Ads 468x60px

wtorek, 4 grudnia 2012

Phil Rickman "Frucht der Sünde" (The Wine of Angels) czyli kto się boi starego jabłonka



Wydawnictwo: rororo
Tytuł oryginału: The Wine of Angels
Data premiery: 1998
Wydanie niemieckie 02.05.2009
Ilość stron: 608
Cena: 9,95 euro

Dzień pierwszy
Postanawiam nadgryźć stertę starych kryminałów zalegajacych półki. Mój wybór pada na "Owoc grzechu" Phila Rickmana. Kryminał angielski, reklamowany jako "klerykalny" (cokolwiek to znaczy), napisany przez erudytę i krytyka literackiego, z nietuzinkową postacią (zagadki rozwiązuje kopcąca jak lokomotywa, klnąca na potęgę, samotnie wychowująca matka-Angielka i... duchowna kościoła anglikańskiego - tego jeszcze nie było), a klimat powieści ociera się o ezoterykę, zjawiska niewytłumaczalne i w ogóle nie z tej ziemi. Brzmi dobrze. Okładka nastraja odpowiednio, podobnie obietnica łagodnych zielonych wzgórz angielskiej prowincji... Mniam. Zaczynam czytać. Pierwsze strony przenoszą mnie do starego sadu w niewielkiej miejscowości Lewardine, gdzie paru tubylców i księżyca (żeńska forma od ksiądz?!...) wraz z córką stoją zgromadzeni wokół jabłonka (męska forma od jabłoń?!...) i odczyniają jakieś kompletnie niezrozumiałe czary. Bredzą przy tym o jakichś duchach w gałęziach i tym podobnych. Scena trwa wiecznie, a kończy się tak niespodziewanie, że ledwie ją zauważyłam, ululana monotonią rozmów) - otóż jeden z nich, tych domorosłych szamanów, bierze dubeltówkę i odstrzeliwuje sobie łeb. Koniec sceny. Postanawiam kontynuować lekturę następnego dnia.
Dzień drugi
Okazuje się, że incydent w sadzie wokół jabłonka nie ma nic wspólnego z pozostałą częścią książki. Fabuła toczy się niespiesznie i niewzruszenie, a odstrzelenie łba zakwalifikowane zostaje jako samobójstwo, a potem nieszczęśliwy wypadek (żeby rodzinie nie było przykro). Nowa księżyca faktycznie od czasu do czasu używa nieładnych wyrazów, poza tym ma dorastającą córkę, która już w pierwszy weekend nawala się jak haubica cydrem i o mały włos nie staje się ofiarą gwałtu zbiorowego, ale zostaje uratowana przez pawia (własnego) i jabłonka (tego z sadu). Widzę parę zalążków cudownie konfliktowej akcji i przyspieszam lekturę, ale gubię się w wielostronicowych dywagacjach dotyczących ważkiej kwestii, czy księżyca ma pozwolić na spektakl w kościele o pewnym homoseksualiście, który żył czterysta lat temu, czy nie. Zasypiam.
Dzień trzeci
Merrily Watkins (księżyca) jest w rozterce i w stresie. Szuka córki, zgłębia miejscową historię (chrr.... chrr... chr..., sorry, chyba przysnęłam), widzi duchy, filozofuje o jabłonku. Dobiegłam (co za przesada!) do strony 200, trupa nie ma. 
Dzień czwarty
Trupa nadal nie ma. Księżyca naraża się tubylcom, puszcza pawia podczas swojej inicjacji (w sensie, że biskup przyjechał i odprawił mszę z okazji objęcia przez nią parafii). Córka księżycy zaprzyjaźnia się coraz bardziej ze starym jabłonkiem oraz byłym muzykiem rockowym o steranej duszy. Poza tym w domu parafialnym straszy. We wsi odbywa się impreza, trwająca pięćdziesiąt stron.
Dzień piąty
Trupa nie ma, chociaż minęłam półmetek. Sprawdzam, czy to na pewno kryminał, ale na okładce stoi jak wół: powieść kryminalna. Chr... chrrr.... chrrr...
Dzień szósty
Ale się wystraszyłam! Wszystko przyspieszyło nagle, z kopyta, mało nie pospadałam z sofy! We wsi ginie dziewczyna, pojawia się trup, potem drugi, losy księżycy splatają się ze starym jabłonkiem, zagadka zostaje wyjaśniona w trymiga, a ja pozostaję z wielkim znakiem zapytania i mętlikiem w głowie. Z ręką na sercu: cydru nie sączyłam! Ale wreszcie jestem wyspana. 

Moja ocena: cała dwójka (za zalążki znakomitych pomysłów i postaci - a może powinnam powiedzieć: pesteczki?) (2/5). Może hardkorowi anglofile i miłośnicy jabłek dodają z jeden punkt.


Książkę przeczytałam w ramach listopadowego wyzwania trójka pik w kategorii "wydane przed 2000". 

26 komentarzy:

  1. Popłakałam się, jak słowo daję, aż zawyłam z uciechy - powinnaś nie tylko tłumaczyć, ale pisać zawodowo :)
    Ps. Po wspomnianą książką, jak się pewnie domyślasz, sięgać nie będę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tam, pisać - trzeba mieć o czym:-)

      Usuń
    2. To już drobnostka, sposób pisania liczy się równo mocno :)

      Usuń
  2. A ja tak tylko z głupia frant dodam, że choć jabłoń jest w polskim rodzaju żeńskiego (nie wiem, jak to jest w niemieckim), to tak naprawdę powinna być nijakiego, bo jest obojnakiem (po botanicznemu - jednopienna).;)

    A poza tym, chociaż książka kompletnie nie w moim typie to ten jabłonek mnie zaintrygował. Po Twojej recenzji jawi mi się jakimś entem, czy innym podobnym dziwactwem.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po niemiecku jest niby męska (der Apfelbaum), ale za każdym razem o jabłonku mówiono jako o męskim drzewie (w sensie, jakby patriarsze rodu). Tak naprawdę nie wiem, kim lub czym miał być - to chyba jeden z tych opiewanych ezoterycznych i mistycznych wątków, że niby jakieś stare angielskie legendy czy coś w ten deseń...

      Usuń
    2. To wygląda na to, że moja wersja z entem jest najbliższa zamierzeń autora...

      Usuń
  3. Świetny teks :))))) A za książką nie będę się rozglądać :))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Uśmiech wypłynął na moją twarz:-)) Poprawiłaś mi humor swoją szczerą opinią i chwała ci za to. Co do książki będę omijać z daleka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Sześć dni na taką miałką lekturę? Wytrwała jesteś, mnie już w trzecim dniu cholerka by brała na tą całą filozofię jabłonka (cokolwiek to jest)i zaraz bym zakończyła przygodę z Philem, niech innych usypia :)
    opty2

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama się dziwię, że tyle przeszłam... I pomyśleć, że w przypływie jakiegoś kolekcjonerskiego szału nabyłam sobie całą serię tego pana. Nie wiem teraz, co z tym zrobić:-(

      Usuń
  6. Po co czytać książki skoro można sobie humor poprawić czytając Twoje recenzje:D

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale okładka klimatyczna :) A recenzja jak zwykle super :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okładki cała seria ma przecudne - i jak mnie zmyliły!...

      Usuń
  8. Mam i ja takie skrzywienie, nawet z badziewiem trwam do końca. Okładka - sam miód, skusiłabym się jak nic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cholerne skrzywienie... Choć miałam już książki, których naprawdę nie zdzierżyłam, przerywałam lekturę, a nawet, o zgrozo, natychmiast sprzedawałam na ebayu...

      Usuń
    2. Nie zdarzyło mi się nie skończyć, ale za każdym razem mówię do siebie: Aleś ty głupia. No cóż, byłabym jeszcze głupsza, gdybym coś przegapiła, a przecież nigdy nic nie wiadomo. Może akurat pisarza na koniec coś dziobnie i olśni?

      Usuń
    3. Nadzieja umiera na końcu, jak to mówią... Choć to musiałby już chyba być błysk atomowy, żeby usprawiedliwić czasem kilkusetstronicowe męki.

      Usuń
  9. ciekawy sposób na recenzję :) fajnie się czytało :)
    a książka? raczej odpuszczam :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Recenzja świetna. :) A przeprawy z książką serdecznie współczuję, ale niestety chyba trzeba po prostu od czasu do czasu trafić na coś słabszego - na pocieszenie pozostaje to, że kolejna dobra pozycja od razu lepiej smakuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest. Mnie nawet niepokoją takie dłuższe ciągi, kiedy wszystkie po kolei książki bez wyjątku mi się podobają... wietrzę jakieś anomalie we mnie:-)

      Usuń
  11. Myślę, że okładce trudno byłoby mi się oprzeć, ale widać, że lepsza od tego co w śdodku. Uśmiałam się z tej księżycy! Absurdalnie brzmią nie które z tych feministycznych form odwiecznie męskich rzeczowników. ;p
    W ogóle cała forma recenzji jest na piątkę z plusem! (według kryteriów oceny, które obowiązywały w ubiegłym wieku)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "niektóre" wyglądałoby zdecydowanie lepiej w poprzednim komentarzu ;P

      Usuń
    2. Można się śmiać z księżycy, ale ja czasem muszę takie kfiatki tłumaczyć i kombinować jak koń pod górę... Niemcy dodają sobie końcówkę -in i załatwione, a w polskim... eh. Do rozpaczy doprowadza mnie np. oddanie po polsku słówka "Zeugin" czyli świadka płci żeńskiej, i to nie w znaczeniu świadka na ślubie...

      Usuń
    3. No co takiego trudnego w polskim? Marszałkini - cudo :D:D
      Jakby co, to do feministek albo do Palikota :-)

      Usuń
  12. Usmialam sie ;-))))).
    Na trzezwo czytac nie bede, ale gdybym chciala kiedys poczytac cos w stanie upojenia, to czuje, ze to bedzie w sam raz ;-)))).

    OdpowiedzUsuń