkę wprawdzie przeczytałam, ale mój zachwyt nie wystarcza nie
tylko na wystawienie pomniczka, ale nawet na zamieszanie cementu.
Nie ulega
wątpliwości, że plan Stephensona był równie ambitny. Jego wizja sięga w
przyszłość, niezbyt odległą licząc w latach, ale jednak pod wieloma względami
dość odmienną od tego, co znamy. Rozwój technologiczny w oczywisty sposób
zmienił życie człowieka i poszedł w stronę nanotechnologii. Najciekawsze zmiany
dokonały się jednak na płaszczyźnie polityczno-społecznej: słowo „globalizacja”
nabiera tutaj nowego znaczenia, w świecie, w którym zniknęły podziały na
państwa czy narody, a ludzie skupiają się w terytorialnych gromadach o
podobnych zapatrywaniach moralnych i zbliżonym sposobie życia, przypominających
parki tematyczne. Problemy z energią czy zasobami naturalnymi odeszły do
lamusa, na dziwnych zasadach funkcjonuje również gospodarka – wytwarzanie przedmiotów
przy pomocy domowych kompilatorów materii stało się tak tanie i dostępne, jak w
dzisiejszych czasach chłodzenie żywności w lodówkach. Masowość tanich rzeczy z
kompilatora (który serwuje nawet syntetyczny ryż) jest tak miażdżąca, że
szczególnej wartości nabierają przedmioty wytwarzane ręcznie, za pomocą starego
rzemiosła. Szczególnej wymowy nabiera fakt osadzenia akcji w Chińskiej Rzeczpospolitej
Brzegowej. Powracają zatem wartości dawne i zapomniane, także na płaszczyźnie
moralnej – jedną z największych gromad stanowią Neowiktorianie, którzy po
wiekach degrengolady opierają swój światopogląd na odkurzonych ideałach z
dziewiętnastego wieku.
Stephenson z
wielkim pietyzmem stworzył swój futurystyczny świat. „Stworzył” to właściwie za
mało powiedziane, on go udekorował masą po części zachwycających detali (cyberpunkowe
modelowanie ciała, szpiegujące roztocza), upychając w przemyślanych i spójnych
zależnościach mnogość technologicznych gadżetów. Wyrazistość tej wizji jest
przygniatająca. Odnosi się wrażenie, że zabawa w stworzyciela sprawiała mu przy
tym ogromną frajdę, bo jak inaczej zinterpretować utknięte tu i tam smaczki,
jak choćby skład pewnego sosu, spożywanego przez jednego z głównych bohaterów? A
może tylko mała złośliwość w stosunku do tłumaczy?
Water, blackstrap, molasses, imported habanero peppers, salt, garlic, ginger, tomato puree, axle grease, real hickory smoke, snuff, butts of clove cigarettes, Guiness Stout fermentation dregs, uranium mill tailings, muffler cores, monosodium glutamate, nitrates, nitrites, nitrotes and nitrutes, nutrites, natrotes, powdered pork nose hairs, dynamite, activated charcoal, match-heads, used pipe cleaners, tar, nicotine, single-malt whiskey, smoked beef lymph nodes, autumn leaves, red fuming nitric acid, bituminous coal, fallout, printer's ink, laundry starch, drain cleaner, blue chrysotile asbestos, carrageenan, BHA, BHT, and natural flavorings.
Przyznam, że gdy
to czytam, odnoszę wrażenie, że przyszłość wcale nie jest tak odległa, jak
chciał Stephenson, a na rynku dostępne są już wiktuały o podobnym składzie. Jak
to brzmi po polsku? Jędrzej Polak, który potrafi pokonać niejeden lingwistyczny
garb, proponuje coś takiego:
Woda, czarna melasa, importowana papryka habanero, sól, czosnek, imbir, puree pomidorowe, smar do osi, prawdziwy dym z orzeszków hikorowych, tabaka, niedopałki papierosów goździkowych, męty pofermentacyjne piwa Guiness Stout, poślady uranu, mielone rdzenie tłumików samochodowych, glutaminian monosodowy, azotany, azotyny, azotanki i azotki, odżywki, pożywki, używki i niedożywki, puder z włosów ze świńskich nosów, dynamit, aktywowany węgiel drzewny, główki zapałek, używane wyciory do fajek, smoła, nikotyna, niestarannie rektyfikowana jęczmienna whiskey, wędzone wołowe węzły chłonne, jesienne liście, czerwony dymiący kwas azotowy, węgiel bitumiczny, odpady radioaktywne, farba drukarska, krochmal, kret do rur, błękitno-chryzolitowy azbest, irlandzkie glony, BHA, BHT i naturalne dodatki smakowe.
W sumie nieźle, tylko
niech kto mi powie, czy już pił kiedyś „niestarannie rektyfikowaną jęczmienną
whiskey”? Ja nie, za to dobrego single-malta już tak.
Tam, gdzie autor
zachwyca wizjonerstwem, rozczarowuje, jeśli chodzi o fabułę. Ta jest prosta: mała
dziewczynka ze społecznych dołów na skutek zbiegu okoliczności dostaje w swoje
ręce książkę (a właściwie nadzwyczaj kompleksowe, nowatorskie, interaktywne
urządzenie edukacyjne). Dzięki niemu zdobywa wiedzę i pewność siebie,
przeżywając w bajkowym świecie przygody i rozwiązując szereg zagadek – coś w
rodzaju zaawansowanego inteligentnego rolpleja. Znaczenie i waga tej gry są jednak większe, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Jest w tym wszystkim wątek
kryminalny i szpiegowski, rozwijający się w stronę wielkiego spisku, od którego
mogą zależeć losy świata.
Idea „książki w
książce” brzmi ciekawie, jej wplecenie w większe epickie ramy jest na pierwszy rzut
oka frapujące, a jednak fabularna warstwa powieści mocno kuleje. Wątki
prowadzone są chaotycznie, niespójnie, rozłażą się lub urywają, a początkowe
zachłyśnięcie światem ustępuje miejsca znużeniu. Momentami odnosiłam wrażenie,
jakby kazano mi podziwiać egzotyczne bóstwa, których znaczenia nie rozumiem i
które niewiele mnie obchodzą. Akcja siada wielokrotnie i ciągnie się jak wyżuta
ze smaku guma. Ciekawy pomysł ze stylizacją na „wiktorianizm” w warstwie
językowej, przez co miejscami mocno trąciło Dickensem, nie przysłużył się
jednak napięciu. Efekt jest nużący, męczący, przegadany, a czytelnikowi nawet
już nie chce się śledzić losów bohaterów.
Stephenson
wielkim pisarzem jest?... Jest niewątpliwie wizjonerem, jest mistrzem słowa,
detalu, człowiekiem o nieprawdopodobnej wyobraźni i wiedzy, ale „Diamentowy
wiek” nie jest dziełem, któremu wystawia się pomniki. Jako wizja sprawdza się i
porusza, to pewne, jednak czytelnik, ogłuszony i oślepiony jej rozmachem, zostaje
na lodzie, niezaspokojony i lekko zdezorientowany.

Gdzie i kiedy: Ziemia, pod koniec dwudziestego pierwszego wieku
W dwóch słowach: rozbuchana i wizjonerska
Dla kogo: dla rozkochanych w cyberpunkowych detalach i zatwardziałych fanów Stephensona
Ciepło / zimno: 58°
Ciepło / zimno: 58°
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane".