Ads 468x60px

piątek, 10 lutego 2012

Nowy (?) Jussi Adler Olsen - "Das Alphabethaus"

Ilość stron: 592
Wydawca: Deutscher Taschenbuch Verlag
Data wydania 23.01.2012
Język : niemiecki
Tytuł oryginału duńskigo: Alfabethuset
Cena: 15,90 euro


Czekałam na tę książkę. Ba, cieszyłam się jak dziecko na dwa dni przed Wigilią. I wiecie co, nawet nie mogę Wam napisać, że mam mieszane uczucia. Bo nie mam. Moje uczucia są czytelne i wyraziste jak neon nocą. Ta powieść to kompletny szrot.

Opowiem Wam, jak moje odczucia ewoluowały wraz każdą kolejną czytaną stroną. Najpierw było to wspomniane już wyczekiwanie, przedsmak, jak przy degustacji przedniego wina. Pierwsza konsternacja pojawiła się dość szybko i związana była z tym, że "Alphabethaus" nie okazał się kryminałem. Akcja bowiem rozpoczyna się podczas wojny, a bohaterami są brytyjscy piloci, zestrzeleni gdzieś nad południową częścią Niemiec. Dość dramatyczne zawiązanie fabuły pozwalało jednak mieć nadzieję jeśli nie na dobry kryminał, to przynajmniej na szybki, brutalny, mocny thriller. A gdzie tam. Po około dwustu stronach konsternacja zaczęła ustępować irytacji  - irytacji naprawdę wszystkim - począwszy od bełkotliwego, łopatologicznego języka, poprzez drewniane postaci, po przewidywalny rozwój akcji.

Obaj Anglicy, dzięki pewnej sztuczce, przy sporej dozie szczęścia, trafiają do lazaretu dla umysłowo chorych niemieckich oficerów, gdzie mylnie wzięci za wysokich rangą esesmanów, poddani zostają terapii. Był w tym pomyśle zalążek na naprawdę świetną powieść, przez moment spodziewałam się nawet jakiegoś odbicia "Lotu nad kukułczym gniazdem", ale nic z tego. Bo wojna zbliża się ku końcowi, jednemu z kumpli udaje się ucieczka, drugi zostaje i los jego pozostaje nieznany. Cięcie. Lata siedemdziesiąte. Bryan, ocalały pilot, który w międzyczasie dorobił się sporego majątku, żony i dziecka, nękany wyrzutami sumienia z powodu zostawienia Jamesa na pastwę losu, postanawia wrócić do znienawidzonych Niemiec i po raz ostatni wznowić poszukiwania przyjaciela. Od tego momentu wiadomo już, jak to wszystko się skończy.

Gdzieś w połowie książki irytacja zaczęła ustępować niedowierzaniu. Aż musiałam sprawdzić, czy to aby naprawdę ten sam Jussi, który podarował nam postać Carla Moerka i jego niezrównanego asystenta. Niestety, ten sam. Dowiedziałam się jedynie, że "Alfabethaus" jest jego pierwszą powieścią, wydaną już w 1997 roku, na długo przed powstaniem serii z Moerkiem. To by trochę tłumaczyło nieporadność w operowaniu językiem, uproszczenia, schematyczność. Debiutantowi można wiele wybaczyć. Nie można wybaczyć natomiast beznadziejnej, przewidywalnej fabuły, obfitującej w kompletnie nieprawdopodobne chwyty rodem z trzeciorzędowych thrillerów (weźmy choćby cudowne "zmartwychwstanie" duchowe Jamesa po trzydziestu latach wegetacji w kompletnej izolacji "sanatorium" dla czubków, albo dziarskie czyny Bryana z przestrzeloną, za przeproszeniem, dupą, kiedy to otrzepuje się i idzie dalej, by bohatersko rozprawić się z nazistowskim zwyrodnialcem). Nie można wybaczyć drętwych, płaskich, szablonowych jak spod sztancy charakterów. Nie przekonują ani z gruntu źli Niemcy, ani szlachetni Anglicy. Od tych czarno-białych stereotypów,którymi usiana jest powieść, aż zęby bolą. Nie można też wybaczyć sprofanowania milionów ofiar tamtej wojny (i to po obu stronach barykady) dla popełnienia sztampowej historyjki, spłycenia kwestii winy i kary, udawanego wyrokowania o winnych i niewinnych.

I oto doszliśmy do ostatniego etapu moich odczuć nad tym dziełem - do rozczarowania. Rozczarowania nędzną powieścią, wątpliwym talentem pisarza, którego miałam jeśli nie za błyskotliwego twórcę, to chociaż sprawnego rzemieślnika, rozczarowania wydawnictwem, które na fali popularności "Moercków" zaserwowało czytelnikom zapchajdziurę pomiędzy trzecim, a oczekiwanym we wrześniu czwartym tomem serii. Trzeba przecież wydoić do reszty tę krowę, skoro już tryska tłustym mlekiem.

Jedyną pociechą w tym morzu zawodu było osadzenie fabuły we Freiburgu, który pięknym miastem jest, i do którego mam sentyment. Fajnie było poruszać się po znaych miejscach. Ale to już wszystko. No, prawie.

Ktoś, kto od tej książki rozpocznie swoją przygodę z tym pisarzem, nigdy nie pozna serii o Moercku. To byłaby jednak krzywda dla pana Adler-Olsena. I strata dla czytelnika. A zatem apel: ci, którzy nie znacie jeszcze jego twórczości - nie zrażajcie się! Potem będzie już tylko lepiej. I apel do samego pisarza: panie Jussi, prosimy o więcej Moercka. Mniej Jamesa i Bryana.

Moja ocena będzie miażdżąca - 1/5 (1 gwiazdka (za Freiburg, Szwarcwald i Ren).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece.


Jussi Adler Olsen

6 komentarzy:

  1. Oj, przykro mi że aż tak się rozczarowałam. To uczucie, kiedy czeka się na jakąś książkę, wreszcie dostaje ją do rąk, otwiera (zapewniwszy wcześniej pełne oprzyrządowanie: koc, herbatka, jedzonko, co kto woli)... a tam w środku gniot. Szkoda, że niektórzy wydawcy nie dbają o swoich stałych czytelników.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety w tym przypadku rozczarowanie było równie wielkie, jak radość oczekiwania. Mam nadzieję, że następny Moerk będzie lepszy.

      Usuń
  2. Dobrze wiedzieć, że to nie kryminał. W każdym razie gdzieś wyczytałam, że on 4 (słownie:cztery:)powieści kryminalne popełnił, więc jest nadzieja, że w Polsce tylko te słuszne się ukażą:).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oby. A ja, jak jakaś głupia, już zaczynam czytać na wrzesień i na czwartego Moercka po niemiecku (bo pewnie ukaże się prędzej niż w Polsce).

      Usuń
  3. Ojej! Ale mu sie biedakowi oberwalo ;) Fajnie jednak, ze pisze coraz lepiej a nie gorzej, bo wielu pisarzy ma odwrotny trend ;P
    Szkoda, ze taki dobry pomysl (bo wyglada na dobry)na ksiazke, tak bardzo sie nie udal. Moze przeczytam, bo stoi w mojej bibliotece na polce, ale na pewno nie bede sie spieszyc. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pan Adler Olsen z pewnością przeżyje, że go tak obsmarowałam :-). Zwłaszcza że to były początki, to można mu wybaczyć. Byle nie obniżał lotów...

      Usuń