Ads 468x60px

środa, 16 października 2013

Ewa Białołęcka "Naznaczeni błękitem cz. 1" - chłopiec i magia. Ale to już było?...




Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Kroniki Drugiego Kręgu
Data wydania trzeciego: czerwiec 2012
Liczba stron: 504
Cena: 37,90 zł
Są takie książki, książki magiczne, które w pewnym określonym momencie naszego życia wywierają na nas wpływ tak przemożny, że pozostawiają trwałe piętno na duszy, myśleniu, czuciu, sposobie postrzegania rzeczywistości, a nawet na odbiorze wszystkich kolejnych przeczytanych książek. Wystawiamy im w skrytości ołtarzyki i czcimy, otaczając pieczą i miłością. Często przeżycia, jakie wywołały, są zbyt prywatne, by dzielić się nimi z innymi, a niekiedy do tego stopnia intymne, że na nich budujemy relacje z ludźmi bardzo nam bliskimi. Są takie książki. Ja też trzymam w mym refugium kilka przykurzonych już woluminów, takich tylko "moich", własnych, najprywatniejszych.

Piszę o tym nie dlatego, że "Naznaczeni błękitem" są taką książką. Nie. Ale powieść (a właściwie zbiór, nie powieść) Ewy Białołęckiej, dzieło nieco już starsze, za to niedawno wznowione przez Fabrykę Słów, taką książką stać się mogła. Gdybym ją przeczytała dwadzieścia lat temu, z okładem. 

Dwadzieścia lat temu z okładem zachwycałam się Ursulą Le Guin. I "Niekończącą się opowieścią" Michaela Endego. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o chłopcu wyposażonym w wielki magiczny talent, szlifującym czarodziejskie zdolności w Hogwarcie, który istniał podówczas być może tylko w wyobraźni autorki, albo, nie daj Boże, o niejakim Eragonie, którego z wizją Ewy Białołęckiej łączy li tylko i wyłącznie to, iż traktuje o przyjaźni chłopca i smoka. I w te klimaty doskonale wpisują się te opowiadania, etiudy bardziej (bo aby zyskać miano powieści, potrzebna jest inna dramaturgia, większy rozmach, obszerniejsze ramy), osnute wokół jednego wspólnego tematu: bohaterami wszystkich są dzieci, obdarzone wyjątkowymi magicznymi zdolnościami, okupionymi jednak pewną ułomnością: Nocny Śpiewak urodził się cały pokryty sierścią i wegetuje w warunkach gorszych niż niejedno zwierzą, Biały Róg ma kalekie nogi, zaś Kamyk jest głuchy. A jednak ich magiczny talent czyni ich wyjątkowymi, daje niezwykłą moc, ale jednocześnie staje brzemieniem, przekleństwem. O dorastaniu pod jarzmem inności traktuje ta historia. O mierzeniu się z obcością i innością, o poszukiwaniu akceptacji, miłości i przyjaźni. 

Nic wielkiego?... Może. Ale Białołęcka, w odróżnieniu od wielu innych przeciętnych twórców, zdaje się posiadać bajeczny talent (tak, ona też), talent rzadki wbrew pozorom, nawet wśród piszącej braci: potrafi snuć opowieści. Umie magnetycznie przykuć uwagę, wymalować słowem wizję świata, do którego chce się powracać. I jest to świat na tyle swojski, by czuć się w nim dobrze, a zarazem na tyle oryginalny, plastyczny i barwny, by chciało się westchnąć z zachwytem. Jej umiejętność operowania słowem ma coś z magii, takiej łagodnej i ciepłej. 

Skupienie się na prostych opowieściach o chłopcach i ich ułomnościach i uzdolnieniach skutkuje jednak tym, że w którymś momencie zaczyna odczuwać się ssanie, swoistą próżnię, domagającą się wypełnienia. Zarysowany tu świat jest niezwykły, spójny, barwny, to bez wątpienia, ale niepełny. A chciałoby się poznać odpowiedzi na wiele pytań, pytań o społeczne czy ekonomiczne struktury tego świata, o to, czym naprawdę zajmują się magowie, pytań, które przynajmniej w tej pierwszej księdze nurtują, ale nie znajdują odpowiedzi. Nieco zatraca się tu również napięcie. Podczas gdy początkowo z pałającym obliczem kibicujemy jeszcze naszym chłopaczkom, z czasem, obserwując kolejne beztroskie baraszkowanie Kamyka i smoka (który, notabene, należy do najbardziej udanych smoczych kreatur, jakie kiedykolwiek udało mi się poznać) zaczyna nużyć. Zabrakło tu klamry spinającej całość, wyraźnie zarysowanej intrygi, która uzasadniałaby nazywanie tej książki powieścią. 

Gdyby tak cofnąć czas... Tak, ta książka miałaby szansę na mą wielką i dozgonną miłość, na mą cześć bałwochwalczą i bezwarunkową. Dziś cynicznej babie za mało, wciąż za mało. Nawet w książce tak pięknej i wywołującej pozytywne wibracje, jak opowieść o Tkaczu Iluzji.



Pierwsze zdanie: "Ludzie pracowali od rana, kiedy tylko słońce zaczęło spijać rosę z trawy i zwierzęcej sierści."
Gdzie i kiedy: gdzieś w jakimś innym świecie, gdzie króluje magia, kiedyś
W dwóch słowach: magiczna i emocjonalna
Dla kogo: dla wrażliwych, dla smokolubów, dla pochylających się nad dolą odmieńców
Ciepło / zimno: 85°

41 komentarzy:

  1. Łiiii, nareszcie doczekałam się recenzji fantastyki! I to jednej z tych lubianych (choć od "Naznaczonych..." jednak wolę "Tkacza Iluzji"). Dobra, lecę czytać. Przygotuj się na strumień świadomości.

    *czyta*

    Hem, hem, widzę, że podzielasz moje zdanie co do Eragona.;)

    Witamy w klubie fanów Pożeracza Chmur.;)

    Ja w ogóle mam wrażenie, że "Naznaczeni błękitem" zostali podzieleni na tomy na siłę - ot, żeby wyciągnąć kaskę od czytelnika. W Tkaczu historia jest bardziej skondensowana, bo w jednym tomie. Oraz: nie martw się, trochę Twoich wątpliwości rozwieje się w księdze drugiej.;)

    A tak w ogóle to bu, liczyłam na dyskusję, a mogę tylko przytakiwać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę mnie uspokoiłaś w kwestii rozwiania wątpliwości, tak po cichu na to właśnie liczyłam. Martwi mnie natomiast, że na razie nie ma tego drugiego tomu w wersji elektronicznej, bo innej jakoś nie chcę.
      Pożeracz Chmur jest absolutnie uroczy, zresztą jego mała siostrzyczka też. Fajnie, że te smoki są z gatunku niełuskowatych. Zresztą, automatycznie skojarzyły mi się właśnie ze smokiem z "Niekończącej się opowieści".
      No to sobie poprzytakiwałyśmy (ależ trudne słowo)... ;-)
      PS. W kwestii recenzji tytułów fantastycznych: wciąż czeka na opisanie "Ambasadoria"...

      Usuń
    2. A tak peesem, bo dopiero teraz zauważyłam - świat "Naznaczonych Błękitem" (a przynajmniej ten jego kawałek, w którym jak dotąd dzieje się akcja) nazywa się Lengorchia.:)

      Usuń
  2. Moreni zaczynam się bać, Pożeracz jest cudny, Tkacz iluzji lepszy, Eragon kiepski :) Szkoda tylko, że historia nie ma końca :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A cóż tak Cię niepokoi, mój drogi Oisaju?;)

      Fakt, szkoda wielka, że końca nie ma. I coraz marniejsza nadzieja, że mieć będzie. Eh...

      Usuń
    2. Że gusta me kobiece są ;)

      Usuń
    3. Hm, może to ja mam nieprzystająco męskie...;)

      Usuń
    4. Umówmy się, że są po prostu nasze :). Miłego wieczoru

      Usuń
    5. Podobno nie ma gustów literackich męskich i żeńskich, tak samo jak literatury kobiecej i męskiej. Jest tylko literatura dobra i zła... :-)

      Usuń
  3. Książka zdecydowanie dla mnie, tak coś czuję :D

    OdpowiedzUsuń
  4. "Tkacza iluzji" czytalam wieki temu, w ramach poznawania ukochanych ksiazek mojego meza ;-)). Pamietam, ze bardzo mi sie podobal, dalam mu 5 na biblionetce... ale jakos nie czuje potrzeby kontynuacji tej znajomosci (tym bardziej, ze Ty zachwytem nie ploniesz ;-)) ).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do niektórych książek trzeba dorosnąć, z niektórych chyba się wyrasta... Tak jak pisałam, dwadzieścia lat temu wpisałabym tę książkę do osobistego kanonu, dziś zachwyca mnie co innego, choć nadal uwielbiam takie magiczne opowieści...
      A, powiedz mężowi, że ma dobry gust (jeśli jeszcze o tym nie wie).

      Usuń
  5. Czarna magia. Czuję się tak, jakbym właśnie przeczytała stronę zapisaną całkami i równaniami. Mam chyba zbyt ubogą wyobraźnię. I jako, iż też żem baba cyniczna, to z taką fantastyką rzadko się na randki umawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paulina, to nie całki i różniczki, i owszem, magia, ale nie czarna, bynajmniej!... A fantastyka to taka moja fanaberia... każdy jakieś tam ma, nie? ;-)

      Usuń
    2. Owszem. Lepsza taka fanaberia, niż np. buty. Kocham buty. ;)

      Usuń
    3. Buty... stanowią pewien problem. Zajmują jeszcze więcej miejsca niż książki.

      Usuń
    4. Oj tam, oj tam. Ale za to można je parę razy założyć. I na nie patrzeć. Jak i na książki :)

      Usuń
  6. Bardzo, bardzo lubię ten cykl i zgadzam się, że są to jedne z tych książek, które powinny zapoznawać z fantasy najmłodszych. Skoro FS wznowiła cykl, który wcześniej prowadziła Runa, to jest szansa, że zakończenie ukaże się w tym wydawnictwie i będę się musiała przełamać i kupić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie cierpię niedokończonych cykli. Coraz częściej w takim przypadku po prostu czekam, aż ukaże się ostatni tom, żeby smakować całość, często czekam zbyt długo... Z Grzędowiczem miałam tak, że bardzo długo czekałam na ostatni tom "Pani", a kiedy się wreszcie ukazał, leży, bo doszłam do wniosku, że nie pamiętam połowy bohaterów i powinnam przypomnieć sobie całość.
      Szkoda byłoby, gdyby w tym wypadku było podobnie.

      Usuń
    2. O, popatrz! Zacząłem robić dokładnie tak samo i moje pierwsze pytanie przy cyklu, to czy już skończony. Do niektórych rozpoczętych już nie wróciłem, ale na niektóre czekam z niecierpliwością. Ot, drugi tom Scotta Lyncha zakończony został takim klifem handżerem, że nawet te 6 lat przerwy mu daruję :D

      Usuń
    3. O, Scott Lynch, właśnie. Toć to jakiś rekord świata w czekaniu na kolejny tom! Ja się wycwaniłam, dwa tomy mam, ale sobie spokojnie czekam na kolejny. I masz, jest wreszcie. W Polsce nawet pół roku wcześniej niż w Niemczech, jakoś wydawca się zakręcił i bum. Biada tylko, jeśli ten cykl okaże się nie taki rewelacyjny, jak wszędzie słyszę ;-)

      Usuń
    4. Ale wiesz, takie jest ryzyko wsłuchiwania się w ochy i achy dziwnych ludziów z internetów. Dla mnie pierwsze tomy mniamuśne i w towarzystwie Locke'a i Jeana chętnie spędze kolejnych kilka godzin :D

      Usuń
    5. Jeśli owi ludziowe są dziwni tą samą dziwnością, co ja, to nie boję się podjąć ryzyka :-)

      Usuń
    6. Ja tu tylko wspomnę w obronie Lyncha, że to nie jego wina, ze książkę tak długo pisał - depresja i pisarstwo raczej się wykluczają...

      Bazyl, jak patrzę na blurba i okładkę, to zaczynam się poważnie obawiać, że Lynch wywinie czytelnikom numer i trzeci tom będzie retrospektywny.;) A Ty się czytelniku, do czwartego zastanawiaj, jak rozwiązać sytuację z drugiego...

      Usuń
    7. @Agnieszka Ale wiesz jak to jest. Niby pretensje można mieć tylko do siebie, ale gdzieś tam na dnie serduszka jest ten okruszek z diabelskiego lustra, który każe się dopatrywać winy za nasze niezadowolenie wśród apologetów książki :P
      @Moreni Apage! Nie mów mi takich rzeczy, bo jeśli okażą się prawdą i nie wyjaśni się co i jak, to dostanę wścieku dupy i mimo całej sympatii dla bohaterów, grzebnę cykl w ciemny kąt :(

      Usuń
    8. Przyrzekam, że zakopię okruszek pod grubą warstwą, jakby co...

      Usuń
  7. Zakochałam się w sposobie, w jaki Białołęcka pisze - i opowieści o Kamyku, i fanficki o Severusie Snape. Trochę mnie tylko, rozczarowało, kiedy po przeczytaniu "Tkacza Iluzji" sięgnęłam po pierwszy tom "Naznaczonych" i okazało się, że to to samo. Warto jednak czytać dalej - wiele odpowiedzi znajduje się w kolejnych tomach, od których nie mogłam się oderwać. I szkoda tylko, że na kolejny tom czekamy już tyle lat i nie wiadomo, czy on w końcu wyjdzie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czytałaś "Wiedźmę.com.pl"? Zupełnie inna bajka, ale równie lekki, cudowny styl. Przyznam też, że to dla jej przekładu kupiłam sobie Eleonorę Ratkiewicz. Niektóre przekłady można kupować w ciemno ;-)

      Usuń
    2. A ja mam z przekładami Białołęckiej ten problem, że wydaje mi się, iż ten tak wyrazisty styl przykrywa styl pisarza oryginalnego. I nie wiem, co o tym myśleć...

      Usuń
    3. To ryzyko istnieje, oczywiście. Można dyskutować, co lepsze: wyraziste piętno tłumacza za cenę potoczystości i dobrego stylu, czy raczej więcej dosłowności, za to prześwitująca spod przekładu obca składnia i frazeologia. Skłaniałabym się jednak ku pierwszemu (zakładając, rzecz jasna, że nie występuje przypadek idealny, czyli przekład wypośrodkowany, bliski myśli autora, ale wystarczająco odsunięty od dosłowności, by nie trącić obcością).

      Usuń
    4. Ja tu nie mówię o takich banałach, jak obca składnia wyzierająca spod przekładu, bo od wyłapywania takich rzeczy jest korekta. natomiast czytając Ratkiewicz widziałam metafory i powiedzonka, których Białołecka niemal dosłownie w tej samej formie używała w swoich tekstach i to mnie trochę niepokoi, bo jakoś nie wierzę w aż taką zbieżność stylów obu pań.

      Usuń
    5. I tu się mylisz, bo korekta jest wyłącznie od literówek, interpunkcji, pisowni. Masz zapewne na myśli redakcję, ale czegoś takiego jak wyzierająca składnia nie nazwałabym banałem, to jedna z głównych trudności, z jakimi muszą walczyć redaktorzy, a do tego tylko nieliczni chcą i potrafią wyłapywać takie kwiatki. Zdarzają się zresztą przekłady tak bezdennie złe, że redaktor musiałby praktycznie napisać książkę od nowa, by wygładzić chropowacizny. Ja na milę rozpoznaję kalki w czytanych książkach, zdarzające się notabene także tłumaczom uchodzącym za dobrych, nagradzanym. Wkurzają mnie i zdarza się, że jeśli osiągną zagęszczenie utrudniające dalszą lekturę, to rzucam takie dzieło w kąt. Wolę się pomęczyć z oryginałem.
      Natomiast powiedzonka i metafory, które rozpoznałaś jako typowe dla pani Białołęckiej to już kwestia idiolektu. Każdy tłumacz ma "swoje" powiedzonka, wyrazki i połączenia, które stosuje z upodobaniem, często podświadomie. Jeśli ten idiolekt tłumacza jest zbyt wyrazisty, to nie jest dobrze i słusznie się niepokoisz. Tu zdaje egzamin intensywna współpraca z dobrym, doświadczonym redaktorem, który coś takiego potrafi wyłapać i który zwróci uwagę tłumaczowi na to czy owo. Tylko że to przypadek idealny, w którym jest a) dobry redaktor, b) otwarty na uwagi tłumacz, który nie oburza się, że mu się zmienia tekst, c) czas. Nie muszę chyba dodawać, że ostatni punkt z reguły wyklucza dogłębną, rzetelną współpracę nad tekstem. W większości wypadku interakcja między redaktorem a tłumaczem w ogóle nie ma miejsca. Efekty widzimy każdego dnia...

      Usuń
    6. Mnie z tą banalnością chodziło raczej o to właśnie, że jest to błąd powszechny i tak jakby... podstawowy? Coś jak błędy interpunkcyjne czy składniowe, tylko bardziej wkurzający. I wiem, że niestety często się przemykają - szczytem tu chyba były okołogierczane powieści ISY.

      Oj, szkoda, że czasem brak czasu, a i dobrej woli często...

      Usuń
    7. Niestety, bardzo rozpowszechniony, mało jest naprawdę dobrych przekładów. I wszystko sprowadza się do tego, że książka musi być wydana rach-ciach, szybko, tanio, po najmniejszych kosztach. Bo czytelnik i tak nie zauważy.

      Usuń
    8. Czytałam "Wieźdźmę" i jestem pewnie jedyną osobą na świecie, której się tak książka tak średnio podobała. Jakoś, nie wiem, nie podeszła mi tak jak "Naznaczeni" i reszta. Ale naprawdę polecam te opowiadania, które pisała pod nickiem Toroj, pierwsze to "Dla każdego gwiazda" do znalezienia w necie bez problemu. Ryczałam przy tym ze śmiechu, czytam co roku. :)

      Usuń
  8. Z chęcią dowiedziałbym się jak to wszystko się skończyło. Nawet jeśli oznaczałoby to obowiązkową powtórkę Kronik. Niestety, "Czas ..." wisi w zapowiedziach Runy i wisi :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, wisi. Ale Runy przecież już nie ma?... Też się zastanawiam, czy Fabryka przejmie prawa do całości? I czy zakończenie w ogóle się pisze?... Wrrrr.

      Usuń
    2. Na, jakże marną, pociechę, pozostaje nam wiszący tamże fragmenciczek :(

      Usuń
    3. O, to lecę obejrzeć ten fragmenciczek:-)

      Usuń
  9. Mam na półce, czeka w kolejce... kiedyś się doczeka pewnie ;)

    OdpowiedzUsuń