Ads 468x60px

wtorek, 25 listopada 2014

Blub

Studenci w Jenie, 1750

Czternastoosobowe jury językoznawców wydawnictwa Langenscheidt ogłosiło niemieckie młodzieżowe słowo roku. Słowo roku 2014 może budzić pewną konsternację, składa się bowiem ze słów trzech. Läuft bei dir. Nie dziwcie się, jeśli nic Wam to nie mówi, albo mówi, tylko jakoś inczej. "Läuft bei dir" znaczy tyle, co dawne "krass" czy "cool", jest szeroko rozpowszechnione wśród młodzieży, używane jest niezależnie od ograniczeń społecznych czy regionalnych i w perfekcyjny sposób odzwierciedla typową młodzieżową sytuację językową, jak można przeczytać w uzasadnieniu jury.

Niektórzy z Was zastanawiają się teraz pewnie, o co chodzi. No więc w skrócie chodzi o to, że Langenscheidt co roku wybiera spośród kilkunastu nominowanych słów i wyrażeń młodzieżowych (częściowo nadsyłanych przez użytkowników języka, częściowo mozolnio tropionych na rozmaitych czatach i w internetach) tak zwane słowo roku. Wybór ten jest może z jednej strony posunięciem marketingowym, ponieważ równocześnie z nim pojawia się słowniczek slangu młodzieżowego. Lektura tej niewielkiej (ok. 150 stron) publikacji może okazać się tyleż krotochwilną co wywołującą refleksje nad kondycją języka w ogóle, a także nad wnikliwym zmysłem obserwacji osób nastoletnich. Wystarczy przyjrzeć się zwycięskim słowom z lat poprzednich, tudzież nominowanym w tym roku, by przekonać się, że oni (w sensie młodzież) nie tylko mają swój osobny, bywa że hermetyczny język, ale i są wyjątkowo krytyczni wobec pewnych zjawisk społecznych, mają niezwykłe wyczucie ironii i lubią nią krasić swe narzecze.

W roku 2013 na przykład wygrało słówko Babo. Babo oznacza bossa, lidera, pochodzi z tureckiego, stało się popularne dzięki utworowi muzycznemu niemiecko-kurdyjskiego rapera zatytułowanego "Haftbefehl" ("Nakaz aresztowania") i sporo mówi o kondycji niemieckiej kultury językowej. Z tego samego języka zapożyczono słowo Hayvan, czyli zwierzę. Hayvan może mieć wydźwięk pozytywny lub negatywny, w zależności od kontekstu. Może być synonimem "mięśniaka" lub wiernego przyjaciela, a nawet osobę nierozgarniętą. O ile polskich uczących się niemieckiego mogą dziwić zapożyczenia z języka tureckiego (mnie nie dziwią), to już aglicyzmy i amerykanizmy zapewne spotkają się z niejakim zrozumieniem. I tak w roku 2012 słowem roku zostało Yolo, czyli skrót od "You only life once", zaś rok przedtem Swag (od angielskiego swagger), oznaczające nonszalancją, godną pozazdroszczenia emanację, charyzmę. W tym roku wśród nominowanych kandydatów znalazło się Suglie, czyli selfie z umyślnie wykrzywioną facjatą.

Nieco dłuższego komentarza wymagają inne przecudne słowa, które u osób odrobinę znających niemieckie konteksty kulturowe wywołują na ustach uśmiechy uznania i szczerego rozbawienia. No bo jak nie pokochać czasownika tebartzen? Tebartzen oznacza "pławić się w luksusie" i nawiązuje do osoby niemieckiego biskupa Tebartza van Elsta, który wsławił się wyjątkową rozrzutnością. Legendy o zbytkach zaplanowanych (i wykonanych) w siedzibie biskupa, łącznie z wanną za 30 tysięcy euro i bliźniaczymi muszlami klozetowymi ustawionymi paralelnie do siebie (pytanie, po co?) będą zapewne krążyć przez wiele lat. Biskup okrył się złą sławą i może być dumny nawet z własnego czasownika. Podobnego sarkazmu można dopatrzyć się także w czasowniku obamern, pochodzącym od Baracka Obamy i oznaczającego podsłuchiwanie. Złośliwy wydźwięk miał też czasownik, który wygrał w roku 2009, czyli hartzen. Co to jest Hartz IV, może niektórym obiło się o uszy - to nazwa zasiłku dla bezrobotnych, pochodząca od nazwiska autora reformy tychże zasiłków. Hartzen zaś Polakom może kojarzyć się z harcowaniem - blisko, choć nie do końca trafnie, bo to obijanie się, leniuchowanie na zasiłku. Pewne rozbawienie może budzić Senfautomat, czyli (dosłownie) automat do musztardy. Senfautomat to osoba przemądrzała, wszystko zawsze wiedząca lepiej i wszędzie dorzucająca swoje trzy grosze. No właśnie, i stąd do się wzięło. Polacy dorzucają trzy grosze, Niemcy dokładają swojej musztardy.


Jako że posiadam w gospodarstwie domowym dwóch przedstawicieli gatunku "młodzież", mam ten luksus, że większość z opisanych tu zjawisk językowych mogę obserwować z bliska, na własne uszy, że tak powiem. Smoki rzucają niekiedy frazami, brzmiącymi jakoś znajomo (to znaczy, jest mi znane znaczenie poszczególnych części składowych), ale o znaczeniu wymykającym się memu zrozumieniu. W pewnej przelotnej fazie co druga wypowiedź kończyła się słowami Gönn dir. Owo zagadkowe sformułowanie, które dosłownie znaczy "nie żałuj sobie", zajęło drugie miejsce wśród tegorocznych zwycięzców. Okazuje się, że nastolatki używają tego w znaczeniu "Viel Spaß dabei". I tu wymiękam jako tłumacz, bo choć wiem, że to znaczy "miłej zabawy", to ni cholery nie wiem, jak powiedziałby w adekwatnej sytuacji nastolatek polski. Ktoś wie?... Do tej samej kategorii należy Hängs!, ale tu już łatwiej to wy- i przetłumaczyć: to po prostu "zapomnij!". Słodki jest za to Blub. Blub jest wyrazem niezrozumienia i niewiedzy. Jest idealnym słowem, nasuwającym mi się dla skwitowania tych dywagacji. Blub!

niedziela, 16 listopada 2014

Anna Fryczkowska "Kurort amnezja" - to pogadajmy o śmierci



Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data premiery: 13.11.2014
Liczba stron: 424
Cena: 34 zł

Polska prowincja jest wyjątkowo wdzięcznym settingiem. Zwłaszcza depresyjną porą, gdy hula wiatr, niebo płacze strugami deszczu, rozdziobują nas kruki i wrony. Wszechobecna brzydota i szarość. I ludzie, o, jakże zgrabnie się kreśli prowincjuszy: bo albo prostoduszni, albo niekonwecjonalni, tacy pokrzywieni trochę. Świetnie się to wszystko komponuje z opowieściami tragicznymi, infernalnymi, kasandrycznymi.

Takoż jest i w przypadku tej powieści. Nadmorska miejscowość Brzegi po sezonie, wiatr, plaża i brzydkie pensjonaty, gdzie straszne baby gotują niedobitkom wczasowiczów okropne jedzenie. I już jest ten klimat. Klimat ten pogłębia się jeszcze, kiedy poznajemy dwie główne bohaterki tej historii: Mariannę - "dwumiesięczną", jak sama na siebie mówi - i Wandę - "kobietę-jeża". Dwa, trzy słowa, a jakaż pełna charakterystyka!... Obie skrywają w sobie tajemnicę, obie czegoś szukają - jedna własnego życia, które uciekło w niebyt pamięci, druga - odpowiedzi, zemsty i zapomnienia. Łączy je więcej niż przypuszczają, więcej niż wiadomo czytelnikowi. Ale czytelnik wie, przeczuwa, że ta wieź gdzieś istnieje, bo inaczej przecież nie byłoby suspensu, intrygi, szarady.

Rozczaruje się jednak ten, kto będzie oczekiwał tu klasycznego kryminału, takiego jak pan Bóg przykazał: z trupem, śledczym, dochodzeniem. Fryczkowska przyzwyczaiła nas już, że kryminalne historie są dla niej jedynie tłem, pretekstem do pokazania czegoś więcej. Nie inaczej jest tutaj. Kryminalne wątki, choć determinują poczynania bohaterów, implikują akcję, nie wysuwają się na pierwszy plan. Tu królują kobiety: kobiety i ich emocje. Znakomicie się udały autorce ich portrety, zwłaszcza Marianna, z jej naiwną i bezkompromisową ciekawością świata, edukująca się na podstawie polskich seriali, próbująca układać sobie otoczenie i siebie samą ze strzępków przeszłości i okruchów teraźniejszości. Mocna postać, frapująca, niezwykła. Nie inaczej jest z Wandą, usiłującą poskromić śmierć, przechodzącą wszystkie podręcznikowe etapy żałoby i dużo więcej niż żałoby. Jej doznania są przytłaczające, może nawet zbyt druzgocące dla niektórych czytelników, który zechce odwrócić się od niej ku nieco bardziej oszczędnej w emocjach Mani.

I to właśnie ich wzajemne relacje są motorem tej książki, jej największym atutem. One i ewoluowanie, zmierzające w zaskakującym kierunku. Fanatycy szuflakowania będą mieli problem z przyklejeniem odpowiedniej etykietyki dla tej prozy - no bo skoro nie kryminalna, to jaka? Obyczajowa? Feministyczna? Kobieca? Same chybione określenia, dyskryminujące, obrzydliwe. Niepotrzebne. Fryczkowska wytrwale kontynuuje swoją pisarską wędrowkę drogą środka, i robi to w sposób warsztatowo doskonały. I jej warsztat, i poruszane tematy, niezmiernie ważkie tematy - kobiece i męskie role, odkrywanie siebie, definiowanie swojego miejsca w życiu, uporanie się ze śmiercią bliskiej osoby, przetasowanie uczuć po stracie - sprawiają, że autorka staje się postacią na literackiej scenie, której nie sposób ignorować. I choć wiadomo, że jej twórczość nie zostanie zaliczona do elitarnej (czy by tego chciała, to już inna kwestia), to jednak zaczyna tworzyć pewien nurt, dotychczas nieobecny wśród polskich twórców - literatury środka. To jeszcze nie są artystyczne wyżyny, ale już nie pisarstwo trywialne. Po prostu dobra proza, mocna, autentyczna, emocjonalna, bez zadęcia, bez większych zgrzytów. Taka dla ludzi.



Pierwsze zdanie: "Miasteczko było paskudne, typowa nadmorska dziura ożywała od maja do września, w pozostałych miesiącach przypominała trupa z plamami opadowymi w postaci zagrzybionych tynków." 
Gdzie i kiedy: Brzegi, Warszawa, współcześnie
W dwóch słowach: kobieta i kobieta
Dla kogo: dla ceniących literaturę środka, wątki kryminalne i emocje
Ciepło / zimno: 86°

niedziela, 9 listopada 2014

Flawia... czyli wszystko jest chemią?...


                                                                                                                                         
Wydawnictwo: Penhaligon
Tytuł oryginału: Speaking From Among the Bones (tytuł wydania polskiego: Gdzie cis się nad grobem schyla)
Data premiery (na rynku niemieckim): 25.11.2013
Liczba stron: 352
Cena: 19,99 euro

Wydawnictwo: Penhaligon
Tytuł oryginału: The Dead in Their Vaulted Arches
Data premiery (na rynku niemieckim): 13.12.2014
Liczba stron: 320
Cena: 19,99 euro 

I znów się dzieje w Bishop's Lacey... Nieszczęsna mieścina z jej garstką dusz musiała czymś mocno zagniewać Wszechmogącego, skoro zsyła On na to miejsce tylu zbrodniarzy. Cynik (w tym i ja, ale to było kiedyś) wydąłby pogardliwie wargi i orzekł, że to naciągane i nieprawdopodobne, ale niecynik (w tym i ja, teraz) machnie na to ręką i przyjmie z otwartym sercem, dobrze wiedząc, że gęstość występowania trupów w serii z Flawią jest rzeczą umowną i absolutnie drugorzędną.

Ale wróćmy do wielkiego poruszenia w Bishop's Lacey: z okazji jubileuszu pięćsetlecia kościoła mieszkańcy (z Flawią na czele) wyczekują otwarcia grobu Świętego Tankreda. Wścibski nosek jedenastolatki oczywiście jako pierwszy musi zanurzyć się w zatęchłej krypcie. Miast gnatów Świętego Flawia znajduje jednak stosunkowo świeże szczątki zaginionego jakiś czas temu organisty, pana Colicutta. Żeby było bardziej zagadkowo, twarz organisty tkwi w masce przeciwgazowej... Flawia wszczyna śledztwo, korzystając ze swej encyklopedycznej wiedzy chemicznej, znakomicie wyposażonego laboratorium, niezwykłego intelektu i wrodzonej ciekawości. I znajduje.

I jest jak zawsze: jest niezła zagadka (jako stara wyga powiem nawet, że bardziej frapująca niż kiedykolwiek), jest urocza i trochę przemądrzała gówniara, jest cudowny sepiowy setting, coraz bardziej odchodzący w zapomnienie świat, wreszcie jest wielka tajemnica, która powoli, lecz nieuchronnie zbliża się i poczyna przesłaniać wszelką detektywistyczną działalność Flawii, jakże niewinną w obliczu chmur zbierających się nad Buckshaw. Jeśli to tej pory ta genialna trzpiotka nie zawojowała Waszych serc, to jest spora szansa, że zrobi to teraz. Może jeszcze nie w tomie piątym, ale w szóstym już tak. Na pewno.

Trudno pisać o tych dwóch książkach, nie odsłaniając zbyt wiele. W zasadzie każde słowo może być słowem zdradzieckim. O treści tomu szóstego w ogóle nie sposób  pisać, nie narażając się na straszliwy gniew czytelnika, pragnącego samemu pokonać tę drogę, którą ja już przeszłam. I dlatego ograniczę się do paru refleksji, odrobiny emocjonalnych komentarzy, garstki myśli, które przyszły mi do głowy w czasie lektury i po niej.

Zapewne niejeden czytelnik dziwił się, że Flawia jakoś w ogóle się nie starzeje. Nie dorasta, nie wychodzi z beztroskiego wieku jedenastu lat, nie przekracza niewidzialnej granicy dorosłości. Tak było w istocie - jej dzieciństwo w Buckshaw, beztroskie wędrówki po okolicy, wolność, jakiej nie znają i nigdy nie zaznają nasze dzieci, wszystko to powoli, nieuchronnie się kończy. Flawia wkracza w dorosłość, choć jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Koniec piątego tomu, tak zaskakujący, ba, szokujący wręcz, stanowi granicę, kres i przejście. Szósty tom stanowi odwrócenie proporcji, znanych z poprzednich tomów - na dalszy plan schodzi niemal wszystko, co było esencją pierwszych przygód Flawii. Zagadka kryminalna? Owszem, jest, ale już nie z gatunku tych, do jakich przywykliśmy. Autor przenosi dziewczynkę o level wyżej, na poziom zaawansowany, wychodzący poza prowincjonalne ramy, zataczający wielkie, światowe kręgi. W zamian na piewszy plan wkraczają tajemnice. A właściwie wyjaśnienia wielu spraw, o których istnieniu wiedzieliśmy, ale ledwie w mglistym zarysie. Zagadkowa przeszłość Doggera, tajemnicza ciotka Felicity, oderwany od rzeczywistości ojciec Flawii i wreszcie niewiadomy los Harriet - szósty tom przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania, które gdzieś tam, we wszystkich tomach, dobijały się o wyjaśnienie. I wreszcie są owe odpowiedzi: ścinające z nóg, ogłuszające, przebijające wszystkie nasze domysły, asumpcje, konfabulacje. Następuje wielki finał, ale nie koniec... tylko początek czegoś nowego.

W szóstym tomie znika gdzieś owa beztroska i lekkość, za którą pokochaliśmy tę serię i jej bohaterów. Czarny humor, złośliwe psikusy wyrządzane sobie wzajemnie przez trzy jakże różne od siebie siostry, ten lekko absurdalny klimat, towarzyszący poczynaniom Flawii, są jakby mniej obecne, przygniecione ciężarem bieżących wydarzeń. Pojawia się zrozumienie: dla tragedii samotnej dziewczynki, chadzającej własnymi ścieżkami, dla nieobecnego ojca, pławiącego się we własnym nieszczęściu, nawet dla sióstr Flawii, którym jakoś nie było dane pozyskać sympatii czytelników. I wreszcie, na samym końcu, pojawia się zrozumienie dla słów, które ojciec kieruje do Flawii w jednym ze swych rzadkich przebłysków, w których w ogóle dostrzega swą najmłodszą córkę: że największym darem, jaki można dać dziecku, jest pozostawić je w spokoju... Bez sensu?... Niekoniecznie.

Żeby jednak nie było, że tu same smęty, sliozy i rwanie szat, dopowiem, że w szóstym tomie pojawia się pewna bezczelna osóbka, która zdaje się dorównywać Flawii pod wieloma względami - erudycji, wiedzy, zuchwałości... Rośnie jej konkurencja? Scenki konfrontacji obu młodych dam są jednymi z najlepszych! Oprócz chemii, rzecz jasna, bo chemia jest obecna zawsze i wszędzie, bo przecież wszystko jest chemią, całe uniwesum... I Bradley pod tym względem nie zawodzi, a nawet przechodzi samego siebie, każąc Flawii robić rzeczy, od których włos się na głowie jeży... Ale tu już ponownie wkraczamy w rejony niewymawialne. Jedno jest pewne: te książki mają w sobie nie tylko chemię, ale i magię (a może to jedno i to samo?...): magię świata przemijającego, nieuchwytną, przelotnie występującą tu i tam, niedającą się wytłumaczyć ani zdefiniować. Każdy, kto ją poczuł, wie, o czym mówię. Czy to magia minionego dzieciństwa, którą odnajdujemy w historiach opowiadanych przez ludzi, którzy na zawsze pozostają dziećmi?...

I chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy (bo wiadomość pojawiła się na stronie kanadyjskiego wydawcy), a może nawet uraduję wielu wielbicieli, że autor ma w planach cztery kolejne powieści z Flawią. Po szóstym tomie staje się jasne, jak bardzo inna będzie ta nowa Flawia. A może nie?...



Flawia 5:

Pierwsze zdanie: "Krew kapała z odrąbanej głowy i zraszała podłogę czerwonym deszczem, krzepnąc w rubinowej kałuży na czarno-białych kafelkach." 
Gdzie i kiedy: Bishop's Lacey, Wielka Brytania, lata pięćdziesiąte
W dwóch słowach: magia i chemia
Dla kogo: dla miłośników brytyjskich klimatów, trucizn, tajemnic... i genialnych dziewczynek o przenikliwym umyśle
Ciepło / zimno: 88°

Flawia 6:

Pierwsze zdanie: nie, nie zrobię Wam tego...
Gdzie i kiedy: Bishop's Lacey, Wielka Brytania, lata pięćdziesiąte
W dwóch słowach: emocje i tajemnice
Dla kogo: oczywiście dla fanów Flawii, tych młodocianych i całkiem dorosłych, dla 
Ciepło / zimno: 95°

poniedziałek, 3 listopada 2014

Nele Neuhaus "Die Lebenden und die Toten" (Żywi i umarli) - miłość, snajper i zemsta




Wydawnictwo: Ullstein
Siódma część cyklu Bodenstein-Kirchhoff
Data premiery: 10.10.2014
Liczba stron: 560
Cena: 19,99 euro

Książek Neuhaus się wyczekuje. Liczy dni do premiery. Z radością bierze do ręki pachnący farbą drukarską tom i zasiada do lektury. I choć dotychczas zagadka kryminalna za każdym razem była wielkim znakiem zapytania, to zawsze wiadomo było, czego się spodziewać - niezłego rzemiosła. W zasadzie stosowany tu od dłuższego czasu przepis na dobrze sprzedające się kryminały funkcjonował bez zarzutu: sympatyczni śledczy, dobre wyważenie intrygi i życia prywatnego bohaterów, kontrowersyjna tematyka, taka żeby wstrząsnąć, ale nie zdezorientować, i jasny podział na dobrych i złych, tak by przeciętna kobieta po czterdziestce (bo zgodnie ze statystyką to ona jest głównym targetem tej literatury), nie miała wątpliwości, komu kibicować. Do tego bardzo dobra konstrukcja, spore zapętlenie wątków (ale bez przesady), suspens, dużo napięcia - et voila. 

Więc co tu, do cholery, się stało?... Co ja przeczytałam (gdzie tam, przeczytałam - zmęczyłam w bólach)? Gdzie jest Neuhaus? Kto ją podmienił? A przede wszystkim, kto napisał to dzieuo?...
Zaczyna się od tego, że Pia Kirchhoff szykuje się do miesiąca miodowego. Przygotowania te trwają wiele stron, składają się z pakowania walizek oraz wzdychania, jaką to wielką miłością bogdanka kocha swego świeżo poślubionego małżonka ("Kochała go każdym włóknem swego serca" - sic!!!). Już myślałam, że Neuhaus nagle postanowiła zmienić uprawiany gatunek i bez zapowiedzi przerzuciła się na romans, ale nie, w końcu pojawia się upragniony trup. Pewna starsza pani zostaje zastrzelona przez strzelca wyborowego. A potem, zaledwie dzień później, ofiarą snajpera pada następna kobieta - tym razem strzelec ubija ją celnym strzałem z oddali w jej własnym domu, o zgrozo, na oczach bliskich. Zero zarysowującego się motywu, kobiety nie miały wrogów, nie miały wspólnych punktów zaczepienia, ale sprawca najwyraźniej jest ten sam. Przypadek? Dzieło szaleńca? Dzielna pracoholiczka Pia, uwięziona między młotem (czyli miłością włóknistą) a kowadłem (poczuciem obowiązku), wybiera kowadło: rezygnuje z wyjazdu, by wspomóc równie dzielnego Bodensteina w jego detektywistycznych wysiłkach. 

Mija kolejne sto stron, ofiar coraz więcej, choć nie można powiedzieć, by w jakikolwiek wpływało to na podniesienie temperatury czy wzmożenie napięcia. W okolicy jednej trzeciej książki właściwie staje się już jasne, o co chodzi. Pytanie więc: po co czytać dalej?... Zapewne po to, by spośród piątki bliźniaczo podobnych podejrzanych o identycznej motywacji wytypować tego jednego. Nie żeby przez to było ciekawiej, o nie.  Zabójstwa przebiegają według ustalonego schematu, zero niespodzianek. Śledztwo przebiega według ustalonego schematu, zero niespodzianek. Za to mnóstwo miałkich rozmów o niczym. Powtarzanie do znudzenia wszystkiego, co już ustalono i czego nie ustalono. Napięcia tu nie uświadczysz. Niejako dla zrekompensowania tego mankamentu, autorka postanowiła dodać swej powieści odrobiny pieprzu i wprowadziła postać profilera. Ponieważ do nakreślenia charakterystyk bohaterów wybrała paletę monochromatyczną, profiler nie jest ani postacią barwną, ani nawet szarą - jest szablonowym bufonem i idiotą, który - co oczywiste - kładzie śledztwo. Jego postać przypomina papierową wycinankę przedszkolaka, a już dialogi między nim a resztą zespołu to mistrzostwo świata w drętwocie i schematyzmie. Aha, pojawia się jeszcze drugie ziarno pieprzu: parytetowa lesbijka. 

Największym grzechem tej książki, choć właściwie nasuwa się tu inne określenie - największym jej absurdem - jest jej temat przewodni. Jak w poprzednich tomach, także i tu mamy do czynienia z napiętnowaniem jakiegoś zjawiska generującego zło. Tym razem na tapetę poszła transplantologia. Temat, jak wiadomo, bardzo kontrowersyjny, budzący wielkie emocje, nie do końca sprecyzowany przed jurysdykcję, obłożony wieloma przesądami - słowem, wymagający rzetelnego researchu, wielkiego wyczucia, i być może zachęty do szeroko zakrojonej społecznej dyskusji. Tymczasem zamiast rzetelnego potraktowania tematu mamy tu magiel. Czarno-białe resentymenty, powielanie sensacyjnych motywów rodem z najgorszych brukowców, granie na najbardziej prymitywnych, niskich uczuciach - a wszystko na poziomie groszowego powieścidła. Nie zdziwiłabym się, gdyby niektórzy po lekturze uroczyście palili podpisane przez siebie oświadczenia woli w sprawie dawstwa narządów. Czy na pewno o to chodziło?...

Nie wiem, co mnie bardziej drażniło w tej książce: płytkie i krzykliwe potraktowanie tego jakże ważnego tematu, czy jej łzawość i romansidłowość. O włóknistej miłości już wspomniałam, nie jest to bynajmniej jedyne miejsce, w którym Pia daje wyraz swym uczuciom. Ona tak o tej miłości na co piątej stronie tokuje. Jednak wszystko przebija zakończenie. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem ostatniego zdania:
Za górami Taunusu zachodziło ogniście czerwone słońce, goście wiwatowali i gwizdali z zachwytem. Czy mógłby być piękniejszy moment na pocałunek?

Sliozy, chusteczki, wielka miłość...


Pierwsze zdanie: "Temperatura na zewnątrz trzy stopnie Celsjusza." 
Gdzie i kiedy: region Ren-Men, Niemcy, grudzień 2012 - styczeń 2013
W dwóch słowach: nuda i uprzedzenie
Dla kogo: dla fanów
Ciepło / zimno: 25°