Bywa, że czytam biografie pisarzy i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że rzeczywistość przerasta tworzoną przez nich fikcję. W Niemczech ukazała się właśnie rewelacyjna autobiografia Samuela R. Delany'ego, jednego z prekursorów s-f (choć to co pisał, miało niekiedy niewiele wspólnego z klasyką, a wiecej z prozą eksperymentalną) i przedstawiciela amerykańskiej new wave. Czarnoskóry syn przedsiębiorcy pogrzebowego, urodzony w 1942 w Harlemie, sporo namącił w literaturze fantastycznej, ale doceniany jest nie tylko w hermetycznym światku s-f. Jego twórczość ceniona jest za wysokie walory literackie, czego nie można powiedzieć o każdym pisarzu uprawiającym gatunek związany z fantastyką. Jego powieści często zrywają z klasycznymi konwencjami, Delany eksperymentuje i poszukuje nowych form, a w centrum jego zainteresowań stoją ważkie tematy takie jak tożsamość, rasa, seksualność, niewolnictwo, rasizm. Sporo w nich również rozważań lingwistyczno-filozoficznych o tym, jak język determinuje postrzeganie.Wydawnictwo: Phantom Press
Tytuł oryginału: Empire Star
Tłumaczenie: Marek Cieślik
Data wydania: 1992
Rok wydania oryginału: 1966
Liczba stron: 160
No dobra, dość tej encyklopedii, schodzimy na ziemię. Fascynujący twórca, frapująca twórczość. Więc czemu tak mało znany (również i przeze mnie?) Problem zapewne tkwi w dostępności jego dzieł. Delany zawsze był traktowany przez polskich wydawców trochę po macoszemu. No bo w sumie napisał sporo, a w Polsce ukazała się zaledwie garstka jego powieści. W latach dziewięćdziesiątych rozpieszczał nas Phantom Press (niesamowite wydawnictwo, ile oni wydali fantastyki!), ostatnio Solaris próbuje nadrabiać braki, wydając Babel-17 i Novę. Ale mówiąc o dostępności mam na myśli nie tylko fizyczną obecność na rynku jego książek, tylko pewną hermetyczność, sprawiającą, że nigdy nie będą one konsumowane przez szerokie masy.
"Gwiazda Imperium", jedna z pierwszych powieści Delany'ego, tylko pozornie posiada wszelkie atrybuty space-opery. Na satelicie Rhys w układzie Tau Centi ulega awarii statek kosmiczny. Jeden z obcych poleca tubylczemu chłopcu, przedstawicielowi humanoidalnej rasy, przekazać wiadomość Gwieździe Imperium. Chłopak imieniem Kometa Jo nie wie jednak, jaką wiadomość ma przekazać, i ma zaledwie mgliste wyobrażenie o tym, czym lub kim jest Gwiazda Imperium. Kometa Jo wyrusza w swoją misję, spotykając na swojej drodze plejadę wyjątkowo osobliwych i frapujących postaci (księżniczka San Severin, poeta Ni Taj Li, czy Wielgus, czyli Wszędobylski Wielodrożny Gawędziarz Uzdolniony Słowotwórczo). Jego odyseja to nie tylko linearny ciąg przygód, ale zapis metamorfozy osobowości. Kometa Jo w początkowej fazie podróży ma umysł rozdrożny, ale w trakcie swej misji rozwija się i staje się jaźnią parodrożną, a nawet wielodrożną. Zapytacie teraz, ki diabeł?... Określenia te, stanowiące element rozległej siatki neologizmów, spinającej tę powieść, dotyczą sposobu postrzegania rzeczywistości i są w oczywisty sposób wyznacznikiem inteligencji, czy też stopnia rozwoju umysłowego jednostki.
W powieści sporo jest tego typu smaczków, opartych na żartach i dygresjach słownych, neologizmach i humorze językowym, co starał się wyjaśnić w posłowiu tłumacz, przyznając jednocześnie, słusznie poniekąd, że spora część językowych niuansów siłą rzeczy zatraca się w tłumaczeniu. W tym momencie dochodzimy do problemu granic przetłumaczalności takich dzieł i kwestii ich dostępności dla czytelnika, nawet w przypadku gdy włada on tym samym językiem, co autor i czyta książkę w oryginale. Delany uwielbia bawić się słowem i kładzie mnóstwo tropów, dla których odkrycia wymagana jest nie tylko ogromna wiedza i znajomość kulturowych symboli i powiązań, ale i talent detektywistyczny. Zapewne tylko autor jeden wie, co jeszcze poukrywał w tym tekście.
Czy zatem "Gwiazda Imperium" jest wyłącznie żartem? Nie tylko. Jest również pewnym eksperymentem myślowym, którego uczestnikiem staje się czytelnik, zaskoczony zakończeniem i dopiero po fakcie uświadamiający sobie, w czym tak naprawdę brał udział. Zapewne cały sens i głębia tego eksperymentu dotarłaby do nas, gdybyśmy zgodnie z sugestią autora przeczytali tę książkę ponownie. I jeszcze raz... I jeszcze. Może nasze umysły również muszą ewoluować. Może właściwe clou dostrzegalne jest tylko dla umysłów wielodrożnych?...
Ta mentalna zabawa z czytelnikiem i poskąpienie efektów typowych dla zwyczajnych powieści z gatunku space opera sprawiają, że powieść sprawia wrażenie zdumiewająco świeżej. Nie zapominajmy, że powstała na początku lat sześćdziesiątych i w normalnym przypadku wejście do takiego antykwarycznego pomieszczenia, pełnego przykurzonych, staromodnych i śmiesznych atrybutów skończyłoby się kręceniem w nosie połączonym z atakiem kichania. Tutaj jednak ktoś zamontował gigantyczną ponadczasową klimatyzację. Pod tym względem książka się nie zestarzała. Fabularnie jednak wypada blado, i to nie ze względu na wyblakłe ze starości wyblakły. Początkowo jeszcze dość wyraźna linia narracyjna zaciera się coraz bardziej w długaśnych dialogach, a śledzenie zamysłów autora staje się czynnością przeraźliwie nudną. Żarty żartami, ale zabawnie jest wtedy, kiedy dane są przesłanki konieczne dla zrozumienia wicu. Bo bycie obiektem eksperymentu bawi tylko w ograniczony sposób.
Pierwsze zdanie: "Miał warkocz jasnych włosów sięgających mu do pasa; smukłe brązowe ciało, które - jak powiadali - przypominało ciało kota, gdy podczas Nowego Cyklu zwijał się sennie w kłębek w migotliwym świetle ogniska dozorcy pól; okarynę; czarne buty i czarne rękawice, dzięki którym mógł poruszać się po ścianach i sufitach; szare oczy, za duże przy jego małej twarzy o dzikich rysach; na lewej ręce - mosiężne pazury, którymi zabił dotąd trzy dzikie kepardy, po tym jak w czasie jego nowocyklowej warty przeczołgały się przez przerwę w elektrycznym ogrodzeniu (i którymi kiedyś w bójce z Billym Jamesem - przyjacielskiej popychance obróconej nagle w sprawę serio przez zbyt szybki i zbyt silny cios - zabił tamtego chłopca; ale stało się to dwa lata wcześniej, kiedy był szesnastolatkiem, i niechętnie o tym myślał)... (...)"
Wybaczcie, że zamieszczam zaledwie część pierwszego zdania - ciągnie się ono jeszcze spory kawałek. Dał czadu, ten Delany.
Gdzie i kiedy: gdzieś w gwiazdach, w przyszłościWybaczcie, że zamieszczam zaledwie część pierwszego zdania - ciągnie się ono jeszcze spory kawałek. Dał czadu, ten Delany.
W dwóch słowach: chłopiec i pętla
Dla kogo: dla lubiących eksperymenty
ooo rany, zdania długie jak u Sienkiewicza.... ;) koszmar.
OdpowiedzUsuńPo tym pierwszym, kilometrowym zdaniu jest już lepiej:-)
Usuńdla lubiących eksperymenty powiadasz? mhm. challenge accepted ;)
OdpowiedzUsuńCiekawam efektów:-)
UsuńŚwietnie, że wyciągnęłaś Delany'ego. Pamiętam doskonale tę okładkę i wrażenia z lektury. Była mocno pojechana i może dlatego w liceum niezbyt przypadła mi do gustu, ale na pewno w najbliższym czasie spróbuję sobie przeczytać na nowo.
OdpowiedzUsuńJa właśnie się zabieram za inne jego powieści, już trochę udało mi się zebrać. "Gwiazda Imperium" może się podobać lub nie (mój zachwyt jest raczej umiarkowany), ale to jednak proza wysokogatunkowa.
UsuńZ jednym się nie zgadzam. Lata sześćdziesiąte to nie taki antykwariat znowu. Oczywiście myślę o nowej fali amerykańsko-brytyjskiej. Niektórzy do dzisiaj nie nauczyli się tak pisać;-)
OdpowiedzUsuńDelany jest swoją drogą "nowofalowy bardziej", że sobie tak pozwolę sklasyfikować...
Zresztą ta druga powieść wydana przez PhP Punkt Einsteina też jest zakręcona, Babel 17 robi wrażenie w miarę normalnej, z naciskiem na robi wrażenie, bo czy jest to można dyskutować;-)
Ale czyta się go świetnie, a że trzeba myśleć to plus!
No wiesz, z tym antykwariatem to zależy od punktu widzenia. W czasach, gdy książka po pół roku staje się "przeterminowana", jak gdzież przeczytałam, ta napisana przed półwieczem, zwłaszcza z gatunku s-f, z których większość starzeje się szybciej, to już antyk. Tyle że akurat w przypadku "Gwiazdy Imperium" wcale nie miałam wrażenia staroświeckości. Pomijając parę oczywistych technicznych szczegółów, to sama koncepcja powieści jest bardzo świeża.
UsuńZamierzam się bliżej zająć jego twórczością, bo mimo że zakręcona, to jednak mnie fascynuje. Niemcy na szczęście wydali nieco więcej, jest też małe wydawnictwo, które wydaje dzieła zebrane i część już sobie kupiłam, między innymi opowieści z Nimmeryi, w ogóle nie będące s-f, tylko fantasy, a nawet jedną zupełnie niefantastyczną. Jedno mogę powiedzieć: na podstawie tego, co już liznęłam, stwierdzam, że facet umie pisać. Literacko - wysoka półka.
Mam słabość do new wavei, stąd moja reakcja:-)
UsuńAle nie tylko Delany potrafi pisać, bo i inni "moi" pisarze debiutujący wtedy i jakoś tam łączeni z nowofalowością Roger Zelazny i Ursula Le Guin literacko są świetni. Taki znak czasów chyba.
Ja też darzę wielkim sentymentem Zelazny'ego i Le Guin i nie dam o nich złego słowa powiedzieć:-) Wychowałam się na nich, to oni wywarli ogromny wpływ na moje późniejsze lektury i kształtowali literackie gusta. Delany'ego dopiero poznaję, ale słyszałam tyle dobrego o nim i jego powieściach, że nie popuszczę.
UsuńPo przeczytaniu Twojej opinii czuję, że "i chciałabym, i boję się" ;)
OdpowiedzUsuńNazwisko jednak zapamiętam.
Ech nie lubię eksperymentów ;) :P
OdpowiedzUsuńDo Sienkiewicz bym tego nie porównywał. Pochłonąłem w ciągu jednego dnia. Ocena 3,5/5
OdpowiedzUsuńcieszę sie ze tutaj wpadłem jest wiele fajnych pomysłów!
OdpowiedzUsuńFajny blog i ciekawostki dla młodych ludzi polecam bardzo. Każdy tu znajdzie coś dla siebie.
OdpowiedzUsuń