Ads 468x60px

piątek, 28 lutego 2014

Harry Harrison "Planeta śmierci" czyli historia pyrrusowego zwycięstwa




Wydawnictwo: Solaris
Tytuł oryginału: Deathworld
Tłumaczenie: Wacław Niepokólczycki
Data wydania: 17-01-2013 (rok premiery: 1960)
Liczba stron: 244
Cena: 29,99 zł


Nie ulega wątpliwości, że Harry Harrison zapisał się w historii fantastyki jako twórca nurtu barwnego, przygodowego, humorystycznego i lekkiego, zaś "Planeta śmierci", pierwsza powieść pisarza i pierwszy tom cyklu o Jasonie dinAlcie, całkowicie przystaje do tego schematu. Książka, napisana pół wieku temu, zestarzała się w oczywisty sposób pod względem opisywanej technologii, ale raczej nie antropologicznym.

Historia jest prosta i - jak na dzisiejsze standardy - banalna. Jason dinAlt, hazardzista obdarzony zdolnościami parapsychologicznymi, dostaje propozycję zagrania o naprawdę wielkie pieniądze. Oczywiście wygrywa, zaś zleceniodawca, przedstawiciel nieznanej planety Pyrrus, zgarnia większość puli i kupuje za nią gigantyczne zapasy śmiercionośnej broni - najlepszej, jaka jest dostępna na intergalaktycznym rynku. Zaintrygowany szuler postanawia odwiedzić tajemniczą planetę. Okazuje się, że opowieści Pyrrusanina nie są ani trochę przesadzone: planeta, jej żywioły i wszystko, co na niej żyje, zdają się mieć jeden tylko cel: natychmiastowe uśmiercenie każdego człowieka i zniszczenie niewielkiej, walczącej o przetrwanie kolonii.

Bystry Jason, jako człowiek z zewnątrz widzący pewne rzeczy w innym świetle niż rdzenni Pyrrusanie, prędko zaczyna jednak podejrzewać, że mordercze ataki fauny i flory nie są przypadkiem, a historia kolonii, zapomniana i nieistotna w obliczu nieustannej walki o przetrwanie, pozwala przypuszczać, że planeta nie od razu była tak niegościnnym i wrogim miejscem. Dlaczego zatem ten świat zwrócił się przeciwko człowiekowi i z nieugiętym uporem i śmiertelną konsekwencją dąży do jego eksterminacji, tworząc coraz to nowe, trujące, agresywne, mordujące formy życia? Odpowiedź na to pytanie staje się centralnym motywem misji Jasona.

"Planeta śmierci" powstała oczywiście, by bawić. Harrison sprawnie upraszcza co trzeba, ubarwia co się da, idzie na skróty tam, gdzie nuda i rozwlekłość są niewskazane, daje czadu z akcją i tempem narracji. Bohaterów wyposaża odpowiednio do misji, jakie mają wypełnić: ma się dziać, ma się dziać dużo i szybko, zaś wszelkie hamletowskie rozterki i rozdrapy są nie tylko niepotrzebne, ale i szkodliwe. Ale nie jest tak, że ta powieść jest wyłącznie powierzchwną i krotochwilną strzelanką. Frapujące są wątki, pokazujące, jak warunki bytowe determinują rozwój, a właściwie regresję społeczeństwa, redukując istnienie do elemementarnego przeżycia i eliminując wszelkie przejawy kultury. Sztuka, dziedzictwo kultury, historia, więzi społeczne - wszystko to staje się zbędnym kaprysem, płochą fraszką, niebezpiecznym balastem, zaś edukacja ogranicza się do wyćwiczenia zasad survivalu w ekstremalnych warunkach.

Warto zwrócić uwagę na nienachalne, ale obecne aspekty ekologiczne, przemycone pod płaszczykiem akcyjniaka. Początek lat sześćdziesiątych to narodziny ekologii społecznej, postulującej wizję harmonijnego współżycia człowieka z przyrodą i echa tych teorii pobrzmiewają i tutaj, ale oczywiście nie w pogadankowy, moralizatorski sposób. Harrison raczej rzuca pewną modną i aktualną tezę, ale nie rozpętuje żadnej burzy, ani nie prowokuje dyskusji. Zdumiewające jest jednak to, jak niewiele stracił na aktualności pokazany tu brak gotowości człowieka do opuszczenia utartych ścieżek. Zachowawczość i konserwa są immanentymi cechami człowieka i potrzeba wizjonerskich, łamiących schematy jednostek, by popychnąć ludzkość do przodu.

Pewną uciechę może sprawić śledzenie technologicznych anachronizmów, uroczych i komicznych z perspektywy pięćdziesięciu lat. Lekki zapaszek kulek na mole nie przeszkadza jednak w rozkoszowaniu się - hm, ciekawą po prostu - historią. Nie przeszkadza też brak rozmachu, schematyczność charakterów, kompaktowość, zupełnie nieprzystająca do dzisiejszych wymogów objętościowych. Tak się wtedy pisało, a spotkanie z tą lekko anachroniczną z jednej, ale i zaskakująco aktualną historią z drugiej strony u jednych wywoła łezkę nostalgii (wszak wielu z dzisiejszych konsumentów fantastyki wychowało się na Harrisonie), u innych tylko satysfakcję z miło spędzonych, bardzo rozrywkowych dwóch, trzech godzin. Zapewniam, lepsze to, niż jeden współczesny film.

Pierwsze zdanie: "Dało się słyszeć łagodne westchnienie pneumatycznego przewodu komunikacyjnjego i do małego korytka wypadła kapsułka."
Gdzie i kiedy: planeta Pyrrus, w przyszłości
W dwóch słowach: szybka i komiksowa
Dla kogo: dla nadrabiających zaległości w klasyce gatunku i tych, którzy chcą czegoś lekkiego w przerwie
Ciepło / zimno: 61°


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane"

sobota, 22 lutego 2014

Simon R. Green "Nightside 1 - Die dunkle Seite der Nacht" - czyli fantastyczny Londyn noir




Wydawnictwo: Feder & Schwert
Tytuł oryginału: Something from the Nightside
Data premiery: 1.11.2006
Liczba stron: 201
Cena: 10,95 euro

Skrzyżowanie Marlowa z Harrym Dresdenem. Tak w skrócie można scharakteryzować postać głównego bohatera cyklu Nightside, którego pierwszą część połknęłam jednym kłem w paru wolnych chwilach. 

John Taylor, prywatny detektyw z bagażem osobliwych doświadczeń, wrażliwy na wdzięki postawnych blondyn i mający doskonałe rozeznanie w podziemnym światku Londynu, wyposażony jest we wszelkie znamiona szablonowego noir-detektywa. I kiedy w jego nędznym biurze, pełniącym jednocześnie rolę sypialni, kuchni i jadalni pojawia się przepiękna blondyna i prosi o pomoc w odnalezieniu zaginionej córki, miękkie serce Johna po prostu nie może inaczej, jak przyjąć zlecenie i wbrew własnym postanowieniom raz jeszcze udać się do Nightside, do mrocznych i znanych tylko wybranym zaułków Londynu, by niczym rycerz na białym koniu odszukać zaginioną dziewoję. John Taylor ma pewien szczególny dar. Potrafi znajdować rzeczy. I osoby. Nic się przed nim nie ukryje. 

Sam początek tak ocieka stereotypami, że właściwe można by się zabawić w odgadywanie kolejnych scen, ba, kolejne słów. Simon R. Green chyba jednak świadomie operuje kliszami, czerpiąc z obfitych zbiorów popkultury i skrupulatnie starając się nie pominąć niczego, co kiedykolwiek zrodziło się w chorych wyobraźniach mistrzów fantastyki i kryminału. Nightside bowiem jest kwartałem wąskich zaułków i uliczek w samym sercu miasta, dzielnicą nędzy i tanich czynszówek, prastarą i mroczniejszą od samej nocy kolebką wszelkiego zła. Wszystko, czego się kiedykolwiek baliście lub co nawiedziło was w najgorszych koszmarach, chadza tu sobie wolno, albo czeka na was w spelunach. W Nightside znajdziesz wszystko, chyba że to coś najpierw znajdzie ciebie. Wszystko jest tu intesywniejsze, większe, jaskrawsze. Jakby się przeszło z czarno-białego filmu w technikolor.

Okładka wydania polskiego 
I ten zlepiony ze zgranych kawałków świat robi apetyt na więcej. Jak smakowita przystawka przed obfitym posiłkiem. I jest to raczej horsd’œuvre, a nie chamska zagrycha. Bo prawdziwy smak tego świata jest trudno wyczuwalny, jest zaledwie obietnicą, zachętą, podnietą bez zaspokojenia. Autor w zarysach zaczął coś tutaj konstruować, kłaść podwaliny pod coś, co jak się domyślam, będzie rozwijać się z każdym tomem tego cyklu (na razie ukazało się dziesięć tomów i, jak mówiąc, dopiero od szóstego robi się naprawdę ciekawie). I tak właśnie rozumiem ten pierwszy tom: jako rozgrzewkę. W każdym innym przypadku lektura tego chudziutkiego tomu, zawierającego niezbyt odkrywczą opowieść o średnio poprowadzonej intrydze i takim sobie zakończeniu byłaby rozczarowująca. 

Apetyt na więcej groteski, perwersji i osobliwych wytworów chorej wyobraźni został rozbudzony... i nic poza tym. Jakoś na razie żadna z postaci nie wzbudziła we mnie większych emocji, nie chciało mi się ani kochać, ani nienawidzieć, a tylko dość obojętnie śledzić poczynania mężnego Johna Taylora. I od tego, co będzie dalej, zależy, czy będzie mi się chciało przebijać się dalej, czy odłożę kolejny tom z niesmakiem, ostempluję etykietką "słaba kopia Nigdziebądź", czy łaknąc więcej, rzucę się na kolejne przystaweczki. A może i główne danie. I deserek.
 


Pierwsze zdanie: "Nazywam się John Taylor."
Gdzie i kiedy: Mroczne podziemia Londynu, czyli Nightside, współcześnie
W dwóch słowach: detektyw i blondyna
Dla kogo: dla łaknących nieskomplikowanej rozrywki, miłośników mariażu kryminału i fantastyki
Ciepło / zimno: 53°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania miejskiego u Viv (Krakowskie Czytanie).

niedziela, 16 lutego 2014

Sebastian Fitzek "Noah" czyli thriller z przesłaniem



Wydawnictwo: Bastei Lübbe (Lübbe Hardcover)
Tytuł oryginału: Noah
Data premiery: 20 grudnia 2013
Liczba stron: 560
Cena: 19,99 euro
Przyznam, że pierwsze sto stron najnowszego płodu autorstwa niemieckiego mistrza psychothrillera przeczytałam jak w transie. Zachwyt sprawił, że na bezdechu przewracałam wirtualne strony czytnika, próbując przeniknąć rozpoczętą wielowątkowo, dramatycznie i z przytupem intrygę. A przytup jest tym razem taki, że hej. Fitzek wyszedł bowiem poza zwykle ramy pisanych przez siebie pokręconych psychothrillerów i podjął próbę stworzenia thrillera globalnego, zamaszystego, ogarniającego zatroskanym okiem całą naszą dojoną do maksimum Ziemię. Miało być globalnie, dramatycznie i spiskowo. 

I nie da się ukryć, że koncept miał autor przedni. Wprowadza nas weń oczami Alicii, młodej matki żyjącej w slumsach Manili. Alicia gotuje kamienie na kolację dla siemioletniego syna, który jako jedyny żywiciel rodziny haruje na toksycznych wysypiskach śmieci, uprawiając swoisty recycling biedoty. Przy zwiotczałej i pustej piersi Alicii tkwi noworodek Noel, zbyt osłabiony z głodu, by ssać. Beznadzieja, nędza, obezwładniający brak perspektyw na jakąkolwiek poprawę dramatycznej sytuacji.

Jednocześnie w Berlinie towarzyszymy bezdomnemu mężczyźnie, cierpiącemu na amnezję. Noah, nazywany tak przez swego towarzysza ze względu na tajemniczy tatuaż na dłoni, nie pamięta kim jest, skąd się wziął na stacji metra i nie wie, dlaczego przypadkowy artykuł w znalezionej gazecie tak bardzo nim wstrząsa, wywołując z otchłani niepamięci pierwsze, mętne wspomnienia. W artykule tym poszukuje się nieznanego autora pewnego obrazu, który swą ekspresją przywodzi na myśl prace Rothki, obrazu, wartego zapewne miliony. Osoba, mogąca udzielić informacji o malarzu, proszona jest o kontakt pod nowojorskim numerem telefonu. Nagrodą jest milion dolarów. Kiedy Noah, wiedziony osobliwym impulsem, dzwoni do redakcji amerykańskiego dziennika, inicjuje szereg wydarzeń, które stawiają na głowie nie tylko jego świat, ale i przyszłość ludzkości. 

Powiem szczerze: pokochałam tę książkę za rozmach i bezkompromisowość, z jaką rozprawia się ze współczesną cywilizacją i stylem życia rozwiniętych społeczeństw dobrobytu i nadmiaru. Chylę czoła nie tylko przed refleksją na temat ceny naszego komfortu i czystego sumienia, ale i płomiennością głoszonych tutaj tez i bezkompromisowym piętnowaniem schizofernicznego systemu, w jakim żyjemy, choć zapewne niejeden cynik skwituje je pobłażliwym uśmiechem. Szanuję Fitzka za tę nieporadną trochę próbę ubrania w rozrywkowe szatki tematów ważkich i ważnych, najważniejszych chyba dla każdego myślącego i czującego człowieka. Posłowie, jakim okrasił swą powieść Fitzek, wiele wyjaśnia, sporo naświetla, jest zaangażowane, szczere, nieudawane, choć można zadać sobie pytanie, czy autor wybrał właściwe forum i formę dla prezentowania swych poglądów. 

Ale okazuje się, że nie wystarczy płomienny zapał i zaangażowanie, nie wystarczy wrzucić do kociołka wszystkich popularnych teorii spiskowych ostatnich dziesięcioleci, począwszy od konferencji Bilderberg, poprzez świńską grypę po "chemiczne ślady", podsypać wątkami nowej pułapki maltuzjańskiej, tezami Klubu Rzymskiego, wymazać jednemu bohaterowi pamięć, a innego postawić w sytuacji bez wyjścia. Trzeba jeszcze pamiętać o sumiennym nakreśleniu intrygi i unikaniu wpadek. Z tym Fitzek zwykle radzi sobie po mistrzowsku, kręci, pętli, kombinuje, by na koniec brawurowo znaleźć rozwiązanie, ocierające się wprawdzie o granice prawdopodobieństwa, ale akceptowalne. Tym razem miejscami czułam się jak w kiepskim amerykańskim filmie, w którym cud goni cud, bohater co dziesięć stron dziwnym trafem wyślizguje się ze szponów złych facetów, a na co dwudziestej przychodzi mu z pomocą niesamowity zbieg okoliczności albo anioł stróż skrzyżowany z Supermanem. Do tego dochodzi masa nieścisłości, logicznych błędów, niedoróbek, a i zdania się autorowi zdarzały, jakby napisał je nie doświadczony stylista, a uczeń gimnazjum, i to raczej taki, który nie jest orłem w pisaniu wypracowań. Odnoszę wrażenie, że gdyby autor i redaktor zainwestowali nieco czasu i wysiłku w dopieszczenie, dopracowanie, wypolerowanie i wycyzelowanie tego i owego, wyszedłby z tego znakomity, pierwszoligowy thriller. A tak, wyszło rozczarowująco. 

Mimo wszystko lektury nie żałuję. Niech szydzą besserwiserzy, prześmiewcy i cynicy. Niech się uśmiechają z politowaniem. Niech nadal obojętnie patrzą na zarzynanie matki Ziemi dla profitu i komfortu grupki uprzywilejowanych. Ale może lektura tego rozrywkowego, może powierzchownego i naiwnego thrillera pobudzi kogoś do myślenia, nakłoni do refleksji nad sobą samym i swoim miejscem w świecie. I nad tym, co po nas zostanie. Bo, jak cytuje autor w posłowiu: "pesymizm w głowie nie wyklucza optymizmu woli". 


Pierwsze zdanie: "Alicię obudziła cisza."
Gdzie i kiedy: Berlin, Rzym, Amsterdam, Manila, współcześnie 
W dwóch słowach: amnezja i wirus
Dla kogo: dla wielbicieli teorii spiskowych, szybkich, obrazkowych thrillerów i czytelników zatroskanych przyszłością Ziemi
Ciepło / zimno: 58°

niedziela, 2 lutego 2014

Chris Beckett "Ciemny Eden" - to gdzie ten raj?...


Wydawnictwo: MAG
Seria: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: Dark Eden
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Data premiery: 15.01.2014
Liczba stron: 334
Cena: 39 zł

Wyobraźcie sobie świat bez Słońca. Świat ciemny, ale nie mroczny, obcy, ale jedyny, jaki macie. Świat pełen form życia, które idealnie dostosowało się do ciemności. I ludzi na tym świecie, potomstwo dwójki dwójki gwiezdnych rozbitków z Ziemi. Po stu sześćdziesięciu latach Rodzina rozrosła się - liczy ponad pięćset członków, ale nadal czeka. Czeka na przybycie kogoś z Ziemi. I to czekanie sprowadza się właściwie wyłącznie do nagiej egzystencji, do przeżycia, do trwania w stanie osobliwego zawieszenia, zamrożenia rozwoju, który zatrzymał się na etapie zbieractwa i łowiectwa. Ta hermetyczna społeczność, będąca kazirodczą mieszanką genów pierwszych rodziców Henry'ego i Angeli, kisi się w niewielkiej dolince, zaspokajającej podstawowe potrzeby, ale niewiele ponadto. Dolina pośród lodowatych, spowitych wiecznym śniegiem gór jest trudno dostępna, ale nie odseparowana od reszty świata. A mimo to przez sto sześćdziesiąt dwa lata nikt nie wpadł na pomysł, by oddalić się od miejsca, gdzie leży Krąg, miejsca, skąd ostatni raz wystartował Lon Downik, by sprowadzić pomoc z Ziemi. Nikt nie zechciał wyściubić nosa za Ciemno i poszukać czegoś więcej. Aż do chwili, gdy jeden z członków grupy Czerwoniuchów, John, nie zacznie zadawać pytań o granice ich rozwoju i nie zburzy ładu i pokoju, panujących w Edenie.

Ta historia jest zdumiewająco prosta, jak prosta jest historia ludzkości w pigułce. Ta miniaturowa społeczność o prymitywnych strukturach i szczątkowej kulturze, zredukowana do walki o przetrwanie i prokreacji (czyli do "robienia" wełniaków i ślizganka, przejmując książkową nomenklaturę) pokazuje jednak narodziny pionierskiego ducha, tego eksplorerskiego pierwiastka, będącego motorem wszelkiego rozwoju - i wraz z nimi wszelkie konsekwencje, jakie ze sobą niesie: destrukcję, konflikt, zbrodnię. Podczas gdy znakomita większość wspólnoty preferuje zachowawczość i bierność, jeden John w świadomy sposób poddaje w wątpliwość, poszukuje i zmienia, jest jedynym, "który umie zadziałać, żeby coś się stało", jest prekursorem, nosicielem genu odkrywcy.

Można się tu zachwycić wykreowanym przez autora światem - choć są powieści, które pokazują obce uniwersa bardziej szczegółowo i z większym rozmachem. Ale jest tu wielka intensywność, której brakuje w innych wizjach. Intensywność, biorąca się z bezpośredniego przekazu z ust zmieniajacych się narratorów. Przekaz ten jest żywy, plastyczny, sugestywny, choć ograniczony granicami poznania postaci i granicami ich języka - prostego, czasem prostackiego, czasem zdumiewająco nowatorskiego, niekiedy porażająco skutecznego w swej pozbawionej kulturowej nadbudowy i zredukowanej formie. I autor, i tłumacz stają tu na wysokości zadania, a po kilkunastu stronach przestają irytować osobliwe powtórzenia dla zintensyfikowania przekazu, nieustanne "ślizganka" i wtrącenia typu "na fiuta Henry'ego". To jest dobry dobry trik. Za to niewiele dowiadujemy się o samym Edenie, poza niewykłymi formami fauny i flory i sposobami, w jaki można je spożyć lub spożytkować w inny sposób - bo i mieszkańcy Edenu tej szczegółowej wiedzy nie posiadają.

W tej prostocie leży niezwykłe piękno tej opowieści. Beckett przy pomocy niezwykłych środków zdołał dotrzeć do kwintesencji człowieczeństwa, ukrytej w prymitywnej populacji, wegetującej gdzieś na peryferiach kosmosu, w ciemnym, nieludzkim świecie. Mało komu udaje się w tak precyzyjny sposób pokazać ludzki pęd do poznania, ten niezwykły niepokój, trawiący pionierskie jednostki, imperatyw, leżący u podstaw każdego wynalazku. Ale to również historia o utracie. O utracie nadziei i raju, i o tym, że nie każda utrata oznacza koniec. Czasem jest początkiem czegoś nowego. Znamienne jest to, że mamy tu do czynienia ze swoistą inwersją: to Ziemia jest tutaj rajem dla Edeńczyków, owym nieosiągalnym, może nawet mitycznym miejscem, o którym się śni, do którego się tęskni, ale którego nikt nigdy nie widział.

I jeszcze o okładce: jest znakomita! Prosta, mroczna i tajemnicza, zupełnie jak Eden. I to bez obligatoryjnej foci niezwykłej urody dziewoi.

I już pomijając wszelkie inne walory, na fiuta Henry'ego i cycki Geli, książka jest piekielnie wciągająca, przystępna i czyta się znakomicie, co nie jest regułą w przypadku tytułów z Uczty Wyobraźni.


Pierwsze zdanie: "Łup, łup, łup."
Gdzie i kiedy: Eden, w przyszłości 
W dwóch słowach: Eden i Ziemia
Dla kogo: dla tych, którzy wierzą, że fantastyka jest literaturą dla "pryszczatych uczniów z ostatniej ławki" (by zrewidowali poglądy), dla pionierów i osadników
Ciepło / zimno: 95°