Ads 468x60px

czwartek, 21 listopada 2013

Skalpelem


Przychodzi taki moment, kiedy trzeba podjąć decyzję. Nie za siebie, ale za kogoś, za kogo jest się odpowiedzialnym. Kto jeszcze całe życie ma przed sobą i będzie żył z konsekwencjami aż do końca. Nie jest łatwo podejmować decyzje, mając do dyspozycji garstkę przypuszczeń, zero gwarancji i bardzo duży margines spekulacji. Można próbować przeniknąć wzrokiem mrok przyszłości, albo sobie powróżyć z fusów. Można też zaufać komuś, kto weźmie do ręki skalpel. Po trzech miesiącach zachowaczego leczenia naszego Starszego Smoka, zaliczając częściowy sukces (można mówić o małym cudzie), podjęliśmy decyzję o operacji. Smok będzie dzięki temu zrastał się łatwiej i stosunkowo prędko powróci do "normalnego" życia.

Dziś podpisaliśmy milion formularzy i zgód, dowiedzieliśmy się, czym to grozi (nie chcecie tego wiedzieć, uwierzcie) i zaufaliśmy. W przyszłą środę będę potrzebowała jakiegoś niezłego otumaniacza - możecie coś polecić, żeby nie myśleć i nie oszaleć?

W ostatnim czasie nie udzielałam się zbytnio w blogosferze, i choć zaglądam tu i ówdzie, nie zawsze miałam czas i wenę, żeby sensownie coś skomentować. Nie dlatego, że mnie nie interesuje, co piszecie. Wręcz przeciwnie. Czytam Wasze wpisy, trochę mniej piszę. Wszystkim tym, którzy mimo to do mnie zaglądają i wspierają słowem, serdecznie dziękuję. Wiele to dla mnie znaczy, naprawdę!

Do przyszłej środy pewnie pojawią się jeszcze jakieś recenzje, na pewno będzie relacja ze spotkania ze Stephenem Kingiem i Jo Nesbo, czekajcie, zaglądajcie. I trzymajcie kciuki.

środa, 20 listopada 2013

Veit Heinichen "Zbrodnia i kawa" - kwestia smaku?


Wydawnictwo: Noir Sur Blanc
Tytuł oryginału: Keine frage das Geschmacks
Przekład: Maria Skalska
Data wydania: wrzesień 2013
Liczba stron: 484
Cena: 35 zł
Frapujący tytuł, prawda? Trawestacja tytułu klasycznego utworu literackiego znakomicie oddaje treść siódmego (w Polsce drugiego) tomu cyklu o komisarzu Proteo Laurentim, a przy tym polski tytuł w znaczący sposób odbiega od oryginału. Niemieckie „Keine Frage des Geschmacks” („To nie kwestia smaku”) trudno byłoby zgrabnie i trafnie oddać po polsku, toteż zabieg wydawnictwa (tłumaczki?), by w ten sposób ominąć językową rafę, zasługuje na pochwałę.

Zamierzony rozziew w tytule stanowi pierwszą wskazówkę na pomieszanie wątków, z którymi przyjdzie się zmierzyć triesteńskiemu komisarzowi. No bo jak połączyć ze sobą zbrodnię popełnioną na niemieckim filmowcu, który kręci w mieście nad Adriatykiem kolejny odcinek kiczowatego serialu kryminalnego, sprawę wyjątkowo obrzydliwego szantażu brytyjskiej posłanki za pomocą pornograficznych zdjęć i kradzież kawy – nie jakiejś tam pospolitej kawy, tylko cennych i rzadkich ziaren, za które smakosze gotowi są zapłacić zawrotną cenę? A jednak, jak zwykle u Heinichena, te niezwykle rozbieżne wątki mają wspólny mianownik. Ich splot, choć niewidoczny dla Laurentiego, jest wyraźny dla czytelnika. To może nieco dławić napięcie, pozbawiać całość swoistego „thrillu”, ale za to wprowadza w rolę wszechwiedzącego obserwatora, który panoramicznym okiem ogarnia całość relacji i powiązań tam, gdzie śledczy nawet się ich nie domyślają. 

Leitmotivem powieści są tym razem zdjęcia. Powstają jawnie i ukradkiem, podlegają retuszowi i służą manipulacji, są wszechobecne i wieczne, a tym, którzy wiedzą, jak się nimi posłużyć, dają nieograniczoną władzę i pieniądze. Wie o tym pozbawiony skrupułów przedsiębiorca Lele Raccaro, właściciel największego prywatnego archiwum fotografii w Europie, wie o tym jego nieślubny syn, doskonale wpisujący się w stereotyp włoskiego żigolaka i nieroba, dowie się również i Laurenti, uwieczniony podczas schadzki z kochanką w nadmorskim lasku. Wszystko to jest jednak tylko pretekstem do napiętnowania znacznie głębszych zjawisk, toczących niczym czerw europejskie (bo choć Heinichen skupia się głównie na włoskim światku, to nie są one specjalnością wyłącznie Italii) społeczeństwa. Korupcja, układy i układziki, niejasne i półlegalne powiązania między światem biznesu i polityki, koterie i kliki, splecione ze sobą w rozmaitych finansowych zależnościach i klinczach – w to właśnie godzi autor. Jak sam mówi, nie interesuje go klasyczny kryminalny „whodunnit”, woli tworzyć socjogramy. Jego powieści mają być lustrem, w którym przegląda się konkretna epoka i konkretne miejsce, a jego miejscem i epoką jest współczesna Europa i jej społeczeństwa. 

Dalszy ciąg, czyli co było dobre, a co nie bardzo, przeczytacie na stronie portalu Zbrodnia w Bibliotece, czyli tutaj

Pierwsze zdanie: "Od czasu podróży włoskiej Goethego oraz długiego pobytu w tym kraju lorda Byrona i Shelleyów nikogo nie dziwił już widok osobliwie poubieranych turystów."
Gdzie i kiedy: Triest, współcześnie
W dwóch słowach: zbrodnia i kawa :-)
Dla kogo: dla smakoszy i miłośników środziemnomorskiej niespieszności
Ciepło / zimno: 69°

czwartek, 14 listopada 2013

Arne Dahl "Wody wielkie" - typowe nietypowe



Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginału: De största vatten
Tłumaczenie: Robert Kędzierski
Data premiery: 20.03.2013
Liczba stron: 424
Cena: 36,90 zł

Stereotypy nad stereotypami. Jeśli morderca, to koniecznie wodzący policjantów za nos, serwujący im biblijne cytaty, które oczytani śledczy rozszyfrowują w mig. Jeśli przesłuchanie, to prowadzone przez wnikliwego znawcę mowy ciała i prawie telepatę, który bez trudu interpetuje podteksty i rozgryza mroczną duszę podejrzanego. Jeśli policjanci się jakoś odżywiają, to koniecznie najpodlejszym, fastfoodowym żarciem. Jeśli wątek afrykański, to w grę na pewno wchodzą pozbawione skrupułów koncerny farmaceutyczne, z zimną krwią prowadzące swoje brudne praktyki, godzące w najbezbronniejszych maluczkich. A jeśli śledczą jest kobieta, to na pewno w końcu dogania ją słabość: duszy, ciała, a najlepiej jednego i drugiego. Chyba żaden inny gatunek nie jest obarczony ciężarem stereotypów tak bardzo, jak kryminały.

Każdy z wymienionych tu elementów możemy odnaleźć i w "Wielkich wodach", piątym, bodajże, tomie z tak samo uwielbianej, jak i krytykowanej serii Arne Dahla o Drużynie A (co za idiotyczna nazwa, kojarzy mi się wyłącznie z infantylnymi kreskówkami). Ale - i to "ale" jest wielkim "ale", takim "ale", które sugeruje, że powinniście w tym miejscu zastrzyc uszami i oczekiwać wolty, niwelującej wszystko, co powyżej - "Wody wielkie" to powieść, w której wszystkie te klisze znalazły się nieprzypadkowo. Ba, stanowią element gry, w którą zabawił się autor z bystrym czytelnikiem, kpiarskim przymrużeniem oka, dodającym pieprzu lekturze.

A popieprzoną polewką jest historia Kerstin Holm, jednej z siódemki wspaniałych z osławionej policyjnej jednostki. To wokół niej krąży ta opowieść, wokół niej i jej brzemiennego w skutki związku z Dagiem Lundmarkiem. Dag Lundmark powraca do jej życia w sposób nieoczekiwany: zawieszony jako policjant alkoholik wkrótce po powrocie na służbę strzela podczas akcji zatrzymania piątki nielegalnych Afrykańczyków do Winstona Modisane. Młody mężczyzna umiera. W jego śmierci coś się jednak nie zgadza. Okazuje się, że nie była nieszczęśliwym wypadkiem; Lundmark zaplanował ją precyzyjnie, nie pozostawiając niczego przypadkowi, nawet tego, że śledztwo powierzone zostaje Drużynie A. I że konkretnie przesłuchany zostanie przez Kerstin Holm. I w ten sposób cała siódemka, niczym marionetki na niewidzialnych sznurkach, zaczyna działać dokładnie tak, jak chciał tego Lundmark. Z fatalnymi skutkami...

Intryga, którą zaplanował Dahl, jest pierwszorzędna, niebudząca ani odrobiny wątpliwości. Splątane i pozornie odległe wątki łączą się w końcu ze sobą, tworząc wzór, co rusz zaskakujący i co rusz odsłaniający nową, frapującą warstwę. Tak właśnie tworzy się perfekcyjny suspens, dla takich właśnie historii czyta się kryminały: pokrętnych, mrocznych, niemal nieprawdopodobnych, a jednak tak bliskich życiu.

Przyznam, że to pierwszy tom z tej serii, który przyjęłam bez żadnych "ale". W poprzednich uwierało mnie to i owo, głównie język, poszarpany i enigmatyczny. Tu również widać, że Dahl ma nietypowy, specyficzny styl, przywodzący na myśl genialnego, błyskotliwego wariata. Dużo tu skrótów myślowych, słownego szaleństwa, jest szczypta psychodelii. Dahl ma wielki dar podszywania słów ironią, Dahla trzeba czuć i nadawać na jednej, wiariackiej fali, w przeciwnym razie będzie irytował i powodował kompletne niezrozumienie. Taki typ pisarstwa jest wielkim wyzwaniem dla tłumacza, który musi wejść w skórę wariata i przetłumaczyć intencję, a nie warstwę słowną. I tu zapewne jest pies pogrzebany - Robert Kędzierski przejął pałeczkę po poprzedniej tłumaczce, przełożył "Wody wielkie" i nagle okazuje się, że to jest świetna proza. Niemieckie wersje często krytykuje się za niezrozumiały język, drewnianość stylu, podobne zarzuty padały pod adresem poprzednich polskich przekładów Dahla. Czyżby Kędzierski rozgryzł tego autora i znalazł na niego sposób? Trudno w tym miejscu uprawiać analizę, faktem jest, że czyta się to znakomicie.

Jedynym, co mnie w tej powieści znudziło, były snujące się przez długie akapity biblijne cytaty w finalnej części. Prawdę mówiąc, nie kupuję już psychopatycznych morderców, porozumiewających się ze ścigającymi ich policjantami przy pomocy piętrowych wyimków ze Starego Testamentu. Ale może to kolejny prześmiewczy ukłon autora w stronę kryminalnych stereotypów?... Dahl łamie konwenanse. Dahl jest inny. Czytajcie Dahla.


Pierwsze zdanie: "Jak strasznie czarno przed oczami, pomyślał, wpatrując się uporczywie w swoje odbicie w lustrze."
Gdzie i kiedy: Sztokholm, wrzesień 2001 (data ma znaczenie)
W dwóch słowach: mocna i magnetyczna
Dla kogo: dla ceniących konkretne, ale trochę "inne" kryminały z gatunku police procedural, zaprawione maleńką nutką metafizyki i pokaźną nutą ironii
Ciepło / zimno: 95°

sobota, 9 listopada 2013

Veit Heinichen "Śmierć na liście oczekujących" - włoszczyzna multi kulti



Wydawnictwo: Noir Sur Blanc
Tytuł oryginału: Tod auf der Warteliste
Przekład: Maria Skalska
Data wydania: październik 2012
Liczba stron: 434
Cena: 35 zł

W naturze człowieczej leży szufladkowanie. Porządkujemy, katalogujemy, sortujemy, bo tak wygodniej, bo tak łatwiej rozumieć świat, bo tak łatwiej zapanować nad rzeczywistością. Przymus maniackiego klasyfikowania nie omija i literatury kryminalnej. Jeśli ktoś wspomni o kryminałach włoskich, natychmiast widzimy gorącą Sycylię i zażywającego rozkoszy kulinarnych komisarza Montalbano albo mającą mało wspólnego z rzeczywistością Wenecję Donny Leon. Słońce, wino, pasta, a gdzieś tam w tle jakaś mało dokuczliwa, elegancka zbrodnia… Kryminały Veita Heinichena rozgrywają się w Trieście, mieście leżącym na terytorium Włoch, ale chyba najmniej włoskim ze wszystkich. Zresztą Veit Heinichen też żadnym Włochem nie jest, chyba że z wyboru: pochodzący z Monachium pisarz wiele lat temu odwrócił się od chłodu Niemiec i zamieszkał na północnym wybrzeżu Adriatyku.


Triest to wielokulturowy tygiel, w którym przenikają się rozmaite kultury: włoska i słoweńska, z domieszką wpływów żydowskich i nadal widoczniej dawnej świetności Habsburgów. I jak każde pełne antagonizmów miasto na pograniczu, Triest, ze swym czarem upadłej metropolii przyciąga rozmaite niespokojne duchy, artystów, literatów i… przestępców. 
Ci, których przyszło ścigać komisarzowi Proteo Laurentiemu, centralnej postaci kryminalnego cyklu triesteńskiego, są wyjątkowo pozbawieni skrupułów. Pod płaszczykiem kliniki chirurgii plastycznej międzynarodowa szajka przeprowadza nielegalne transplantacje organów. Ci, których na to stać, kupują nerki i wątroby, jak gdyby nie chodziło o ludzkie narządy, a o produkty przeznaczone na sobotnie barbecue. Dawcami są ci, którzy w ten desperacki sposób próbują ratować żałosną egzystencję swoją i swych rodzin: biedacy z Rumunii, pomijani, nieistotni, niewidzialni dla bogatych obywateli Europy pierwszej kategorii. Czasem oprawcom omsknie się skalpel, czasem zamówienie opiewa na organ, bez którego „dawca” niestety przeżyć nie może… I niemal nigdy nikt nie szuka winnych. Niemal nigdy. Pech chciał (pech dla oprawców w chirurgicznych maskach, rzecz jasna), że jeden z tych, którzy mieli posłużyć za rezerwuar narządów, tuż przed zabiegiem nabiera podejrzeń co do intencji swych kontrahentów i w operacyjnym kitlu umyka spod noża. Pech chciał (dla owego nieszczęśnika tym razem), że uciekając, dostaje się pod koła limuzyny, przewożącej goszczącego akurat z oficjalną wizytą kanclerza Niemiec. Trup bez papierów, bez tożsamości, bez śladów – wydawałoby się, że do handlarzy narządami jednak uśmiechnęło się szczęście. Ale jest jeszcze Laurenti…  

Dalszy ciąg recenzji na stronie Zbrodni w Bibliotece, czyli pod tym linkiem


Pierwsze zdanie: "Podmuch lodowatego wiatru ze wschodu przemknął przez czarnomorski port."
Gdzie i kiedy: Triest, na początku lat dwutysięcznych
W dwóch słowach: niemiecka włoszczyzna
Dla kogo: dla ceniących wyrazisty lokalny koloryt
Ciepło / zimno: 71°

piątek, 1 listopada 2013

V. K. Ludewig "Ashby House" - zjem cię


Wydawnictwo: dtv
Data premiery: marzec 2012
Liczba stron: 320
Cena: 9,95 euro

Dom w którym straszy, szczypta opery mydlanej, ciut Big Brothera, homokseksualny stosunek analny już na czterdziestej drugiej stronie. Brakowało tylko trochę muzyki. I tutaj należy pokłonić się jedynej w swoim rodzaju Kate Bush i jej "Hounds of Love" - tak o swojej książce pisze autor, V. K. Ludewig, anglista, ghostwriter, redaktor i tłumacz. Trudno nie nazwać tego wybuchową mieszanką - i tak, to karkołomne zestawienie stanowi podsumowanie powieści. Jest to nawet powieść, która da się czytać. Powiem więcej: tę powieść czyta się z pewną dozą rozbawienia, pod warunkiem, że nie bierze się jej zbyt serio.

Wzmianka o homoseksalnym stosunku analnym zapewne wywoła pewną konsternację. Takoż było i u mnie, wszak literatura, w której czytelnik raczy delektować się szczegółowymi opisami wyprężonych męskich członków zanurzających się w rozmaitych otworach nie należy do mojego standardowego repertuaru.

Zacznijmy jednak od początku: angielskie wielkie domiszcze zimą, niepokojąco urodziwy butler o dziwnym uzębieniu, przywodzącym na myśl wampira, zadymka nocą, niedogrzane pomieszczenia, zaryglowane wejście na wieżę i tajemnicze zapiski w znalezionym w bibliotece notesie: wstęp do klasycznej powieści grozy (abstrahując oczywiście od wspomnianej scenki analnej) nie mógłby być bardziej udany. Domostwo, pogrążone w zimowym letargu, niemrawo powitało swą nową właścicielkę: światowej sławy fotografkę, nasłynniejszą po Annie Leibovitz portrecistkę Lucille Shalott. Lucille przybyła w towarzystwie swej starszej siostry Laury, z którą łączą ją osobliwe relacje, oparte na dogłębnej nienawiści. Kiedy jednak wkrótce po przyjeździe Lucille nagle znika bez śladu, Laura, wspierana przez przystojnego butlera Steerpike'a, rozpoczyna poszukiwania siostry. Nieustraszona para dociera do legendarnego pokoju na wieży, zaryglowanego na osiem spustów, gdy nagle domostwo ożywa...

To, co się dzieje potem, to szalona jazda bez trzymanki przez wszystkie przystanki klasyki grozy, okraszona sporą dozą uszczypliwości, zjadliwych komentarzy odnośnie świata mediów, celebrytów i rozmaitych VIP-ów z własnego mianowania. Całość opowiedziana jest gotyckim, nabrzmiałym od kwiecistych porównań, ale wyjątkowo gładkim stylem. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko mógł napisać Niemiec, wszak pisarzom teutońskim chętnie przykleja się łatkę niejakiej ciężkości i braku polotu. Tu jednak i język, i klimat, i cały pomysł wydaje się rdzennie anglosaski, z całym typowym dla literatury Albionu lekkim i ironicznie rozrywkowym sznytem.

Całość jawi się jako dość frapujący przykład literatury płochej, trywialnej i niepotrzebnej. Trzeba znać? Bynajmniej. Można? Jak najbardziej. Pozwólcie, że zakończę cytatem z książki:

"Ze sławą było jak z tęsknotą za miłością; była żądzą, której nie sposób zaspokoić. Sława nie była krwią. Sława była wampirem."


Pierwsze zdanie: "W pokoju na wieży ludzie znikali od zawsze."
Gdzie i kiedy: Ashby House, Anglia, współcześnie
W dwóch słowach: elokwentna i upiorna
Dla kogo: dla rozkochanych w mrocznych powieściach grozy, ceniących ironiczne szpile i przymrużenia oka 
Ciepło / zimno: 73°