Wydawnictwo: dtv
Data premiery: marzec 2012
Liczba stron: 320
Cena: 9,95 euro
Dom w którym straszy, szczypta opery mydlanej, ciut Big Brothera, homokseksualny stosunek analny już na czterdziestej drugiej stronie. Brakowało tylko trochę muzyki. I tutaj należy pokłonić się jedynej w swoim rodzaju Kate Bush i jej "Hounds of Love" - tak o swojej książce pisze autor, V. K. Ludewig, anglista, ghostwriter, redaktor i tłumacz. Trudno nie nazwać tego wybuchową mieszanką - i tak, to karkołomne zestawienie stanowi podsumowanie powieści. Jest to nawet powieść, która da się czytać. Powiem więcej: tę powieść czyta się z pewną dozą rozbawienia, pod warunkiem, że nie bierze się jej zbyt serio.
Wzmianka o homoseksalnym stosunku analnym zapewne wywoła pewną konsternację. Takoż było i u mnie, wszak literatura, w której czytelnik raczy delektować się szczegółowymi opisami wyprężonych męskich członków zanurzających się w rozmaitych otworach nie należy do mojego standardowego repertuaru.
Zacznijmy jednak od początku: angielskie wielkie domiszcze zimą, niepokojąco urodziwy butler o dziwnym uzębieniu, przywodzącym na myśl wampira, zadymka nocą, niedogrzane pomieszczenia, zaryglowane wejście na wieżę i tajemnicze zapiski w znalezionym w bibliotece notesie: wstęp do klasycznej powieści grozy (abstrahując oczywiście od wspomnianej scenki analnej) nie mógłby być bardziej udany. Domostwo, pogrążone w zimowym letargu, niemrawo powitało swą nową właścicielkę: światowej sławy fotografkę, nasłynniejszą po Annie Leibovitz portrecistkę Lucille Shalott. Lucille przybyła w towarzystwie swej starszej siostry Laury, z którą łączą ją osobliwe relacje, oparte na dogłębnej nienawiści. Kiedy jednak wkrótce po przyjeździe Lucille nagle znika bez śladu, Laura, wspierana przez przystojnego butlera Steerpike'a, rozpoczyna poszukiwania siostry. Nieustraszona para dociera do legendarnego pokoju na wieży, zaryglowanego na osiem spustów, gdy nagle domostwo ożywa...
To, co się dzieje potem, to szalona jazda bez trzymanki przez wszystkie przystanki klasyki grozy, okraszona sporą dozą uszczypliwości, zjadliwych komentarzy odnośnie świata mediów, celebrytów i rozmaitych VIP-ów z własnego mianowania. Całość opowiedziana jest gotyckim, nabrzmiałym od kwiecistych porównań, ale wyjątkowo gładkim stylem. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko mógł napisać Niemiec, wszak pisarzom teutońskim chętnie przykleja się łatkę niejakiej ciężkości i braku polotu. Tu jednak i język, i klimat, i cały pomysł wydaje się rdzennie anglosaski, z całym typowym dla literatury Albionu lekkim i ironicznie rozrywkowym sznytem.
Całość jawi się jako dość frapujący przykład literatury płochej, trywialnej i niepotrzebnej. Trzeba znać? Bynajmniej. Można? Jak najbardziej. Pozwólcie, że zakończę cytatem z książki:
"Ze sławą było jak z tęsknotą za miłością; była żądzą, której nie sposób zaspokoić. Sława nie była krwią. Sława była wampirem."
Pierwsze zdanie: "W pokoju na wieży ludzie znikali od zawsze."
Gdzie i kiedy: Ashby House, Anglia, współcześnie
W dwóch słowach: elokwentna i upiorna
Dla kogo: dla rozkochanych w mrocznych powieściach grozy, ceniących ironiczne szpile i przymrużenia oka
Ciepło / zimno: 73°
Po przeczytaniu "Teleny" nie chcę się już zbliżać do niczego, co opisuje mniej lub bardziej szczegółowo analne stosunki homoseksualne. Nigdy. Do dziś jak widzę zdjęcie z Sagrada Famillia (którą widziałam po czytaniu ww książki) to mnie ciary przechodzą i chce mi się, mówiąc delikatnie, zwracać pożywienie z ostatniego tygodnia. Tak że tego, podziękuję.
OdpowiedzUsuńW tej powieści wspomniana scena stanowi zaledwie epizod, więc nie jest tak, że cały czas następuje epatowanie seksem. Zresztą jest on tak od czapy, że można się tylko z tego rechotać. Albo rzeczywiście odłożyć z niesmakiem, bo i takie opinie słyszałam. "Teleny" nie czytałam, z Wilde'a jakoś dotarłam tylko do "Portretu Doriana Graya". Naprawdę taki hardcore?
UsuńWątpię, cz "Teleny" naprawdę napisał Wilde, bo on jednak miał w sobie trochę subtelności i wyrafinowania, a ta książka jest koszmarna - obrzydliwa i pod koniec również brutalna.
UsuńA wracając do przedmiotu posta - ja jednak spasuję, nawet jeśli wydadzą to po polsku, bo jednak horror to nie moja bajka :)
Ja bym przeczytała, pomimo wzmianki na 42 stronie. Cytat też dość, hmmm, osobliwy. Pięknie napisałaś o tym niemieckim języku, który jest tak nietypowy, a i podoba mi się generalnie fabuła. Nawet jeśli nie ma zbytniego szału, to chętnie. Ale czemu tego nie uczynię? Ach, no właśnie. Bo ni ma po polskiemu :/
OdpowiedzUsuńAno ni ma:-( A że książka jest dość niszowa, to pewnie się nie doczekamy... I tak wracamy do nieśmiertelnej kwestii własnego wydawnictwa i szóstki w totka:-)
UsuńJak wygram, i założę, to pierwsza będziesz wiedziała. Zrobię Cię udziałowcem czy jak to się zwie, będziesz moim człowiekiem w Niemczech :P
UsuńO rany, "elokwentna"? Bo że upiorna, to rozumiem:)
OdpowiedzUsuńOkładka doprawdy wstrząsająca.
Jeśli zaś o brak polotu u niemieckich pisarzy idzie, to zaprzeczam: dziś razem z dziećmi zarykiwaliśmy się nad książkami Steffenmeiera. I cóż, że dla dzieci, skoro naprawdę finezyjne!
Ano jakoś tak mi się nasunęło z tą elokwencją... niby wiem, że elokwentny to człowiek może być, ale tutaj powieść naprawdę przemawia, i to znakomitym stylem.
UsuńSteffensmeier to ten od krowy Lieselotte tak?... Znam właśnie tylko tego, nawet prowadzi własny blog: http://steffensmeier.blogspot.de/
Twierdzenie o braku polotu u niemieckich autorów jest oczywiście mocno na wyrost, a właściwie miało być sarkastyczne, ale opinia niestety pokutuje, i u wydawców, i u czytelników. A przecież potomkowie Goethego rzeczywiście potrafią pisać finezyjnie, i to nie tylko dla dzieci...
Tak, chodziło mi o tego autora "od krowy" (a miało być finezyjnie:P)
UsuńStereotypy ciągle mają się nieźle, także w literaturze. Ale czy Ludewig je zmieni? Hm, no nie wiem.
Jeśli zaś chodzi o książkę, to obawiam się tak elokwentne słownictwo związane z tak specyficznym rodzajem terminologii może mnie na razie przerosnąć. W każdym razie po niemiecku:)
Ja to kupuję, chyba warto poznać Niemców i z takiej strony ;)
OdpowiedzUsuńWarto. Na pewno! Gorzej, że pewnie oprócz Ciebie i paru innych osób nie kupi tego żaden wydawca. A może się mylę?...
UsuńWiesz, to może być ciekawe doświadczenie...taka lektura:) ale niech to ktoś przetłumaczy. Na razie mam dosyć czytania po niemiecku. Moja aktywność czytelnicza w tym języku ogranicza się ostatnio do programu tv, prognozy pogody w sieci i etykietek w sklepach:)
OdpowiedzUsuńAle okładka niezła.
Ja dlatego stosuję płodozmian, również językowy. Lubię czytać książki naprzemiennie, raz po polsku, raz po niemiecku, niekiedy po angielsku. Stwierdziłam, że to znakomita kuracja odmładzająca dla szarych komórek.
UsuńHmmm znalazłem strone gdzie można przeczytać demo książki i ją pobrać.
OdpowiedzUsuńhttp://sezonburz.blogspot.com/
Bardzo podoba mi się Twój pomysł z tym termometrem na końcu recenzji :) Świetny! :)
OdpowiedzUsuńPrzy okazji zapraszam do wzięcia udziału w moim wyzwaniu - informacje u mnie na blogu :)
A dziękuję:-) Chętnie zajrzę.
UsuńRaczej nie tym razem:)
OdpowiedzUsuńHah fenomenalna recenzja. Książka budzi zapewne różne emocje, ale Twoja recenzja prezentuje ją tak niebanalnie, że na pewno się zastanowię.
OdpowiedzUsuńZapraszam do konkursu - do wygrania "W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku" B. Bryson
http://www.czytajzfantazja.blogspot.com/2013/11/wszyscy-robia-konkurs-robie-i-ja.html
Pozdrawiam!
Chętne zapoznałabym się z tą książką, niestety nie znam niemieckiego :P
OdpowiedzUsuńTak, szostka w lotto to by bylo TO (tez bym zalozyla swoje wydawnictwo, a co! ;-))) ).
OdpowiedzUsuńBardzo chetnie bym przeczytala, strona 42 mnie nie zrazila ;-))).
Dziękuję bardzo!
OdpowiedzUsuńOdkopuję stary temat, ale lubię wracać do tej książki :)
OdpowiedzUsuńciekawie prowadzony blog!
OdpowiedzUsuńpodobają mi się twoje wpisy
OdpowiedzUsuńextra pomysły i wpisy
OdpowiedzUsuńciekawe treści
OdpowiedzUsuń