Ads 468x60px

czwartek, 31 grudnia 2015

Jakub Małecki "Dygot" - o magii dobrej puenty




Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 7 października 2015
Liczba stron: 320
Cena: 36,90 zł

Jakżeż pięknie mi się ułożyła końcówka tego roku!... Oto wygasa stary rok, dogorywa mocny, rozdygotany i poruszający, tak jak powieść, która wprowadziła mnie w nowy, jeszcze dziewiczy rok. Pewnie gdybym chciała zaplanować taki finisz, nigdy by się nie udał, a tak, trochę niechcący, z zaskoczenia, Jakub Małecki sprawił, że... ten ostatni dzień roku zapłonął i ogrzał czytelniczego ducha. 

Gdyby dać wiarę okładkowym zachętom (nie należy tego robić, nigdy!), to należałoby się spodziewać banalnej sagopodobnej historii z szarym peerelem w tle. "Dygot" zaś nie jest ani sagopodobny, ani banalny. Najwyżej ten szary peerel w tle jeszcze by uszedł od biedy, choć nie o dziejowe zawirowania tutaj chodzi. 

Śledzimy tutaj losy dwóch rodzin, które za zrządzeniem przypadku i do wtóru chichotu przeznaczenia splatają się ze sobą i łączą nie tylko rodziny, ale przede wszystkim dwójkę głównych bohaterów: Emilię i Wiktora. Oboje dorastający z fizycznym handicapem, oboje zmagający się z piętnem inności, wrażliwsi od innych, i choć powierzchownie brzydsi, to jednak piękniejsi. On - albinos, odmieniec, dziwoląg i wcielony szatan, ona - ze skórą przypominającą stopiony ser, usianą bliznami po poparzeniach. Skazani na odtrącenie, odnaleźli się w swej wyjątkowości. Nie na długo. Ich miłość zostaje ucięta gwałtownie i nieodwracalnie, w otoczce tajemnicy, która na długie lata położy się cieniem na dalsze losy rodziny. 

Brzmi zwyczajnie i pospolicie, a nie jest. Bowiem Małecki nie tylko fantastycznie snuje tę opowieść, Małecki ma błogosławiony dar puentowania. Sceny, z których układa te ludzkie egzystencje, niektóre kluczowe, inne nieważne, jeszcze inne o ukrytym znaczeniu, są tak niezwykłe, pełne takich absurdów, że musiało napisać je życie. Małecki roztacza je bez wodolejstwa, w konkretnych, mocnych zdaniach, ale ze szczyptą magii, tu i ówdzie otoczone poetycką mgiełką, ukrytą czasem w jednym, bezbłędnym sformułowaniu. I trach, jednym zdaniem, jednym szczegółem niekiedy kończy scenę, a ty, czytelniku, zostajesz z otwartą ze zdumienia gębą, mętlikiem w głowie i zachwytem w sercu. 

Niewiele jest powieści, które tak trafnie ujmują tematykę obcości, odmienności. Znakomita jest kreacja Wiktora - kruchego jak szczeniak, dręczonego osobliwymi wizjami, a jednocześnie tak bardzo ciekawego świata, poszukującego, otwartego. W zetknięciu z prymitywną tłuszczą, karmiącą się zabobonami i zagrzewaną nienawistnymi tyradami wiejskiego klechy jest skazany na porażkę. I radzi sobie, biały, rozdygotany motyl w ciemności. 

Jest tej w tej powieści jakiś wielki, egzystecjalny smutek. Przypatrujemy się tym przegranym życiom, dogasającym powoli i w samotności, w cierpieniu, towarzyszymy im od narodzin po ostateczny kres, wraz z nimi szukamy dopełnienia i jakiegoś sensu w tych bytach, bezradni wobec wielkiej niewiadomej, która przesądza o ich losach. Czy sami wybierają? A może poddają się woli prządki, splatającej nitki ich życia w zgrzebną tkaninę? A może jest w tym inna siła sprawcza, mściwie obracająca kołem przeznaczenia? Odpowiedź jest rozmyta...

Ależ to dobra powieść!... 

Czytajcie. A korzystając z okazji, życzę Wam wszystkim w Nowym Roku wielu dygotów (tych dobrych, konstruktywnych) i zachwytów, i w ogóle czytelniczego spełnienia. Niech się darzy!



Pierwsze zdanie: "Poznał ją na tym samym polu, na którym dwadzieścia sześć lat później umarł pod pożartym księżycem."
Gdzie i kiedy: Koło, Piołunowo, Poznań, 1938-2004
W dwóch słowach: rozmyte i rozdygotane
Dla kogo: dla amatorów dobrej współczesnej prozy polskiej 
Ciepło / zimno: 91°

niedziela, 13 grudnia 2015

Paolo Bacigalupi "Wodny nóż" - nie ma, nie ma wody...




Wydawnictwo: MAG
Seria: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: The Water Knife
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Liczba stron: 400
Data wydania: 16 października 2015
Cena: 39,00 zł


Globalne katastrofy, zapowiedzi zagłady i końca świata nie są wymysłem współczesności. Człowiek od zarania dziejów lubił czarnowidztwo i snuł pesymistyczne wizje o kataklizmach, o czym świadczą rozmaite wczesne przekazy literackie, z biblijną Apokalipsą włącznie. A przy tym globalna zagłada nie musi wcale być dziełem bogów, śmiertelnego wirusa, kosmicznych sił lub astronomicznego przypadku w rodzaju uderzenia komety, jej sprawcą może być przecież człowiek. I jest to zagłada mało spektakularna, bo dziejąca się w tempie niemal niedostrzegalnym dla człowieka wiodącego normalne życie, a dla wielu wręcz hipotetyczna, by nie powiedzieć, tworzona przez tajemnicze zielone lobby, dążące do nieczytelnych i absurdalnych celów. Są jednak tacy, którzy powiedzą, że ta zagłada już się zaczęła i trwa, choć jeszcze w sposób ukryty. Niektórzy dostrzegają już jej oznaki. Niektórzy idą nawet o krok dalej i pokazują, co się stanie za sto trzydzieści lat. Na przykład Paolo Bacigalupi. 

Jego wizja świata (choć jest to niestety świat okrojony w typowy dla wielu amerykańskich autorów do Stanów Zjednoczonych) w niedalekiej przyszłości ma wszelkie znamiona apokalipsy. Trwająca od długiego czasu susza spowodowała tragiczne w konsekwencjach braki wody i idące za tym odwrócenie wartości - woda stała się najcenniejszym zasobem, za który ludzie gotowi są zapłacić każdą cenę. Nawet cenę życia. Taki rozwój stworzył nowy porządek ekonomiczny, społeczny i polityczny, co autor kreśli w sposób spójny, logiczny i wiarygodny. Władzę i pieniądze ma ten, kto dysponuje tak zwanymi prawami wodnymi i to o nie toczą się najzajadlejsze i najbardziej bezkompromisowe walki. Jednym z narzędzi tych walk są doskonale wyszkoleni i bezwględni wojownicy, szpiedzy i terroryści: tak zwane wodne noże. Jednym z nich jest Angel, nasz bohater. A może antybohater?...

Inną z bohaterek jest Maria, młoda kobieta, która radzi sobie w życiu raz lepiej, raz gorzej (choć właściwie raczej gorzej) kupując taniej i sprzedając drożej wodę - na niewielką skalę, narażając się na szykany lokalnych gangsterów i wyczerpując siły na codziennej, pozbawionej jakichkolwiek perspektyw na przyszłość walce o przetrwanie.

I jest jeszcze Lucy, dziennikarka, blogerka i samotna, niezłomna wojowniczka o prawdę, śledząca lokalne wydarzenia i z zaciętością hieny (to słowo warto zapamiętać w kontekście całej opowieści) publikującą artykuły tak dobre, że ocierające się o nagrodę Pulitzera. 

Losy tej trójki, początkowo niczym ze sobą niezwiązane, splatają się w nieubłagany, fatalistyczny sposób, co w zasadzie nie jest żadną niespodzianką. Niespodzianką jest zaś to, że autor nie oszczędza w zasadzie żadnego ze swych bohaterów, czego można się spodziewać, kiedy już stanie się jasne, że "Wodny nóż" jest mniej podszytym filozoficznymi rozważaniami eposem o upadku wartości i zmierzchu cywilizacji, a bardziej thrillerem, skupionym na spektakularnych zwrotach akcji, brutalnych scenach i technicznej stronie katastroficznej wizji świata. Bo w typowo amerykańskim thrillerze, którym trąci ta opowieść, bohater powinien być jeden, nieśmiertelny, nieomylny i - mimo wszystko - dobry. Tutaj autor ma w zanadrzu kilka zaskakujących rozwiązań, co jednak nie nadaje tej książce głębi. Przyznam, że trochę więcej tej głębi, trochę więcej kontrowersji, więcej rozważań o kondycji świata i jego mieszkańców po tej książce - i tym autorze - się spodziewałam. Maleńkie rozczarowanie nie powinno przysłaniać jednak faktu, że nadal mamy tu do czynienia z warsztatowo doskonałym, świetnie skonstruowanym thrillerem. I tylko żal, że bohaterowie mimo wszystko wypadli tu dość blado i szablonowo.

Książkę zaś dedykuję nie tylko uczestnikom zakończonego właśnie szczytu klimatycznego w Paryżu, ale i wiecznie wątpiącym w zagładę - tę ekologiczną. Polacy w nią nie wierzą. Mają ważniejsze zmartwienia. 

Pierwsze zdanie: "W pocie kryły się opowieści."
Gdzie i kiedy: Niedaleka przyszłość, południe Stanów Zjednoczonych
W dwóch słowach: cena wody
Dla kogo: dla miłośników katastrof, dobrych thrillerów i uczestników szczytu klimatycznego w Paryżu
Ciepło / zimno: 72°

sobota, 7 listopada 2015

Migawki hamburskie



Mongolskie przysłowie mówi, że lepiej być głupim wędrowcem, niż mędrcem siedzącym w domu. Któż nie chciałby uchodzić za lepszego od mędrca, zatem zapakowaliśmy walizki i korzystając z paru dni jesiennych ferii wyruszyliśmy na północ. Do Hamburga. Miasta najsłynniejszego pirata Europy Klausa Störtebekera. Ale i Brahmsa i Mendelsohna. A nawet Angeli Merkel. Miasta hanzy, mediów, wydawnictw-gigantów i musicali.

Hamburg przywitał nas mgłą. Nie jakąś tam zwykłą mgłą, ale tumanem nieprzeniknionym, pomroką upiorną, zawiesistą zupą, oparem duszącym, zamieniającym najbanalniejszą uliczkę w magiczny zaułek, w którym może cię spotkać absolutnie wszystko. Dziwnie było stąpać po bruku dzielnicy spichlerzy, mijać wyłaniające się z rozmytego półmroku ściany przyportowych kamienic i wierzyć na słowo, że tam, w odległości może stu metrów, znajduje się Elbphilharmonie, ikona nowoczesnej architektury i niegospodarności, beczka bez dna, w której utopiono miliony euro. Mógłby się tam znajdować nawet i koń trojański - w tym mleku wyglądałby zapewne tak samo.


Dopiero następnego ranka uwierzyłam w istnienie tej niesamowitej budowli - kiedy wynurzyła się z zaczarowanej aury, bliższa wycieczkowemu krążownikowi niż gmachowi.


A potem słońce wykroiło tę osobliwą bryłę z majaków, wyostrzyło i rozświetliło blaskiem - e voila! Jest. Imponująca, majestatyczna, ambiwaletna. Jeszcze niegotowa, a już owiana sławą i niezaprzeczalnie jedna z wizytówek miasta.

Hamburg w ogóle jest pełen dziwnych budowli - weźmy choćby legendarny Chile-Haus, znajdujący się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, perła archiktektury ekspresjonistycznej.


Jakoś... też przypomina statek, prawda?


Ale wróćmy do dzielnicy spichlerzy - tak charakterystycznej dla tego miasta. Mogłabym łazić tam godzinami, wdychać lekko zatęchły smrodek starych magazynów, w których nadal mieszczą się dziwaczne składy perskich dywanów, przypraw, herbaty i kawy - ale i mnóstwo nowoczesnych firm.
Ciągi spichlerzy niemal niezauważalnie przechodzą w nowopowstałą, hipsterską i nietanią dzielnicę - Hafencity. Tu mogą wyszaleć się architekci, tu kupują awangardowe apartamenty młodzi, piękni i bogaci.


I już sam port. Marynistyczna nostalgia, majestat kontenerowców, powiew wielkiego świata, dalekomorski flair. Inaczej, niż w swojskiej Bawarii...





Trudno się oderwać, powrócić w bardziej miejskie rewiry, do świata o stałym podłożu pod stopami. Hamburg to wszak nie tylko port, spichlerze i St. Pauli. Hamburg to... shopping! 


Arkady nad rzeką Alster - sporo antykwariatów, galerii sztuki, nobliwych herbaciarni, a obok sklepy Hugo Bossa, Tiffany, te klimaty. Mijamy. zerkając przelotnie okiem.


Ale tu już wstąpiliśmy na dłużej: Levante-Haus, jeden z najbardziej czarujących budynków w centrum Hamburga, miejsce z duszą. Kupujemy herbatę, przyprawy, duperele dla przyjaciół.

I jeszcze miejsce, bez którego nie byłoby tego miasta: Jungfernstieg nad rzeką Alster. Tu spotykają się zakochani. Tu wrzeszczą jazgotliwe mewy. Tutaj tętni serce Hamburga.




Znużeni, niemi od nadmiaru bodźców, odurzeni i syci wrażeniami, wracamy do hotelu. To miasto wchłonęło nas, pożarło, zaszczepiło w nas bakcyla. Będziemy tu wracać.

czwartek, 22 października 2015

Friedrich Ani "Der namenlose Tag" (Bezimienny dzień) - opowieść o milczeniu



Wydawnictwo: Suhrkamp
Data wydania: 08.08.15
Liczba stron: 301
Cena: 19,95 euro
Są takie kryminały, które szydzą sobie z konwencji i rozmaitych przymusów rynku. Ich autorzy nie trzymają się ustalonych (przez kogo właściwie?) reguł gatunku i piszą tak jak piszą, bo tak chcą, bo tak czują. Literacka wrażliwość Friedricha Aniego, monachijskiego twórcy kryminałów, który już dawno przestał cokolwiek musieć, wynosi go poza sztywne ramy tego, co serwuje większość powieści o zbrodni. I pewnie dlatego nie podoba się czytelnikom oczekującym szablonowych bohaterów, szablonowej intrygi i szablonowych rozwiązań.

Najnowsza powieść Aniego "Bezimienny dzień" to nowy bohater, być może nowa seria, ale stara, dobrze znana melancholia. Jakob Franck to emerytowany komisarz monachijskiej policji, nieżonaty, niedzieciaty, za to żyjący z całym zastępem duchów zmarłych, odżywiający się suchymi wspomnieniami, które zbyt długo już przeżuwał*. Pewnego dnia zostaje wyrzucony z rutyny niecodziennym telefonem. Dzwoni do niego Ludwig Winther, ojciec siedemnastolatki, która dwadzieścia lat odebrała sobie życie. Tak przynajmniej ustaliła wówczas policja - choć istniały pewne niepotwierdzone ostatecznie wątpliwości, nie stwierdzono udziału osób trzecich. Esther powiesiła się na drzewie w parku. Winther jest jednak przekonany, że jego córka została zamordowana i prosi Francka o zajęcie się zadawnioną sprawą. Były policjant zaś jest jak neurotyczny terier o niespożytej energii - podejmuje wyzwanie i z uporem, z szokującą zawziętością wgryza się w nie, zaciska szczęki i nie puszcza, dopóki nie się dowie, co naprawdę wydarzyło się dwadzieścia lat temu.

Nie należy się tu jednak spodziewać rutyniarskiego procedurala typu "cold case" - Franck jest przecież emerytem, nie ma zbyt wielkich możliwości, środków, ani pola manewru. Jest tylko starym, szarym mężczyzną, który wyszukał sobie śmierć, by zbliżyć się do ludzi, a niekiedy nawet objąć któregoś z nich.* Jedyne, co może zrobić, to porozmawiać z kilkoma osobami. I właśnie to robi. A właściwie słucha. Milczy. Czasami naciska. Nie popuszcza. I z relacji tych powoli zaczyna wyłaniać się obraz rodziny otoczonej murem milczenia. To milczenie jest kluczem całej tragedii, w której nie sposób szukać winnego, bo każdy jeden dźwiga jakąś jej cząstkę. Milczenie dziedziczy po rodzicach także Esther, zamknięta w dźwiękoszczelnym systemie rodzinnej niekomunikacji.

Siła tej prozy nie tkwi w sprytnie zarysowanej kryminalnej intrydze, jej siłą są słowa - język tak silny, że od jego uderzeń kręci się w głowie, i tak liryczny, że miejscami odnosi się wrażenie, że zabłądziliśmy na stronice tomiku z wierszami. Jej siłą są również bohaterowie - wyraźni jak w świetle teatralnego spotu, momentami przesterowani, niespełnieni, przepełnieni tęsknotą za czymś lepszym.

Pozostaje po tej lekturze szary spleen. I przeświadczenie, że przeczytaliśmy może niezbyt widowiskowy i mało odkrywczy kryminał, za to głęboko poetycką, pozostawiającą zadzior w duszy opowieść o samotności i milczeniu.

* Friedrich Ani, "Der namenlose Tag", tłum. Agnieszka Hofmann


Pierwsze zdanie: "Jakaś kobieta nieustannie wołała moje imię, ale nie chodziło jej o mnie."
Gdzie i kiedy: Monachium, współcześnie 
W dwóch słowach: komisarz i duchy
Dla kogo: dla lubiących kryminał niekonwencjonalny, liryczny, literacki
Ciepło / zimno: 88°

wtorek, 13 października 2015

Jo Walton "Podwójne życie Pat" - czyli zmień kanał, kochanie




Wydawnictwo: Świat Książki
Tytuł oryginału: My Real Children
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Data wydania: 23.09.2015
Liczba stron: 376
Cena: 34,90 zł

Jest jakiś bezbrzeżny smutek w obrazie starej kobiety, dogorywającej w domu opieki, spędzającej całe dnie na rozsupływaniu nici pamięci i rozjaśnianiu ciemniejącej mgły, wkradającej się we zwoje jej mózgu. Pat Cowan cierpi na Alzheimera. Pamięta coraz mniej. Mylą jej się dni, bliscy, wydarzenia. Czy chaos w jej myślach to tylko wynik postępującej choroby? A zamęt sieje coś innego - roszczepienie czasoprzestrzeni, kaprys losu, psikus bogów, pomyłka prządki Kloto?

Życie Pat biegło normalnym torem aż do pewnego pamiętnego dnia w 1949 roku, dnia roszczepienia, dnia, w którym oświadczył jej się Mark. A potem... potem następuje decyzja. Pat przyjmuje oświadczyny. Pat odrzuca oświadczyny. Konsekwencje tego trywialnego ale niełatwego wyboru są już niebagatelne...

Jo Walton zabiera czytelnika w dwie życiowe podróże - a towarzyszką tych podróży jest Pat - ta, która poślubiła Marka i Pat, która tego nie zrobiła. Pat - niewolnica niekończących się ciąż i Pat - autorka bestsellerowych przewodników po Włoszech. Pat, która... nie, nie będziemy spojlerować. Dość powiedzieć, że losy obu kobiet, których życie podglądamy, potoczyły się całkowicie odmiennie, a o wszystkim zadecydowała ta jedna, brzemienna w skutki chwila wyboru.

Wybory... decyzje... rozdroża. Nie ma chyba nikogo, kto kiedyś nie stanął na podobnym rozdrożu, w konfrontacji z bardzo prostym wyborem - pójść w lewo czy w prawo. Niby nic prostszego, szanse są pół na pół, hop czy siup, wóz czy przewóz. Dokonujemy jakiegoś wyboru. I nigdy później nie dowiemy się, co by było, gdybyśmy w tamtym jednym momencie zdecydowali inaczej. Jo Walton, która z wielkim upodobaniem, wiedzą i finezją wplata w swoje opowieści drugie dno, idzie nawet dalej - stawia pod dyskusję pytanie, czy nasz los jest rzeczywiście tylko nicią w rękach boskiej Prządki, zabawką demiurga? A może to nasze wybory mają moc stwórczą, są aktem kreacji nowych światów alternatywnych?... Jeden z jej bohaterów rzuca w którymś momencie pewną myśl o przeskakiwaniu między możliwymi kolejami życia jak między telewizyjnymi kanałami. Właśnie tego zabiegu dokonuje Walton - przeskakuje pomiędzy dwiema alternatywnymi ścieżkami życia. I nie tylko - to również dwa alternatywne światy, w których pewne kluczowe wydarzenia o globalnym znaczeniu różnią się, niekiedy diametralnie, niekiedy tylko o włos. Co więcej, żaden z przedstawionych światów nie jest światem naszym. Śledzenie tych niuansów, wydobywanie tych szczegółów przypomina niekiedy zabawę z gatunku "znajdź dziesięć szczegółów, którymi różnią się te rysunki" - i jest to zabawa przednia, bo oba te światy są spójne, koherentne, konsekwentne. A jednak inne od naszego.

Walton nie jest pisarką wielkich efektów, bombastycznych doznań i spektakularnych scen. Jej opowieści są ciche, szemrzące jak niespieszny nurt strumienia. Tak było w polaryzującej powieści "Wśród innych", która jednych czarowała, innych nudziła, tak jest i tutaj. Ta powieść nie spodoba się każdemu. Niektórzy będą zapewne czekać do ostatniej stronicy na wielkie bum, na efekciarski moment oświecenia, wytłumaczenia tej swoistej życiowej aberracji. Ale moment ten nie nastąpi - Walton zostawia czytelnika z pytaniami bez odpowiedzi. Choć być może te odpowiedzi jednak tu są - ukryte w splotach narracyjnej tkaniny, między nitkami, na skrzyżowaniu dróg... A wy? Czy pamiętacie, w którym momencie wasze życie się rozszczepiło i pobiegło jedną z możliwych dróg?... Ja potrafię bardzo precyzyjnie określić tę chwilę. Wiem, kiedy nastąpiła, wiem też, jaką podjęłam decyzję. I czasem, kiedy nachodzi mnie szczególny nastrój, zabawiam się snuciem mego innego, alternatywnego życia. Choć nie jestem pewna, czy słowo "zabawiać się" jest tutaj odpowiednie...

"Podwójne życie Pat" jest fantastyczną książką, a przecież fantastyki jest w niej niewiele - jest zawoalowana, podskórna, ukryta. Jest książką czarującą, choć nikt w niej nie uprawia czarów. I jest również książką historyczną, choć nie sposób dowiedzieć się z niej o losach naszego świata. Ale o ludzkich wyborach już tak.


Pierwsze zdanie: ""Dziś zdezorientowana", pisali w karcie pacjenta."
Gdzie i kiedy: Wielka Brytania, Włochy, po II wojnie światowej do dziś
W dwóch słowach: kobieta i pamięć
Dla kogo: dla filozofów, dla miłośników historii alternatywnej, tych, którzy lubią sobie pogdybać 
Ciepło / zimno: 86°

niedziela, 4 października 2015

Maxim Leo "Waidmannstod" (Śmierć myśliwego) - i powiał wiatr nOSTalgii...



Wydawnictwo: KiWi
Data wydania: wrzesień 2014
Liczba stron: 288
Cena: 14,99 euro

Wczoraj Niemcy świętowali dwudziestopięciolecie zjednoczenia swego kraju. Niby nic wielkiego, ot, rocznica jakich wiele, paru polityków wygłosiło okolicznościowe mowy, w paru większych miastach odbyły się festyny, pojawiła się garstka felietonów, podsumowujących ćwierćwiecze jednych, scalonych Niemiec. Była mowa o zainwestowanych na wschodzie miliardach i o wciąż obecnej przepaści między zachodnią (tą lepszą) i wschodnią (tą gorszą) częścią kraju. O większym bezrobociu, o mniejszych zarobkach i upodobaniu do opalania się na golasa ex-enerdowców. Temat-rzeka. O różnicach i podobieństwach, o przepaści w głowach i gospodarce dywagowali dużo mądrzejsi niż ja - i Maxim Leo, autor jednego z wielu - ale może innego niż wszystkie - kryminału.

Rzecz bowiem dzieje się na zapadłej wschodniej prowincji, w Brandenburgii, krainie graniczącej z dziką Polską i otulającej jedną z najbardziej hipsterskich metropolii Europy - Berlin. Komisarz Voss powraca w swe rodzinne strony. Tu nadal żyje wymagająca opieki matka, tu był wakat w lokalnej policji kryminalnej. I choć zwykle morderstwa nie zdarzają się tutaj zbyt często, nowy komisarz może od razu sprawdzić się w swej roli, ponieważ w lesie podczas polowania znalezione zostają zwłoki myśliwego - i nie był to nieszczęśliwy wypadek. Okazuje się, że zmarły miał wielu wrogów. Jako właściciel lasu zamierzał wydzierżawić swą własność firmie budującej farmy wiatrowe - i w konsekwencji zrujnować niejedną ludzką egzystencję. A zatem zemsta?... Ślady na miejscu zbrodni są niejednoznaczne, tropy wiodą w kilku kierunkach i urywają się znienacka - dosłownie i w przenośni. A potem pojawia się kolejny trup...

Maxim Leo nie jest literackim nowicjuszem, ma na swoim koncie kilka tytułów, ale w gatunku kryminalnym stawia pierwsze kroki. I są to kroki spokojne, wyważone, nieśpieszne - ktoś złośliwy mógłby nawet powiedzieć: flegmatyczne i ospałe. Nie oznacza to jednak, że w zapadłej dziurze, która przypadkiem jest jego ojczystym gniazdem i miejscem zbrodni, nic się nie dzieje. Dzieje się całkiem sporo - ale nie tak, jak na stronicach amerykańskich akcyjniaków czy skandynawskich bestsellerach o mrocznych patologicznych zbrodniach. Leo opowiada swoją historię w swoim własnym tempie, adekwatnym do atmosfery brandenburskiej wsi i mentalności tamtejszych ludzi. I jest w tym pewien urok. Kiedy autor zaprasza czytelnika do lasu - do jego lasu, lasu jego dzieciństwa, który ani trochę nie stracił swej magii - to nie sposób oprzeć się temu urokowi. Cisza, niebędąca ciszą, gra światła i cieni łamiących się w koronach drzew, majestat i piękno - tak, to cudowny świat, to także MÓJ świat, świat mojego dzieciństwa, który odnalazłam niespodziewanie na wschodnioniemieckim zadupiu. I już choćby dla tych magicznych momentów warto było przeczytać tę książkę.

"Śmierć myśliwego" jest kryminałem w stylu "slow" - bez ociekających krwią drastyczności, bez patologii, bez tych wszystkich krzykliwości, atakujących ze stron innych współczesnych kryminałów, walczących o uwagę czytelnika. Ma w sobie szczyptę staroświeckiej galanterii, ale i coś z anachronicznej nieporadności, safandułowatości, przybierającej irytujące wręcz rozmiary w osobie prowadzącego śledztwo komisarza. Voss, niestety, nie jest supermenem. Jest melancholikiem bez wiary w siebie, sceptykiem bez asertywności i romantykiem, nieumiejącym się odciąć. Ale ma w sobie wiarę w ludzi, w cudowny sposób potrafi czerpać siłę z natury i nie płynie z prądem. Przyszłość pokaże, czy autor zrobi z niego komisarza Ciepłe Kluchy, czy też pozwoli mu nabrać cech, dzięki którym zyska nieco szacunku w oczach czytelnika - i samego siebie. Ja zaś, zaintrygowana ciekawie rozwijającym się wątkiem Vossa i polskiej pielęgniarki Mai, opiekującej się matką komisarza, zakupiłam drugi tom tej nietypowej serii, która jak żadna inna pozwala zrozumieć sposób myślenia tych - w mniemaniu wielu - gorszych, wschodnich Niemców. Bez zbędnej nOSTalgicznej ckliwości czy rozliczeniowego dogmatyzmu.



Pierwsze zdanie: "Blade światło jesiennego słońca przebija się przez korony potężnych buków, kiedy w lesie rozbrzmiewają myśliwskie rogi." 
Gdzie i kiedy: pewna wioska w Brandenburgii, współcześnie
W dwóch słowach: wiatr przeszłości
Dla kogo: dla myśliwych, kochających magię lasu i n-OST-algików
Ciepło / zimno: 61°

czwartek, 24 września 2015

Skrótem


Postanowiłam Was trochę oszwabić. Zaległości recenzyjne mnie dobijają, lista książek do omówienia dziwnym sposobem wydłuża się coraz bardziej, a przecież coś jednak się Wam należy. Niektóre z przeczytanych ostatnio książek okazały się prawdziwymi perłami, sporo było średniaków, gniotów już nawet nie kończę, ale kilka z przeczytanych tytułów zasługuje przynajmniej na parę słów omówienia. Oszwabiam więc i zamiast regularnych notek aplikuję krótki przegląd lektur ostatnich tygodni. 



Greg Iles "Natchez burning"
Wydawnictwo: Rütten & Loening Auflage 2015

To pierwszy tom trylogii (nie wiedziałam) i czwarty tom z serii z ex-prokuratorem Penem Cagem (też nie wiedziałam) - nie ma to zresztą większego znaczenia. Jeśli sądziliście, że dyskryminacja rasowa w USA należy do przeszłości, jeśli wydawało Wam się, że Ku-Klux-Klan palił i mordował KIEDYŚ, ale nie TERAZ, to jesteście w błędzie - przynajmniej jeśli wierzyć autorowi tej powieści, będącej więcej niż kryminałem. Natchez Burning jest powieścią szokującą - ale nie obliczoną na tanią sensację. Jest tu rozmach, jest rozliczenie z przeszłością i teraźniejszością Ameryki, jest niesamowite wręcz tempo i kawał dobrej literatury. Nie wiem, czy ktoś zechce wydać tę książkę w Polsce, ale jeśli tak, nie wahajcie się ani sekundy. Jest naprawę mocna.

Pierwsze zdanie: "- Jeśli mężczyzna ma wybór między prawdą a ojcem, tylko głupiec wybierze prawdę." 
Gdzie i kiedy: Natchez w stanie Mississippi, współcześnie
W dwóch słowach: płonące południe
Dla kogo: dla wielbicieli Faulknera i serialu Breaking Bad
Ciepło / zimno: 92°



Paula Hawkins "Girl on train" (Dziewczyna w pociągu)
Wydawnictwo Blanvalet, 2015

Jeden z wielu interesujących debiutów ostatnich miesięcy. Historia pijącej nałogowo kobiety, która dla utrzymania pozorów (a może z przyzwyczajenia?) spędza sporą część swej smutnej i pustej egzystencji na jeżdżeniu podmiejskim pociągiem. Z braku własnego życia staje się niemą uczestniczką życia innych - i mimowolnym świadkiem sceny, która okaże się kluczową dla wyjaśnienia pewnego przestępstwa. Jej zamroczony alkoholem i wypierający traumę umysł nie jest jednak dobrym obserwatorem. Rojenia mieszają się ze przebłyskami rzeczywistości, prawda ze spekulacjami. Świetne portrety bohaterów, niezła intryga, dobry, kameralny klimat. Mimo pewnych niedociągnięć warto zapamiętać tę autorkę, może nas jeszcze przyjemnie zaskoczyć.

Pierwsze zdanie: "Leży pod srebrną brzozą niedaleko starych torów, pod kopczykiem usypanym z kamieni." 
Gdzie i kiedy: Wielka Brytania, współcześnie
W dwóch słowach: jedzie i jedzie
Dla kogo: dla podglądaczy, dla dojeżdżających pociągami i miłośników kameralnych dramatów
Ciepło / zimno: 73°


Jax Miller "Freedom's Child" (Mam na imię Freedom)
Wydawnictwo rowohlt, 2015

Kolejny zaskakujący debiut - jednak zupełnie inny od poprzedniczki. Tam, gdzie w "Dziewczynie w pociągu" dominowały subtelne psychologiczne klimaty, tu rządzi spluwa, zemsta i akcja. To szalona książka, bezkompromisowa, ostra i przesadzona. Nie sposób brać jej do końca na serio - wszystkiego jest tu "too much", wszystko jest większe, szybsze, brutalniejsze. A jednak nie da się wyrzucić tej książki do kosza - jest tu młodzieńczy pazur, zadziorność, zuchwałość. Są wielkie emocje - te w amerykańskim stylu, gonitwy, zwroty akcji, niespodzianki. I lekkie przymrużenie oka.  

Pierwsze zdanie: "Nazywam się Freedom Oliver i zabiłam swoją córkę." 
Gdzie i kiedy: USA, współcześnie
W dwóch słowach: miłość i zemsta
Dla kogo: dla kochających amerykańskie thrillery i amerykańskie dramaty
Ciepło / zimno: 63°


Peter Høeg "Der Susan Effekt"
Wydawnictwo Hanser, 2015

Trudna do zaszufladkowania książka. Po pierwszych pięćdziesięciu stronach mój początkowy zachwyt oklapł i potem zmierzał już tylko w stronę zera. Historia, którą opowiada Peter Hoeg, autor rewelacyjnej "Smilli w labiryntach śniegu", jest śmiała, zwariowana i chaotyczna - Susan, specjalistka od fizyki eksperymentalnej, posiada niezwykły dar: potrafi sprawić, że jej rozmówca przejawia absolutną i niekontrolowaną szczerość w słowach i emocjach. By uniknąć więzienia, Susan podejmuje się pewnego szczególnego zadania, polegającego - w wielkim skrócie - na uratowaniu świata. Brzmi karkołomnie - i jest.
Czytelnik, który nie bierze wszystkiego na serio, który potrafi oderwać się od rzeczywistości, wsiąść do kolejki górskiej bez zapinania pasów i pozwoli zabrać się na szaloną jazdę bez trzymanki, będzie zachwycony. Jazda bez trzymanki jest jednak odrobinę męcząca. Takoż i ja, dotarłszy z powrotem na ziemię, poczułam ogromne zmęczenie.

Pierwsze zdanie: "Osoba zainteresowana honorową kwaterą fundacji Carlsberga w Valby, 850 metrów wkwadratowych, z pełnym podpiwniczeniem, parkiem i dożywotnio bez czynszu, powinna zawczasu postarać się o nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki." 
Gdzie i kiedy: Dania, współcześnie
W dwóch słowach: chaos i fizyka
Dla kogo: dla miłośników teorii spiskowych, Bonda, absurdu i zwariowanego odrealnienia
Ciepło / zimno: 69°


Keigo Higashino "Verdächtigte Geliebte" (Podejrzana kochanka)
Wydawnictwo Piper, 2014

NIespodzianka roku. Jakże mnie zaskoczył ten kameralny kryminał, w którym od pierwszych stron wiadomo już, kto popełnił zbrodnię. A jednak ten pasjonujący pojedynek profesora fizyki Yukawy, który przy pomocy tak staroświeckiego instrumentu jakim jest dedukcja, próbuje wykryć sprawcę, a matematykiem Ishigami, który próbuje zatuszować zbrodnię, okazał się jednym z lepszych kryminałów, jakie kiedykolwiek czytałam. Początkowo zagadka wydaje się prosta i banalna, z każdą chwilą komplikuje się jednak, by zakończyć w sposób, który zwalił mnie z nóg. A wszystko to w japońskich, purystycznych klimatach, bez zbędnych ozdobników i świecidełek. A jednocześnie jest to niebanalna opowieść o wielkiej miłości i poświęceniu. Niech ktoś to wyda w Polsce!

Pierwsze zdanie: "Ishigami wyszedł z domu jak zwykle o siódmej trzydzieści pięć." 
Gdzie i kiedy: Japonia, współcześnie
W dwóch słowach: profesor i matematyk
Dla kogo: dla koneserów ceniących wyrafinowaną intrygę i kameralny klimat
Ciepło / zimno: 89°


Merle Kröger "Havarie" (Kolizja)
Wydawnictwo ariadne, 2015

Książka, która mną wstrząsnęła - swoją aktualnością i bezkompromisowością. Autorka opowiada o kolizji na Morzu Śródziemnym i kolizji dwóch światów. Ponton z uciekinierami rozbija się o luksusowy wycieczkowiec - incydent, który wprawia w zniecierpliwienie pławiących się w dobrobycie pasażerów, zmierzających do portu na Majorce, zaś w bezgraniczną desperację podróżujących pontonem dwunastu mężczyzn - uciekinierów z Syrii. Migawkowe ukazanie bohaterów z kompletnie odmiennych światów, ich pobudek, motorów, nadziei i lęków - suche, lapidarne, a jednocześnie niosące ogromny ładunek emocjonalny. Autorka przez dwa lata zbierała materiał do tej książki - pływała na wycieczkowcu, na frachtowcu i na statku ratowniczym. Realizm tego, co opisała, jest zatrważający. Nie ma chyba w tej chwili bardziej aktualnej i bolesnej lektury. Jak wygram w totka, to będzie pierwsza książka, którą wydam w swoim własnym wydawnictwie.

Pierwsze zdanie: "Dolphins at Dawn grają ostatni song na scenie na środku basenu." 
Gdzie i kiedy: Morze Śródziemne, współcześnie
W dwóch słowach: ponton i wycieczkowiec
Dla kogo: dla fanów mocnej, politycznej i bezkompromisowej literatury
Ciepło / zimno: 93°


Christian Jungersen "Du verschwindest" (Znikasz)
Wydawnictwo btb, 2014

Niezwykła, poruszająca książka, która kompletnie wybiła mnie z rytmu i zachwiała fundamentami mojego światopoglądu. Ile z nas, z naszych uczuć, emocji i czynów to naprawdę efekt naszej świadomości, "duszy", własnej woli, a ile w tym chemii, szarej nagiej mózgowej tkanki, bodźców nerwowych, sterowanych przez biochemiczne procesy? Gdzie zaczyna się człowiek? I czy miłość to tylko mrzonka, sztuczka ewolucji, zmierzająca do zachowania gatunku? Jungersen opisuje historię szanowanego rektora prywatnej szkoły, u którego niespodziewanie stwierdzają guza mózgu. Frederik nie umiera, jego inteligencja, język, pamięć pozostają bez najmniejszego uszczerbku, cierpi jedynie empatia i umiejętność przewidywania konsekwencji. Rodzina Frederika, jego żona i syn, stają przed kwestią, kim jest człowiek, z którym spędzili ostatnie lata, i gdzie kończy się jego osobowość, a zaczyna zwyrodnienie spowodowane patologicznymi zmianami w mózgu. 
Jungersen po mistrzowsku, krok po kroku, bardzo detalicznie relacjonuje rozpad rodziny, przemycając cały szereg niełatwych pytań egzystencjalnych. Znakomite. 

Pierwsze zdanie: "Pędzimy w szalonym tempie w dół, pokonujemy ostre wiraże, mijając o włos ciemne skalne ściany, suche zarościa i srebrzyście blade drzewa, i znowu do góry na wierzchołek". 
Gdzie i kiedy: Dania, współcześnie
W dwóch słowach: miłość i medycyna
Dla kogo: dla miłośników dobrej, psychologicznej literatury i dla tych, którzy nie boją się konfrontacji z trudnymi pytaniami 
Ciepło / zimno: 90°

Uff. No to trochę nadgoniłam. Teraz notki powinny pojawiać się już bardziej regularnie. 

wtorek, 22 września 2015

Magiczne życie, czyli jak przetrwać w wakacyjnym klubie



Tak, to ja. Przyłapana. Na "aqua-gymie", sportowej czynności, podczas której nie sposób wyglądać zwiewnie, dynamicznie czy seksownie, a każda, nawet najpiękniejsza i umięśniona istota porusza się z gracją hipopotama. Na dowód mam nawet filmik (mężu, ty zdrajco!), ale tego to już Wam nie pokażę, o nie.

Wróciłam właśnie z wakacji - późnych, wyczekanych, pewnie nawet zasłużonych - choć raczej niemagicznych, nawet jeśli klub, w którym byczyłam się przez dwa tygodnie, nosił szumną nazwę Magic Life. Cóż, każdemu taka magia, jaką... sobie wynegocjował. Jako mistrzyni kompromisu porzuciłam inne urlopowe marzenia i chętki, przekonana wizją windurfingu w cenie urlopu i wizją totalnego ale to absolutnie totalnego nicnierobienia. Zwolennicy wyjazdów indywidualnych, romantycznych lub karkołomnie przygodowych pewnie przyszywają mi właśnie pogardliwą etykietkę turystki masowej, ale ja, niezrażona żadnymi łatkami ani etykietkami, wyznam Wam, że pobyt w megaklubie "olinkluzif" okazał się bardziej pouczający, a nawet rozrywkowy, niż ośmielałam się mieć nadzieję.


Przede wszystkim okazało się, że wakacyjnym klubie naprawdę - wbrew pozorom - można mieć święty spokój. Czasami wystarczy tylko odgrodzić się od otoczenia płotkiem i wywiesić kartkę "do not disturb" (do dziś nie wiem, czy w tym piachu naprawdę był żółw, czy to tylko fejk) - święty spokój jest zjawiskiem, które przychodzi, jeśli mu się na to pozwoli. Mój święty spokój przybywał i odchodził, w zależności od stopnia mojej determinacji, by go osiągnąć. Niezwykle sprzyjające w tymże okazało się długodystansowe pływanie w morzu. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek w życiu przemierzyła tyle morskich mil! Morze było w tym roku wyjątkowo łaskawe - ciepłe, pieszczące, a jednocześnie słone jak jasna cholera. Nie bałam się go - nawet kiedy brykało krótkimi, złośliwymi falami, których nie dało się pokonać inaczej, niż ksztusząc się - słonymi jak cholera - haustami. Mój brak lęku - choć nie respektu - nagradzało nazajutrz idealną płaskością lustra lub leniwymi, rozkołysanymi falami, które wprawiały mnie w niemal medytacyjny trans.


Jak widać, bywało, że wszystkie te opisane rozkosze, cały ten wodny bezkres miałam TYLKO dla siebie. I już choćby tylko dla tego warto było chodzić z łatką masowej turystki. 

Hermetyczny światek turystycznego getta okazał się jednak również wdzięcznym terytorium dla pewnych socjologicznych obserwacji. Klub - nawet ten o nazwie Magiczne Życie - rządzi się bowiem swoim prawami, których poznawanie - oraz notoryczne łamanie - sprawiało nam niewypowiedzianą przyjemność. Obserwacje te zdołałam nawet usystematyzować, tworząc swoisty, choć zapewne niepełny, katalog klubowiczów. 

I tak, jako typ występujący najczęściej, zidentyfikowałam PASIBRZUCHA. Pasibrzuch, jak sama nazwa wskazuje, jest zainteresowany wyłącznie powiększeniem masy swego ciała. W tym celu porusza się minimalnie, a jeśli już, to tylko celem dotarcia do paszodajni. Odżywia się wysokokalorycznie, bogatocukrowo i tłusto, nie toleruje zieleniny, wody, oraz wszystkiego, co mogłoby zakłócić mu najskuteczniejsze osiągnięcie życiowego celu. Raczej niespotykany na plaży, za to dość częsty w pobliżu basenów, gdzie znajdują się liczne bary z wysokokalorycznymi przekąskami oraz słodkimi napojami gazowanymi. Pasibrzuch przybywa do klubu, aby leżeć na leżaku oraz jeść. Nie wiadomo, czym zajmuje się w okresie pozaurlopowym. 

Nie mniej częstym okazem jest KŁODA. Kłodę można rozpoznać po tym, że jest nieruchawa - najczęściej dryfuje na powierzchni wody, stosując rozmaite środki pomocnicze w postaci nadmuchiwanych materacy, zwierząt i temupodobnych. Odznacza się podobnym ilorazem inteligencji jak jej drewniany krewniak. Często wstępuje w kolizję z osobnikami ludzkimi. Kłody bywają niebezpieczne.

Gatunkiem rzadkim, choć jeszcze niewymierającym, jest KAPELUSZNICA. Jest to zwykle osobniczka w wieku 50+, choć zdarzają się okazy młodsze. Widoczne z daleka, nie tolerują pryskania i chlapania, choć z upodobaniem przebywają w akwenach morskich. Występują w odmianie słomkowej oraz tekstylnej. Nieco rzadszy KAPELUSZNIK jest wyjątkowo groźny jako egzemplarz zmotoryzowany.

Coraz bardziej rozpowszechnionym gatunkiem jest SPORTOWCZYNIA. Sportowczynie prowadzą niezmiernie intensywny tryb życia, zaliczając wszelkie dostępne zajęcia sportowe: począwszy od klasycznego aerobiku, poprzez brzuch-nogi-pupę, aqua-gym, zumbę, aquazumbę, step, spinning, aquaspinnnig, kangoo-jumping oraz nordic walking. Łatwo je poznać po wybitnie wyrobionej muskulaturze brzucha, przybierającej formę kaloryfera, przypalonym naskórku oraz sportowej odzieży, zawsze z najnowszej kolekcji adidasa lub nike. Znany jest również męski odpowiednik, koncentrujący się jednak na kolarstwie górskim, wakeboardingu, w wersji light także na żeglarstwie katamaranowym. 

Każdy klub posiada również swojego MALKONTENTA. Malkonent, choć spędza w Magicznym Życiu każde wakacje i ma zaliczone wszystkie kluby tej sieci, jak również wszystkie ROBINSONY, Club Medy oraz Aldiany, jest zawsze niezadowolony z jakości usług i niezadowoleniu swemu daje ujście w sposób głośny oraz nieustanny. Większość czasu malkonent spędza na wynajdywaniu usterek, uchybień i niedostatków i fotograficznym dokumentowaniu tychże. Jeśli zatem spotkasz w wakacyjnym klubie osobnika, fotografującego na kolanach nierówne płytki chodnikowe lub niezamiecione okruchy chleba na stoliku (zgroza!), wiedz, że nie masz do czynienia z pacjentem kliniki psychiatrycznej na gigancie, tylko z malkontentem.

Rośnie lawinowo liczebność gatunku TECHNICZNEGO. Techniczny przybywa do klubu z walizką pełną elektronicznych gadżetów, a także przewodów, ładowarek, adapterów i złączy niezbędnych do funkcjonowania każdego z nich. Techniczny żongluje trzema smartfonami oraz tabletem podczas każdego posiłku, nie rozstaje się z kamerką GOPRO i jest w posiadaniu rozmaitych rodzajów statywów oraz selfiesticków, stosując je we wszelkich sytuacjach życiowych, na przykład podczas kąpieli w morskich falach. Osobniki młodociane spożywają posiłki wyłącznie w towarzystwie urządzeń wyposażonych w ekran, na którym wyświetlane są filmiki otumaniające i ułatwiające karmienie. 


Katalog jest niepełny, ale jak najbardziej otwarty i niewątpliwie można go uzupełnić o kolejne interesujące gatunki. Wolę nie zastanawiać się jednak nad tym, do jakiej szufladki zakwalifikowałby mnie inny socjolog-amator. Wolę powspominać gorące noce (!), kończone bladym świtem zawodzeniem muezzina i parę innych magicznych (a jednak) rzeczy. 

Z wielką niechęcią za to wspominam te nieliczne wieczory, kiedy docierały do nas wiadomości z tak zwanej cywilizacji - z Monachium, z granicy serbsko-węgierskiej, z Polski. I zgrozę, ogarniającą na widok niekończącej się fali uchodźców, uparcie i jak tsunami zmierzającej w stronę twierdzy Europa. W tamten weekend, kiedy pakowaliśmy już walizki, na dworcu w Monachium wysiadło 12 tysięcy potwornie zmordowanych, straumatyzowanych i przepełnionych nadzieją ludzi (LUDZI!) - dzieci, matek, ojców i młodych mężczyzn. Zapewne byli wśród nich i tacy, których nie chcelibyśmy mieć za sąsiadów, niemal na pewno tacy, którzy nie uciekają przed śmiercią i głodem, tylko w poszukiwaniu łatwiejszego życia, niewykluczone, że byli wśród nich i terroryści. Ale przede wszystkim byli to ludzie i prawdę mówiąc, gówno mnie obchodzi, jakiego wyznania. Dwanaście tysięcy jednego dnia. Monachijczycy przywitali ich tak, jak trzeba ich było powitać - z sercem. Stanęli na wysokości zadania, nie bacząc na lęki, ksenofobiczne uprzedzenia, rachunek ekonomiczny. Przybyły setki wolontariuszy. Polska,jak przekupka na bazarze, wykłóca się o dwa tysiące - a jeśli już, to wyłącznie chrześcijan. Nigdy nie wstydziłam się, że jestem Polką. Do teraz. 

niedziela, 2 sierpnia 2015

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 32/2015



Trwają wakacje, a więc wydawać by się mogło, że lektury naszych zachodnich sąsiadów podryfowały w kierunku urlopowym - czytaj: plażowym, lżejszym, bardziej rozrywkowym. Przypuszczenie to okazuje się słuszne tylko po części, bo owszem, kilka tytułów rzeczywiście wskazuje na wakacyjne nastroje Niemców, ale są i takie, które świadczą o czymś wręcz przeciwnym. O poszukiwaniu lektur głębszych, trudnych, refleksyjnych. Popatrzmy zatem: 

1. Harper Lee Gehe hin, stelle einen Wächter (oryg. Go set a Watchmanpolskie wydanie oczekiwane jesienią, wyd. Filia) 
Literacka sensacja lata. O Harper Lee i jej jedynej, jak dotychczas sądzono, powieści Zabić drozda, słyszał chyba każdy, nawet nieczytający człowiek. Tymczasem okazuje się, że autorka bynajmniej nie jest powieściopisarką jednej książki - Go set a Watchman powstała nawet przed Zabić drozda, choć chronologicznie stanowi kontynuację wydarzeń opisanych w tejże. Jak to możliwe? Kiedy pisarka przysłała wydawcy manuskrypt Go set a Watchman, ten odrzucił go i zasugerował pewne zmiany - i tak powstała historia opowiedziana z perspektywy dziecka. Manuskrypt ten przez wiele lat uchodził za zaginiony, nawet Harper Lee nie wiedziała, że istnieje jego kopia. Hype wokół tej książki potęgują kontrowersje, związane z jej treścią - dla Amerykanów szokiem okazało się, że ich narodowy bohater, Atticus, symbol walki z segregacją rasową, sam jest rasistą. 

2. Kiera Cass Selection 04. Die Kronprinzessin (oryg. Selection - The Heirpol. Rywalki. Następczyni wyd. Jaguar) 
Marzenie o byciu księżniczką chyba nie więdnie z wiekiem, o czym może świadczyć niesłychana popularność serii, przykuwającej uwagę wizerunkami młodych dziewcząt w niezwykle romantycznych kiecach na okładce. O treści nic nie mogę powiedzieć - chyba nie jestem targetem, bo nigdy nie chciałam być księżniczką - ale jak widać, marzenia sprzedają się dobrze.



3. Dörte Hansen Altes Land (pol. -) 
Debiut literacki, i to jaki! Autorka, z wykształcenia lingwistka (!), zaprezentowała historię nietypową - choć mającą powierzchowne atrybuty sztampowej. Po wojnie pięcioletnia Vera ucieka z matką z Prus Wschodnich i osiedla się w niewielkiej wsi na północy Niemiec. Stary, zimny, skrzypiący wiejski dom staje się świadkiem ich prób powrotu do normalności - dwie pokiereszowane dusze w poszukiwaniu domu, wiejskie życie odarte z cukrowej sielankowej warstwy, właściwa doza ironii i goryczy. Powieść zawładnęła serca Niemców - kupują i czytają, i to już od wielu tygodni.

4. C. J. Daugherty Night School 05. Und Gewissheit wirst du haben (oryg. Night School. Endgamepol. Wybrani. Niezłomni wyd. Otwarte) 
Młodzieżowa seria, która zrobiła furorę na całym świecie, zachwyciła również i niemieckie nastolatki. Bestseller, napisany zapewne zgodnie z podręcznikiem kreatywnego pisania. Trzeba przeczytać? Chyba nie. Choć pewnie zastępy czytelniczek są innego zdania.




5. Fredrik Backman Oma lässt grüßen und sagt, es tut ihr leid (oryg. Min mormor hälsar och säger förlåt, pol. -) 
Moda na megadługie i lekko zwariowane tytuły trwa, zupełnie jakby autorzy i wydawcy święcie wierzyli, że im dłużej i bardziej dziwacznie, tym łatwiej wyciągnąć pieniądze z kieszeni znudzonego normalnością czytelnika. Babcia pozdrawia i mówi, że przeprasza to druga powieść autora, który opublikował przedtem Mężczyznę imieniem Ove (w tytułach widać wyraźny skręt w kierunku wspomnianego trendu). Nie wiem, za co przeprasza babcia, ale sądząc po sukcesie książki, pewnie niedługo dowiemy się o tym i w Polsce. 

6. Harper Lee Wer die Nachtigall stört (oryg. To Kill a Mockingbirdpol. Zabić drozda) 
Szum wokół odnalezionej po latach drugiej (a właściwie pierwszej) książki Harper Lee stał się dobrą okazją do przypomnienia sobie słynnego dzieła autorki albo wręcz przeczytania go po raz pierwszy, by nie wyjść na ignoranta i mieć coś do powiedzenia w towarzystwie. "Drozdy" sprzedają się jak świeże bułki, co cieszy wydawcę i zapewne również sędziwą autorkę. Ciekawe, czy podobny sukces czeka tę powieść w Polsce... 


7. Ralf Rothmann Im Frühling sterben (pol. -) 
A to już jest książka zupełnie nieurlopowa (choć znam ludzi, którzy na wakacje zabierają najcięższe kalibry, na które w ciągu roku brakuje im samozaparcia i weny). Rothmann opowiada o tragedii ostatnich dni drugiej wojny światowej i w przejmujący, trzeźwy sposób pokazuje pokolenie straumatyzowanych mężczyzn. "Umrzeć wiosną" nie jest pierwszą powieścią Rothmanna, ale być może najważniejszą. Chwalony przez krytyków i ceniony przez czytelników autor być może będzie następcą Grassa - takie pojawiają się głosy. 


8. Jussi Adler Olsen Verheissung. Der Grenzenlose (oryg. Den Graenselösepol. -) 
Należę do zatwardziałych fanów duńskiego autora, który podarował nam niezrównaną parę, a właściwie trójcę śledczych: Moercka, Assada i Rose. Każdą kolejną książkę z serii o wydziale Q kupuję właściwie w ciemno, spragniona nie tylko oryginalnej intrygi, ale przede wszystkim Assada i Moercka i ich przednich dialogów. Tymczasem "Bezgraniczny" okazał się najsłabszym tomem serii i ogromnym rozczarowaniem. Słabe, żenująco płaskie dialogi, nudna, ślimacząca się akcja, brak napięcia - chwilowy spadek pisarskiej formy czy trwałe wypalenie?... Nie tracę nadziei, że to pierwsze. W Polsce serię wydaje Słowo / Obraz / Terytoria, wyspecjalizowane właściwie w innej literaturze - może stąd wielka nieregularność w publikowaniu kolejnych tomów. Po tej wpadce powątpiewam jednak, czy seria będzie w Polsce kontynuowana.

9. Donna Leon Tod zwischen den Zeilen (oryg. By its Coverpol. -) 
Jedna z najdziwniejszych kryminalnych serii, jakie znam (choć właściwie wcale nie znam, bo przebrnęłam zaledwie przez dwa, trzy tomy). Stworzona przez Amerykankę, od wielu lat mieszkającą w Wenecji, ale uparcie ignorowana przez samych Włochów, w dodatku uwielbiana przez Niemców i przez nich na bieżąco filmowana. Leon z regularnością szwajcarskiego zegarka publikuje co roku nowy tom przygód commissario Brunnetiego, wprawiając w zachwyt rzesze czytelników. Serię wydaje w Polsce Noir Sur Blanc. 


10. Martin Suter Montecristo (pol. -) 
Montecristo nadal na liście, i to od wielu tygodni. Sukcesu tej książki nie do końca rozumiem, bo choć pomysł szwajcarskiego powieściopisarza jest przedni (pewien dziennikarz przez przypadek odkrywa dwa IDENTYCZNE banknoty, z których żaden nie jest fałszywy - rzecz, przynajmniej teoretycznie, niemożliwa - przez co wpada na trop gigantycznego finansowego przekrętu), to jednak wykonanie okazało się dość płaskie, by nie powiedzieć... hm, amerykańskie... Trochę mniej "zabili go i uciekł", trochę więcej realizmu i głębi postaci i wyszłaby z tego rzecz genialna. 


I co Wy na to? Coś Was skusiło? Zdumiało? Zdegustowało?... I czy zapakowalibyście coś z tego do wakacyjnej walizki?