Ads 468x60px

wtorek, 22 września 2015

Magiczne życie, czyli jak przetrwać w wakacyjnym klubie



Tak, to ja. Przyłapana. Na "aqua-gymie", sportowej czynności, podczas której nie sposób wyglądać zwiewnie, dynamicznie czy seksownie, a każda, nawet najpiękniejsza i umięśniona istota porusza się z gracją hipopotama. Na dowód mam nawet filmik (mężu, ty zdrajco!), ale tego to już Wam nie pokażę, o nie.

Wróciłam właśnie z wakacji - późnych, wyczekanych, pewnie nawet zasłużonych - choć raczej niemagicznych, nawet jeśli klub, w którym byczyłam się przez dwa tygodnie, nosił szumną nazwę Magic Life. Cóż, każdemu taka magia, jaką... sobie wynegocjował. Jako mistrzyni kompromisu porzuciłam inne urlopowe marzenia i chętki, przekonana wizją windurfingu w cenie urlopu i wizją totalnego ale to absolutnie totalnego nicnierobienia. Zwolennicy wyjazdów indywidualnych, romantycznych lub karkołomnie przygodowych pewnie przyszywają mi właśnie pogardliwą etykietkę turystki masowej, ale ja, niezrażona żadnymi łatkami ani etykietkami, wyznam Wam, że pobyt w megaklubie "olinkluzif" okazał się bardziej pouczający, a nawet rozrywkowy, niż ośmielałam się mieć nadzieję.


Przede wszystkim okazało się, że wakacyjnym klubie naprawdę - wbrew pozorom - można mieć święty spokój. Czasami wystarczy tylko odgrodzić się od otoczenia płotkiem i wywiesić kartkę "do not disturb" (do dziś nie wiem, czy w tym piachu naprawdę był żółw, czy to tylko fejk) - święty spokój jest zjawiskiem, które przychodzi, jeśli mu się na to pozwoli. Mój święty spokój przybywał i odchodził, w zależności od stopnia mojej determinacji, by go osiągnąć. Niezwykle sprzyjające w tymże okazało się długodystansowe pływanie w morzu. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek w życiu przemierzyła tyle morskich mil! Morze było w tym roku wyjątkowo łaskawe - ciepłe, pieszczące, a jednocześnie słone jak jasna cholera. Nie bałam się go - nawet kiedy brykało krótkimi, złośliwymi falami, których nie dało się pokonać inaczej, niż ksztusząc się - słonymi jak cholera - haustami. Mój brak lęku - choć nie respektu - nagradzało nazajutrz idealną płaskością lustra lub leniwymi, rozkołysanymi falami, które wprawiały mnie w niemal medytacyjny trans.


Jak widać, bywało, że wszystkie te opisane rozkosze, cały ten wodny bezkres miałam TYLKO dla siebie. I już choćby tylko dla tego warto było chodzić z łatką masowej turystki. 

Hermetyczny światek turystycznego getta okazał się jednak również wdzięcznym terytorium dla pewnych socjologicznych obserwacji. Klub - nawet ten o nazwie Magiczne Życie - rządzi się bowiem swoim prawami, których poznawanie - oraz notoryczne łamanie - sprawiało nam niewypowiedzianą przyjemność. Obserwacje te zdołałam nawet usystematyzować, tworząc swoisty, choć zapewne niepełny, katalog klubowiczów. 

I tak, jako typ występujący najczęściej, zidentyfikowałam PASIBRZUCHA. Pasibrzuch, jak sama nazwa wskazuje, jest zainteresowany wyłącznie powiększeniem masy swego ciała. W tym celu porusza się minimalnie, a jeśli już, to tylko celem dotarcia do paszodajni. Odżywia się wysokokalorycznie, bogatocukrowo i tłusto, nie toleruje zieleniny, wody, oraz wszystkiego, co mogłoby zakłócić mu najskuteczniejsze osiągnięcie życiowego celu. Raczej niespotykany na plaży, za to dość częsty w pobliżu basenów, gdzie znajdują się liczne bary z wysokokalorycznymi przekąskami oraz słodkimi napojami gazowanymi. Pasibrzuch przybywa do klubu, aby leżeć na leżaku oraz jeść. Nie wiadomo, czym zajmuje się w okresie pozaurlopowym. 

Nie mniej częstym okazem jest KŁODA. Kłodę można rozpoznać po tym, że jest nieruchawa - najczęściej dryfuje na powierzchni wody, stosując rozmaite środki pomocnicze w postaci nadmuchiwanych materacy, zwierząt i temupodobnych. Odznacza się podobnym ilorazem inteligencji jak jej drewniany krewniak. Często wstępuje w kolizję z osobnikami ludzkimi. Kłody bywają niebezpieczne.

Gatunkiem rzadkim, choć jeszcze niewymierającym, jest KAPELUSZNICA. Jest to zwykle osobniczka w wieku 50+, choć zdarzają się okazy młodsze. Widoczne z daleka, nie tolerują pryskania i chlapania, choć z upodobaniem przebywają w akwenach morskich. Występują w odmianie słomkowej oraz tekstylnej. Nieco rzadszy KAPELUSZNIK jest wyjątkowo groźny jako egzemplarz zmotoryzowany.

Coraz bardziej rozpowszechnionym gatunkiem jest SPORTOWCZYNIA. Sportowczynie prowadzą niezmiernie intensywny tryb życia, zaliczając wszelkie dostępne zajęcia sportowe: począwszy od klasycznego aerobiku, poprzez brzuch-nogi-pupę, aqua-gym, zumbę, aquazumbę, step, spinning, aquaspinnnig, kangoo-jumping oraz nordic walking. Łatwo je poznać po wybitnie wyrobionej muskulaturze brzucha, przybierającej formę kaloryfera, przypalonym naskórku oraz sportowej odzieży, zawsze z najnowszej kolekcji adidasa lub nike. Znany jest również męski odpowiednik, koncentrujący się jednak na kolarstwie górskim, wakeboardingu, w wersji light także na żeglarstwie katamaranowym. 

Każdy klub posiada również swojego MALKONTENTA. Malkonent, choć spędza w Magicznym Życiu każde wakacje i ma zaliczone wszystkie kluby tej sieci, jak również wszystkie ROBINSONY, Club Medy oraz Aldiany, jest zawsze niezadowolony z jakości usług i niezadowoleniu swemu daje ujście w sposób głośny oraz nieustanny. Większość czasu malkonent spędza na wynajdywaniu usterek, uchybień i niedostatków i fotograficznym dokumentowaniu tychże. Jeśli zatem spotkasz w wakacyjnym klubie osobnika, fotografującego na kolanach nierówne płytki chodnikowe lub niezamiecione okruchy chleba na stoliku (zgroza!), wiedz, że nie masz do czynienia z pacjentem kliniki psychiatrycznej na gigancie, tylko z malkontentem.

Rośnie lawinowo liczebność gatunku TECHNICZNEGO. Techniczny przybywa do klubu z walizką pełną elektronicznych gadżetów, a także przewodów, ładowarek, adapterów i złączy niezbędnych do funkcjonowania każdego z nich. Techniczny żongluje trzema smartfonami oraz tabletem podczas każdego posiłku, nie rozstaje się z kamerką GOPRO i jest w posiadaniu rozmaitych rodzajów statywów oraz selfiesticków, stosując je we wszelkich sytuacjach życiowych, na przykład podczas kąpieli w morskich falach. Osobniki młodociane spożywają posiłki wyłącznie w towarzystwie urządzeń wyposażonych w ekran, na którym wyświetlane są filmiki otumaniające i ułatwiające karmienie. 


Katalog jest niepełny, ale jak najbardziej otwarty i niewątpliwie można go uzupełnić o kolejne interesujące gatunki. Wolę nie zastanawiać się jednak nad tym, do jakiej szufladki zakwalifikowałby mnie inny socjolog-amator. Wolę powspominać gorące noce (!), kończone bladym świtem zawodzeniem muezzina i parę innych magicznych (a jednak) rzeczy. 

Z wielką niechęcią za to wspominam te nieliczne wieczory, kiedy docierały do nas wiadomości z tak zwanej cywilizacji - z Monachium, z granicy serbsko-węgierskiej, z Polski. I zgrozę, ogarniającą na widok niekończącej się fali uchodźców, uparcie i jak tsunami zmierzającej w stronę twierdzy Europa. W tamten weekend, kiedy pakowaliśmy już walizki, na dworcu w Monachium wysiadło 12 tysięcy potwornie zmordowanych, straumatyzowanych i przepełnionych nadzieją ludzi (LUDZI!) - dzieci, matek, ojców i młodych mężczyzn. Zapewne byli wśród nich i tacy, których nie chcelibyśmy mieć za sąsiadów, niemal na pewno tacy, którzy nie uciekają przed śmiercią i głodem, tylko w poszukiwaniu łatwiejszego życia, niewykluczone, że byli wśród nich i terroryści. Ale przede wszystkim byli to ludzie i prawdę mówiąc, gówno mnie obchodzi, jakiego wyznania. Dwanaście tysięcy jednego dnia. Monachijczycy przywitali ich tak, jak trzeba ich było powitać - z sercem. Stanęli na wysokości zadania, nie bacząc na lęki, ksenofobiczne uprzedzenia, rachunek ekonomiczny. Przybyły setki wolontariuszy. Polska,jak przekupka na bazarze, wykłóca się o dwa tysiące - a jeśli już, to wyłącznie chrześcijan. Nigdy nie wstydziłam się, że jestem Polką. Do teraz. 

2 komentarzy:

  1. Mi też wstyd.

    A przewodnik - cudowny! Ubawiłam się przednio :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo Ci dziękuję za ten ostatni akapit. Mnie też jest wstyd. Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń