Ads 468x60px

środa, 30 stycznia 2013

Sophie Hannah "Zabójcze marzenia" czyli jak splątać poplątane


Wydawnictwo: Grüner + Jahr
Tytuł oryginału: Lasting Damage
Tłumaczenie: Piotr Kaliński
Data premiery: 2012-04-04
Liczba stron: 415
Cena: 31,90 zł

Istnieje pewien typ tak zwanych thrillerów psychologicznych, który żywi się obsesjami. Bierze się na tapetę przeciętnego bohatera (a raczej bohaterkę), z którą łatwo czytelnikowi (częściej czytelniczce) się utożsamić: zwykłą kobietę, z reguły dość wrażliwą i odrobinę rozpsychologizowaną, ale borykającą się z problemami, które mogą przytrafić się każdej: pragnienie posiadania dziecka, podejrzewanie męża o zdradę, wstydliwy skok w bok, o którym się chce zapomnieć. I konfrontuje się ją z narastającą obsesją, fiksacją na jakimś konkretnym punkcie - początkowo subtelną, graniczącą zaledwie z cieniem podejrzenia, później urastającą do jarzma opętania. Bohaterkę dręczy się odpowiednio coraz to wymyślniejszymi szykanami, wpędzając ją w obłęd, i w chwili, gdy już niemal nie ma dla niej ratunku, podsuwa się prawdziwego złoczyńcę, kogoś, kto dotychczas stał w cieniu, albo, co gorsza, udawał tylko sprzymierzeńca. I zdziera się z niego maskę zła, demaskuje okrutnika jednocześnie rehabilitując niewinną ofiarę. Fanfary. The End.

Sposób sprawdzony i niemal gwarantujący sukces, bowiem rzesze czytelniczek, uwielbiających, jak się je straszy w wyrafinowany i subtelny sposób, są nieprzebrane. Tu nie ma miejsca na wypruwanie bebechów, bryzganie krwią i toporne intrygi. Tu, proszę państwa, rządzi wysublimowane, odpowiednio stopniowane napięcie, zło zaś kryje się za maską dobrotliwości, często w osobie najbliższej. Jak tu walczyć z upiorami własnej psychiki? Z lękami i natręctwami, co do których ma wątpliwości sama zalękniona i udręczona obsesjami? Ano, okazuje się, że wytrwałością i sposobem, a czasem nawet na rympał.

Schemat ten zdaje się być kręgosłupem chyba każdej z powieści Sophie Hannah. W omawianych "Zabójczych marzeniach" (swoją drogą gratuluję wyjątkowo nieudanego i kiczowatego tytułu, gdyby nie nazwisko autorki, będącej pewną marką w świecie kryminałów, żadna siła nie zmusiłaby mnie do kupienia dzieła opatrzonego takim tytułem) naszą udręczoną bohaterką w rozterce jest Connie Bowskill, trzydziestoparolatka, współwłaścicielka dobrze prosperującej firmy, od wielu lat żona Kitta, z którym dzieli życie, łóżko, namiętności i marzenia. Pewnej nocy Connie, od jakiegoś czasu nękana pewnymi podejrzeniami wobec męża, wchodzi na stronę internetową pewnej agencji nieruchomości i uruchomiwszy wirtualne zwiedzanie jednego domu widzi w nim leżące w kałuży krwi kobiece zwłoki. Zaszokowana woła męża, ale ten, sprawdziwszy tę samą stronę, nie znajduje na niej niczego podejrzanego. Więc co? Przywidzenie? Głupi żart? Pomyłka? A może ktoś naprawdę zamordował w tamtym domu kobietę? Pytania te nie znajdują odpowiedzi, zaś rewelacje Connie spotykają się z mniej niż umiarkowanym zainteresowaniem organów ścigania, i wreszcie zaczynają niszczyć i tak już nadkruszone małżeńskie relacje. Dalej akcja podąża już sprawdzonym schematem, możecie snuć domysły, jak to się wszystko skończy, a i tak nie odgadniecie (co świadczy o pewnej jakości tego dzieła).

Przeciwko niej (tej jakości) przemawia sztuczne zapętlenie wątków. W pewnym momencie intryga urasta do apokaliptycznych rozmiarów, doprowadzona ad absurdum przez nawarstwiające się niczym w matrioszce możliwe wersje wydarzeń i pokrzyżowane perspektywy narracyjne. Kiedy całość zaczynała zbliżać się ku wyzwalającemu finałowi, sama zaczęłam się już gubić, kto, co i dlaczego, gorzej nawet, przestało mnie to interesować. Autorka wyraźnie chciała dobrze, ale wyszło jej za bardzo - innymi słowy, przekombinowała. Proponowana przez nią wersja ani trochę mnie nie przekonała, ale może rzeczywiście gdzieś na świecie istnieją podobnie chore umysły, zdolne do uknucia i przeprowadzenia tak pogmatwanego planu. Notabene  nie radziłam sobie w tej powieści z chwytaniem motywów i pobudek, jakimi kierowały się poszczególne postacie, zaś ich relacje, wszystkie bez wyjątku trudne i osobliwe (weźmy choćby relację Kitta i jego rodziców, ale także to dziwne coś, co łączyło świętującą miesiąc miodowy parę detektywa Simona i jego małżonki Charlie), wymykały się memu rozumieniu, a może zostały tylko niepotrzebnie i na siłę skomplikowane przez autorkę i utytłane w stosownej ilości psychologicznego bełkotu.

To co, nie czytać? Czytać. Jeśli lubicie takie estremalnie pokręcone, szarpiące emocjonalnie kawałki, a w dodatku nie doświadczyliście jeszcze żadnej innej powieści tej autorki lub nie rozgryźliście jej sposobu na thriller, to wyjdziecie z lektury z pałającymi policzkami i poobryzanymi pazkokciami. To może działać. Na mnie też działało. Za pierwszym razem.

Na koniec muszę jeszcze wyrzucić z siebie coś, co nie daje mi spokoju. Ciekawa jestem, czy moje podejrzenia są słuszne. Otóż tłumacz wielokrotnie używa pojęcia "forensyka" (zapewne jako dosłownej kalki  angielskiego "forensics"). W języku polskim nie ma takiego słowa, a to, co Anglosasi rozumieją pod tym pojęciem, określa się u nas mianem "kryminalistyki", choć niektórzy postulują utworzenie takiego terminu, bowiem obszary znaczeniowe "forensics" i "kryminalistyki" nie do końca się pokrywają. Zastanawiam się zatem, czy stosowana tu szczodrze "forensyka" to typowa wtopa, czy może rozmyślna decyzja tłumacza, równoznaczna z odważnym aktem słowotwórstwa. Może słowo to przyjmie się w polszczyźnie i za rok nikogo nie będzie już razić?... Nie takie cuda się zdarzały...



Pierwsze zdanie: "Zostanę zabita, a wszystko przez rodzinę Gilpatricków."
Gdzie i kiedy: Wlk. Brytania, współcześnie 
W dwóch słowach: pogmatwana i obsesyjna
Dla kogo: dla fanów splątanych do niemożliwości intryg i zwolenników teorii spiskowych
Ciepło / zimno: 54°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Kasi "Booktrotter". 

niedziela, 27 stycznia 2013

Håkan Nesser "Samotni" - udręczeni kontra uporczywi


Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginału: De ensamma
Przekład: Maciej Muszalski
Seria: Czarna Seria
Data wydania: marzec 2012
Ilość stron: 480
Cena: 34,90 zł

Kiedy pierwszy raz w życiu jadłam szparagi, nie mogłam wyjść ze zdumienia, co ludzie, ba, smakosze, w nich widzą. Ich smak pozostał dla mnie, nienawykłej do finezji kulinarnych, nieodkryty. Z czasem nijakość i mdłość ustąpiły miejsca niuansom, o których istnieniu nie miałam pojęcia, zaś moje kubki smakowe zaczęły rozpoznawać delikatność i nuty, wprawiające podniebienie w rozkoszne wibracje. Dziś bladawe warzywo stanowi dla mnie zenit kulinarnych doznań, na który czekam przez cały rok - nic nie dorówna niebosiężnym smakowym subtelnościom, skomponowanym z szynką najlepszego gatunku, rozpływającym się masłem i orzeźwiającym sauvignon blanc. 

I tak mi przyszło do głowy, że podobnie jest z prozą kolejnego Skandynawa, którego biorę na tapetę - czytelnikowi, który kosztuje jej po raz pierwszy, smak jej może wymykać się i wydać nieciekawym, mało wyrazistym. Potrzeba wytrwałości i swoistego ukochania, by wydobyć z niej finezję i bogactwo. 

I na tę finezję i czytelnicze apogeum przyjdzie nam tu czekać dość długo. Dobra połowa z okładem tej powieści to nużące obracanie kilku zdawkowych informacji, okraszonych paroma wycieczkami w przeszłość. Przedzieranie się przez tę mdławość jest tym bardziej męczące, że tak naprawdę nie wiadomo nawet, czy w tym kryminale mamy w ogóle do czynienia ze zbrodnią, czy może tylko z nieszczęśliwym wypadkiem, a może z samobójstwem, a może z kombinacją tych dwóch. Jest tu śmierć - zwłoki sześćdziesięcioletniego fizyka, typa samotnika, zostają znalezione roztrzaskane w pewnym wąwozie. Nie byłoby w tym nic szczególnego - ot, starszy człowiek przez nieostrożność spadł w przepaść, gdyby nie fakt, iż przed trzydziestu laty dokładnie w tym samym miejscu doszło do identycznego wypadku, a osobą, która wówczas zabiła się na dnie wąwozu, była... ówczesną narzeczona świeżej ofiary. Więc jak to było? Jedno skoczyło, drugie upadło? A może na odwrót?... Dywagacje te zajmują długie, ciągnące się strony i nic nie wskazuje na to, by nastąpiła jakakolwiek zmiana. Aż się chce przytaknąć niezmordowanym, uporczywym policjantom (w tych rolach znowu Barbarotti i Eva Backmann), zamknijcie wreszcie tę sprawę, nie ma w niej nic, absolutnie nic, co uzasadniałoby żmudne wałkowanie. 

Pojawia się jednak taki moment, w którym epizody z życia grupki osób, zamieszanych w wydarzenia z lat siedemdziesątych, przestają być nam obojętne, a oni sami - wówczas studenci, przyszli intelektualiści, wchodzący dopiero w życie, próbujący okiełznać je każde na swój sposób - nie zlewają się już w jedno, nie wymykają poznaniu i zaczynają dostarczać doznań, których istnienia się nawet nie domyślaliśmy. Na ten moment naprawdę warto czekać, bowiem jest on przełomem, w którym znużenie i udręczenie życiem tych samotnych i udręczonych, poddawane wiwisekcji przez uporczywych śledczych, ustępuje. I zaczynamy dostrzegać finezję portretowania postaci, ich dramatyczny rys, ich zagubienie, demoniczność, siłę. Warto czekać na finał, który wynagradza wszelkie znoje docierania do sedna tej opowieści, mozolnego zbierania przypominających cienie strzępków, z których Nesser utkał swą głęboką, porażającą historię. Po drodze zaś można pokibicować Barbarottiemu, pogrążyć się w paru refleksjach o sensie życia, pofilozofować, ponurzać się w smętnych klimatach. A na koniec wgryźć w swojego szparaga i oniemieć w obliczu nieskończonego bogactwa jego smaku.  


Pierwsze zdanie: "Obudziły go głosy kłócących się ludzi."
Gdzie i kiedy: Szwecja, współcześnie i w latach siedemdziesiątych 
W dwóch słowach: niepozorna i głęboka
Dla kogo: dla wytrwałych i filozofów
Ciepło / zimno: 74°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Anety "Czytamy kryminały". 

czwartek, 24 stycznia 2013

Åsa Larsson "Aż gniew twój przeminie" - kryminał babski i gniewny



Wydawnictwo Literackie
Oryginalny tytuł: Till dess din vrede upphör
Przekład: Beata Walczak-Larsson
Data premiery: maj 2012
Liczba stron: 352
Cena: 34,90 zł
Macie tak czasem, że czytacie jakąś książkę, wyczuwacie jej siłę, potraficie wyliczyć szereg plusów, podskórnie czujecie, że powinna was zachwycić, porwać, ponieść ze sobą, ale tego nie robi? Nix, niente, niet. Ja mam coś takiego z kolejną powieścią skandynawskiej królowej kryminału (której to już?) Åsy Larsson. 

Choć przyznam, że sam początek ma w sobie niesamowity impet i siłę wyrazu. W zasadzie jest najmocniejszym elementem tej powieści, zostawiającym wszystkie następujące po nim sceny w mdławym cieniu. "Pamiętam, jak umarliśmy". My - to siedemnastoletnia Wilma i jej chłopak Simon, którzy udają się na podwodną wyprawę, zamierzając zbadać dno pobliskiego jeziora, o którym krążą słuchy, że w czasie wojny zatonął w nim niemiecki samolot. Wyzwanie, zapach przygody, młodzieńczy zapał, radość życia i odkrywania - Wilma aż tryska energią i animuszem, ale opowiadając o tym wszystkim z perspektywy martwej osoby. I już samo to jest chwytem niezwykłym, odważnym, choć niebezpiecznym, bowiem pierwiastek nadprzyrodzony, mistyczny, w kryminałach - gatunku ze wszech miar realistycznym - często ześlizguje się z wytyczonego szlaku i ląduje w grzęzawisku miernoty. Sposób, w jaki Wilma opowiada o swojej śmierci, jest bez dwóch zdań mistrzowski. 

Mocny akcent na wstępie to fajna rzecz, ale nie każdemu udaje się przekuć go na fabularny kapitał. Tutaj, mam wrażenie, cięciwa napięcia rozpręża się, by tylko miejscami powrócić do pierwotnej, naciągniętej do granic możliwości formy. Akcja zwalnia tempo i toczy się dalej niespiesznie, przeskakując raz po raz w przeszłość. Czytelnicy zaznajomieni z prozą Larsson z radością zapewne powitają powrót starych znajomych, także i tutaj śledztwo związane z wyjaśnieniem okoliczności śmierci dziewczyny (bo ciała chłopaka nie znaleziono), prowadzą dwie kobiety, które sprawdziły się w poprzednich "odcinkach": policjantka Anna Maria Mella i prokurator Rebeka Martinsson. Trop, czego się można było spodziewać, prowadzi do przeszłości, dalekiej, wojennej, stanowiącej niechlubny przedział w dziejach Szwecji, i nieco mniej odległej, ale też ponurej. 

I w zasadzie na tym koniec, jeśli chodzi o niespodzianki. Bardzo szybko wiadomo, kto stoi za brutalnym zabójstwem młodych, autorce zaś pozostaje tylko odkrywanie krok po kroku, dlaczego. Czyni to w sposób lekko odealniony, posługując się duchem zmarłej - dzięki wspomnieniom nieżyjącej Wilmy czytelnik prędzej od organów ścigania dowiaduje się, jak było naprawdę. Zabieg ten może się podobać, ale nie musi. Ja mam z tym pewien problem i wolę zdecydowanie, kiedy kryminał pozostaje w realistycznych ramach, choć tutaj metafizyczne wstawki nie wpływają, chwała Bogu, na śledztwo, a są jedynie elementem zabawy z czytelnikiem, retoryczną figurą, pozwalającą na wprowadzenie inności, wyróżnienie się z masy. 

Długo trawiłam tę książkę, próbując dociec, co mnie w niej uwierało. I do końca nie wiem, czy to wina chaotycznego przeskakiwania z narracji w czasie teraźniejszym na czas przeszły, nietrzymającego się żadnego schematu, powodującego swoiste rozedrganie i zadyszkę. Nie wiem, czy irytowały mnie obie główne panie szukające prawdy, nieporadne, rozedrgane tak jak nić narracji, dające się ponosić emocjom, pełne dobrotliwej empatii, słabe i silne na przemian. Podobały mi się niektóre, bardzo mocne, znakomicie zarysowane sceny, po których następowały takie, które doprowadzały mnie do rozpaczy irracjonalnością, albo po prostu nużące. Larsson poruszyła tu kilka strun, na których dźwięk jestem niezmiernie wrażliwa - starość w jej opisie jest bezdennie smutna, porażająco okrutna, dogłębnie obrzydliwa. W tych momentach staje się prawdziwe twierdzenie o nieporównywalnej społecznej wrażliwości pisarzy skandynawskich, a także o niezwykłej ostrości uprawianej przez nich socjokrytyki. Larsson jest momentami gniewna, momentami zaś babska. Babska w tym pejoratywnym znaczeniu: rozchwiana, nadmiernie emocjonalna, irracjonalna. I niech każdy sam sobie odpowie na pytanie, czy go to kręci. 



Pierwsze zdanie: "Pamiętam, jak umarliśmy."
Gdzie i kiedy: Kiruna na północy Szwecji, współcześnie ze skokami w przeszłość 
W dwóch słowach: babska i gniewna
Dla kogo: dla miłośników nordyckich klimatów oraz literatury lekko odrealnionej
Ciepło / zimno: 62°


Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Anety "Czytamy kryminały". 

wtorek, 22 stycznia 2013

Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne (6) - o tle migracyjnym

Pamiętam, pamiętam! Dawno nie było nowych zagadek lingwistycznych, jestem Wam winna podsumowanie "piwnych zwłok", więc nie strzępiąc języka po próżnicy, jedziemy:

Szukaliśmy najlepszego tłumaczenia dla genialnego słowa "Bierleiche". Poniżej zamieszczam Wasze propozycje:

Bierleiche (niem.)

denat piwny (nie winny)
opój piwny
pijany w trupa
piwne zejście
piwotrup (trup piwny)
piwozgon
piwzombie
sztywny
zezwłok
zezwłok piwny
zgon
zmęczony pan
zwłoki

oraz dwa wyrażenia:

"zaliczył zgona"
"przepił ten koleś"

Chyba najbardziej się śmiałam przy "zmęczonym panu", zaś "denat piwny (nie winny)" zawiera finezyjną i krotochwilną grę słów, podoba mi się!



Moja dzisiejsza propozycja jest trochę poważniejsza, by nie powiedzieć, wskakująca w ramy (a może nawet je detonująca) politycznej poprawności. Ostatnio czytam pewien znakomity kryminał, traktujący o prywatnym detektywie nazwiskiem Kayankaya, który z sarkazmem i wielkim dystansem do rzeczywistości charakteryzuje trafnie pewnego cudzoziemca, wyrażając się o nim oględnie "Mensch mit Migrationshintergrund" (dosł. człowiek z tłem migracyjnym). 

Wyrażenie to jest dość rozpowszechnione, w szczególności w źródłach oficjalnych, bowiem żaden z polityków, a już nie daj Boże urzędników, nie może i nie chce popełnić niesłychanego faux pas i nazwać cudzoziemca cudzoziemcem. Wszak już nawet w dziecięcych klasykach likwiduje się dyskryminujące słowa "Murzyn" i "Cygan" (chodzi m. in. o książeczki dla dzieci Ottfrieda Preußlera oraz Pippi Langstrumpf). 

Przyznacie, że "człowiek z tłem" brzmi dość śmiesznie, czekam zatem na Wasze typy. Jak nazwać to, czego nazywać dosłownie nie wypada? 

Szukamy tłumaczenia dla wyrażenia:

Mensch mit Migrationshintergrund (niem.)


(wyjaśnienie dla niewładających niemieckim: Mensch - człowiek, mit - z, Hintergrund - tło, Migration - wiadomo)

Propozycje podawajcie w komentarzach pod tym postem. Do dzieła!



niedziela, 20 stycznia 2013

Piotr Głuchowski "Umarli tańczą" - czyli dziennikarz, dziewczyna i śmierć


Wydawca: Agora
Data premiery: kwiecień 2012
Liczba stron: 510
Cena: 34,99
Przyznam, że nie dowierzałam. Nie dowierzałam, kiedy przebąkiwano w blogowisku, że to dobra książka. Rzut oka na okładkowego blurba upewnił mnie niemal, że nie mogą mieć racji. Znowu jakiś dziennikarzyna w roli gończego psa. Nie, nie, i jeszcze raz nie: dziennikarze nie znają się tropieniu przestępców, nie mają ikry i możliwości. W dodatku te makabryczne rytuały, kastrowanie ofiar, te tematy, no ile można?... Coś mnie jednak tknęło i dzieło kupiłam. Potem książkę nominowano do najlepszej piętnastki polskich kryminałów na forum KiS, namiętnie przeze mnie odwiedzanym. I postanowiłam, że przeczytam, by udowodnić im wszystkim, że nie mają racji. I... wsiąkłam.

Może nie po pierwszych stronach, ale dość prędko. A im bardziej wsiąkałam, tym szybciej przewracałam kartki, tym bardziej kibicowałam temu o jakżeż wzgardzonemu wprzódy prowincjonalnemu dziennikarzynie, tym bardziej rozpływałam się nad niektórymi szczegółami i chłonęłam bijący ze stronic autentyzm. I okazało się, że jest tak, jak lubię.

A tymczasem akcja nie zwiastuje wcale wrażeń, jakie szykuje nam Głuchowski. Ot, toruński dziennikarz wpada na trop dziwnej sprawy: pewna kobieta zwraca się do niego o pomoc w odnalezieniu grobu zamordowanych rodziców. Sprawa sięga lat osiemdziesiątych, morderstwo było brutalne, ze znamionami mordu rytualnego, ale sprawcy nigdy nie znaleziono, a wręcz powstaje wrażenie, że bardzo chciano, by całość zatuszować, by nikt nigdy nie próbował więcej szukać i węszyć. Ale Robert Pruski faktycznie ma coś z gończego psa i zaczyna węszyć, węszyć głęboko i pełnymi chrapami, spod uklepanej warstewki wykopując na światło dzienne coraz bardziej osobliwe szczegóły, łącznie z tropem wiodącym ku carskiej sekcie skopców, przez kastrację i okaleczanie kobiecych narządów pragnącą wybielić grzesznika. Strange?... Owszem. Niby kupy się to nie trzyma, ale jednak w miarę czytania zaczynają wyłazić spod tego niezbornego chaosu połączenia, zależności i sens. Sytuacja zaostrza się, gdy zachodzi podejrzenie, że wampir, mordujący w okolicach Torunia ileś lat temu, być może nadal żyje na Białorusi i nadal zbiera krwawe żniwo.

A w tym wszystkim od czasu do czasu mamy możność zaglądnięcia w umysł psychopatycznego sekciarza oraz przeżyć, poczuć i doświadczyć tego, co doświadcza alkoholik w ciągu - i powiem Wam, że to chyba jedna z lepszych analiz (beletrystycznie potraktowanych) uzależnienia, jakie dane mi było czytać. Wątek alkoholizmu, mimo wszechobecności, nadal jest traktowany marginalnie (lub wcale), infantylnie, po kabotyńsku lub po prostu kompletnie po ignorancku. Tutaj przewija się w sposób wyrazisty i realistyczny - mogę mieć jedynie pretensje do autora, że usunął Pruskiemu parę kłód z drogi, zsyłając mu wspaniałą i mądrą kobietę, a także ulgę od nałogu w końcowej fazie powieści. No, ale takie są prawidła powieści sensacyjnej - ma być szybko i dramatycznie, ale nie wolno zbytnio gnoić i niszczyć głównego bohatera (choć taki Nesbo na przykład konsekwentnie próbuje).

Tu jest i szybko, i bardzo dramatycznie, ale też i spójnie, bez grzechów przeciwko autentyzmowi. Postacie są jakby żywcem wyjęte z polskiej rzeczywistości, bez wybielania, bez zaczerniania i wypaczania. Dialogi zaś w tej powieści to jeden wielki majsterszyk - nie ma tu drewna, są świetnie dobrane idio- i socjolekty, widać, że autor ma rzadki dar obserwacji i miejscami operuje piórem na poziomie "zielenieję z zazdrości". Najlepszym zaś dowodem na jego sprawność w tym względzie jest fakt, że skłonna mu jestem wybaczyć narrację w czasie teraźniejszym, na którą zwykle reaguję wysypką i nerwowymi tikami. Tu nawet udało mi się zapomnieć, że czytam na znienawidzonym modusie. A fragment, zawierający pokrętne finalne dywagacje majora chyba sobie przeczytam jeszcze raz. Jest znakomity! Ciekawe, czego się autor najadł (napił?), by wyprodukować ten tekst...

Ci, którzy znają mój czytelniczy gust, wiedzą, że lubię, jak autor zna się na tym, o czym pisze. I tu się nie zawiodłam. Autor jest dziennikarzem i to się czuje. Żaden podszywający się pod ten zawód pseudopismak nie przemyciłby takiego zatrzęsienia szczegółów, windujących realizm na najwyższe piętra. Inna rzecz, że po tym wszystkim człowieka nachodzi refleksja, niepiękna chyba w wymowie, ile naszej prywatności oddaliśmy już w ręce przedstawicieli tego cechu, ile jeszcze nam zabiorą i kto im daje moralne prawo do grzebania w nieswoich sprawach, zaś refleksji tej towarzyszy niepokój, połączony z pewnością, że nie każdy z nich ma na tyle przyzwoitości, by przestać, gdy mu się mówi przestań, jak to uczynił Pruski.

A teraz myk, myk, do księgarni, kupować i czytać!

Pierwsze zdanie: "Rzeka płynąca wzdłuż murów toruńskiego Starego Miasta zmienia kolory."
Gdzie i kiedy: Afganistan 1980, Polska (Toruń) i Białoruś w latach osiemdziesiątych i współcześnie
W dwóch słowach: realistyczna i wciągająca
Dla kogo: dla ceniących polskie realia, mocne sceny i autentyzm językowy
                      Ciepło / zimno: 85°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Czytamy kryminały" u Anety.

piątek, 18 stycznia 2013

['] Jakob Arjouni nie żyje


To prawda, co napisali dzisiaj w Süddeutsche Zeitung: niektóre wiadomości trafiają nas, jakbyśmy znienacka wpadli na metalowy słup. Jakub Arjouni nie żyje. Znakomity autor kryminałów - choć przecież irytował się, gdy go postrzegano jako twórcę wyłącznie tego gatunku. Jego dorobek to nie tylko seria, będąca najbardziej noir ze wszystkich niemieckich serii kryminalnych, to także sztuki teatralne, dwie świetne powieści o współczesnym Berlinie, zbiory opowiadań, a nawet jeden kryminał s-f "Chez Max". A mimo to większość kojarzy go jako ojca Kemala Kayankayi, prywatnego detektywa o tureckich korzeniach, faceta barwnego jak rajski ptak, cwanego i niedającego sobie w kaszę dmuchać, niby żywcem wyjętego z powieści Chandlera i Hammetta.

Syn znanego dramatopisarza. Żeby nie korzystać z przywileju nazwiska, pierwszy manuskrypt wysłał pod marokańskim nazwiskiem swojej pierwszej żony. W wydawnictwie Diogenes natychmiast dostrzeżono jego talent. I tak zostało. Arjouni - egzotyczne nazwisko, Kemal - turecki bohater, tak stworzony tak realistycznie: wielu sądziło, że sam ma cudzoziemskie korzenie.

Jego kryminały to nie zwykłe kalki amerykańskich gangsterskich powieści. To kąśliwe, ironiczne, urbanistyczne pejzaże, których sednem zawsze było pytanie o moralność, bezlitośnie rozprawiał się w nich z neonazizmem i rasizmem. W Polsce ukazały się dwa pierwsze tomy serii o Kayankayi: "Happy birthday, Turku!" i "Więcej piwa", oraz zbiór opowiadań "Idioci. Pięć bajek". Na ostatni tom, zatytułowany "Bruder Kemal", fanom przyszło czekać dość długo. Ukazał się niedawno, szykowałam się już do lektury. To naprawdę ostatni tom.

Jakob Arjouni przegrał walkę z rakiem. Osierocił trójkę dzieci. Miał czterdzieści osiem lat.

środa, 16 stycznia 2013

Daniel Woodrell "Winters Knochen" (Do szpiku kości) - to nie jest kraj dla młodych dziewcząt


Wydawnictwo: Heyne
Originaltitel: Winter's Bone
Przekład na niemiecki: Peter Torberg
Ilość stron: 240
Cena: 8,99 €
Cena e-booka: 7,99 €
Nie chciałam tej książki i jej nie szukałam. To ona znalazła mnie. Okazuje się, że nawet najlepsze internetowe wyszukiwarki i podpowiadacze w księgarniach online nie dorównają zwykłej, staroświeckiej wizycie w księgarni, spędzonej na kilku godzinach leniwego szperania pośród wystawionych tomów. I chwała pracownikom mojego monachijksiego Hugendubla za to, że misternie i w przemyślany konstruują książkowe stoliki, na których można znaleźć zbliżone tematycznie lub klimatem pozycje, niczym koszy wiktuałów o doskonale harmonizujących smakach. To tam na mnie czekała, pośród nieco oddalonych od mainstreamu, niszowych, osobliwych powieści amerykańskich.

Plakat do adaptacji filmowej
"Do szpiku kości" to opowieść, którą w Polsce znają pewnie nieliczni, a jeśli już to raczej z nominowanej do Oskara filmowej adaptacji niż z amerykańskiego oryginału. Opowieść z pozoru banalna i zbyt prosta, by oprzeć na niej złożony epicki kawałek. Oto jakże typowa, biedna prowincja, choć tu akurat naprawdę bardziej pasowałoby dosadne słowo "zadupie". Akcja, gdyby nie parę współczesnych atrybutów, równie dobrze mogłaby być zakorzeniona w latach pięćdziesiątych, a nawet jeszcze wcześniej, w czarno-białych czasach westernu, kiedy to ludzie rządzili się własnymi prawami, i prawa te bezwzględnie, nie bacząc na szeryfa, egzekwowali. Ree Dolly jest szesnastolatką, przedwcześnie skonfrontowaną z tak zwaną prozą życia - jeśli ktoś operuje stereotypem amerykańskiej nastolatki, opływając w luksusowych dobrach, emocjonującej się fejsem i plotkami o celebrytach, to tutaj ten wizerunek kompletnie mija się z rzeczywistością. Ree zastępuje swym dwóm młodszym braciom matkę, choć ta żyje, ale od dawna oderwana od rzeczywistości, nafaszerowana farmakologią, by w ogóle móc egzystować siedząc całymi dniami w fotelu. Gorzej, że pewnego dnia musi zastąpić im również ojca - ten wychodzi z domu i nie wraca, nie mówiąc, dokąd się udaje. Ree zatem gotuje, pierze, rąbie drewno na opał, bowiem zimy w tej okolicy nie należą do łagodnych, troszczy się o wegetującą matkę, dawno zapomniała o szkole. I ledwie przędzie koniec z końcem, bowiem bieda tu już nie piszczy, a skrzeczy przeraźliwym tonem. Sytuacja staje się dramatyczna, gdy pewnego dnia do domu puka miejscowy policjant, informując, że jeśli w ciągu tygodnia daddy się nie znajdzie, rodzina straci dom. Tatuńcio bowiem, zawodowo zajmujący się gotowaniem amfy, ma karę w zawieszeniu i termin u sędziego. W dodatku założył kaucję w postaci domu, która przepadnie, jeśli punktualnie się nie stawi w sądzie. Ree zaczyna rozpaczliwe poczukiwania...

Brzmi banalnie, a jednak opowieść ta opowiedziana jest z takim impetem, z tak zimną precyzją, z tak bezwzględną twardością, że śmiem zaryzykować stwierdzenie: to jest cholernie dobra proza. Pomijajam językowe walory, które same w sobie są powalające, tak do bólu intensywne, że opisany  świat wchłania nas bez reszty, zdziera ubranie i dotyka bezpośrednio nagiej skóry, zapewniając doznania, równające się wyłącznie z "być tam na miejscu i przeżywać to razem z nimi". Kiedy zgraja kobiet z sąsiedniej osady masakruje niemal do nieprzytomności Ree, czytelnik czuje przenikający ból każdego kopniaka, strużki krwi wypływające z wybitych zębów, smród kału i uryny. A potem, kiedy razem z przyjaciółką chłodzi sponiewierane ciało w lodowatej wodzie jeziora, jego ciało martwieje wraz z nią, a orzeźwiający chłód przynosi ukojenie. Jakość tej prozy tkwi w każdym szczególe, w zaskakujących obrazach, w momentach pełnych ciepła i nieporadnej czułości, ale i w niewyobrażalnej sile ducha, w jaką autor wyposażył swą bohaterkę, sprzeciwiającej się bezwzględnej dominacji mężczyzn i reguł, których się nie łamie. Ree próbuje je skruszyć. Jest w tym bezgraniczna posępność, smutek porzuconych, zapomnianych przez Boga, ale i światełko nadziei na końcu, nikłe i blade, ale jest. Znakomita książka. Może znajdzie i Ciebie?


Pierwsze zdanie: "Ree Dolly stała o brzasku na zimnych schodach swego domu, wietrząc w powietrzu nadciągającą zadymkę, i patrzyła na mięso."
Gdzie i kiedy: USA, Wyżyna Ozark, współcześnie
W dwóch słowach: mroczna i przejmująca
Dla kogo: dla miłośników kryminałów Lee Burke'a i dobrej, twardej prozy bez ozdobników
                        Ciepło / zimno: 88°

wtorek, 15 stycznia 2013

Antysłowo roku


W dniu dzisiejszym jury, złożone z najwybitniejszych niemieckich językoznawców, wybrało "antysłowo roku 2012" (Unwort des Jahres). Zostało nim:

Opfer-Abo.

Zanim weźmiemy się za przetłumaczenie tego pojęcia, należy się Wam parę słów wyjaśnienia. Otóż  pojęcia użył tego Jörg Kachelmann, jeden z najpopularniejszych zapowiadaczy pogody w niemieckiej telewizji, choć z urodzenia Szwajcar. Kachelmann był prawdziwą instytucją - zabawny, kompetentny, elokwentny. Ludzie go uwielbiali. Do momentu, gdy jego eksprzyjaciółka oskarżyła go publicznie o gwałt i wniosła sprawę do sądu. Cała historia ciągnęła się przez wiele miesięcy, Kachelmann przez wiele miesięcy siedział w areszcie, nie chciano go zwolnić za kaucją, bowiem istniało podejrzenie, że zmyje się do swego kraju, by uniknąć odpowiedzialności. Publicznie prano całe kotły brudów, wywlekano najintymniejsze szczegóły pożycia prominentnego "pogodynka" i jej przyjaciółki, przeczucano się argumentami świadczącymi za i przeciw jego winie. Wreszcie Kachelmanna w głośnym procesie uniewinniono. Ten, półtora roku po zakończeniu całej sprawy, dał wyraz swemu rozżaleniu i w wywiadzie-rzece mówił o sądownictwie, obwiniającym mężczyzn "z klucza", a także o tym, że naprawdę życzyłby sobie, by każdy gwałciciel trafił za kratki, ale w dzisiejszych czasach zniesławienie stało się chętnie wybieranym i wyjątkowo skutecznym narzędziem zemsty. Kobiety zaś mają abonament na bycie ofiarą - zawsze nimi są, nawet jeśli są sprawczyniami. I tak pojawiło się słowo "Opfer-Abo".

Jury w uzasadnieniu werdyktu skrytykowało to pojęcie za to, że w sposób "ryczałtowy i nieakceptowalny insynuuje kobietom wymyślanie przemocy seksualnej i tym samym wchodzenie w rolę sprawczyń".

Antysłowo roku, czyli manipulacja językowa, która służy zaciemnianiu, fałszowaniu, ukrywaniu faktów i intencji, wybierana jest rokrocznie, nieprzerwanie od 1991 roku. W zeszłym roku zostało nim pojęcie "Döner-Morde" czyli "kebabowe morderstwa", popełniane przez neonazistowską komórkę terrorystyczną na obywatelach głównie pochodzenia tureckiego (o tym bliżej innym razem).

Fajna inicjatywa? Warto przeprowadzać takie plebiscyty? Czy nasze "Srebrne usta" dorównują "Antysłowu roku"? A może znacie jakieś polskie "antysłowa"?

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 3/2012


Mamy nowy rok, nowe książki i nowe listy bestsellerów. Słynna lista bestsellerów tygodnika Spiegel, będąca wymiernikiem rynku wydawniczego i trampoliną do sukcesu, wprowadziła pewne novum: otóż nie ma już podziału na książki w twardej i miękkiej oprawie. Jest podział na:

  • książki w twardej oprawie (Hardcover)
  • książki paperback
  • książki w miękkiej oprawie (Taschenbücher). 
Długo dumałam nad różnicą między punktem 2 i 3, nawet w sobotę zatrzymałam się w księgarni Hugedubel przez regałem z wystawionymi wszystkimi bestsellerami, poszperałam wreszcie na stronie Spiegla i wiem, w czym rzecz (aczkolwiek sens podziału listy na trzy wymyka się memu rozumieniu). Otóż: twarda oprawa to twarda oprawa, tu nie ma nic do rozumienia. Paperback to książka w miękkiej oprawie ze skrzydełkami o wysokości strony co najmniej 20,5 cm, Taschenbuch to wszystko, co nie jest ani twardą oprawą, ani paperbackiem. I już wszystko wiemy:-)

No to jedziemy:

Bestsellery w twardej oprawie (Hardcover): 

1. Timur Vermes Er ist wieder da (pol.)
Pisałam o tej książce tutaj. To nie jest efemeryda jednego tygodnia, to jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów wydawniczych przełomu roku. Chodzą słuchy, że książka zostanie wydana w Posce. Szykujcie się na skandal!


2. Nele Neuhaus Böser Wolf (pol.)
Jestem w trakcie słuchania audiobooka i stwierdzam, że kryminał ten wsysa jak gigantyczny odkurzacz. Powiem jedno: BUOAAA!... Nele Neuhaus rulez!



3. Anne Gesthuysen Wir sind doch Schwestern (pol.)
Nie miałam pojęcia, o czym jest ta książka, poszperałam i znalazłam taki blurb: "Porywająca powieść o ciotkach i minionym stuleciu". What the f...?!...



4. John R. R. Tolkien Der Hobbit 
Nie wymaga żadnego komentarza. 



5. Ken Follet Winter der Welt (oryg. Winter of the World, pol. Zima świata, wyd. Albatros listopad 2012)
W Polsce "Zimę" przyjęto raczej chyba chłodno, w Niemczech Folleta uporczywie się fetuje. Kto ma rację?

6. Charlotte Link Im Tal des Fuchses (pol. -)
Zdetronizowana przez Neuhaus królowa niemieckiego kryminału i tak ma się nieźle. Ja zaś mimo obietnic książki tej nadal nie przeczytałam, ale obiecuję poprawę. 



7. John Green Das Schicksal ist ein mieser Verräter (oryg. The Fault in Our Stars, pol. -)
Książka z gatunku tych, których się boję, i dodam, że nie jest to horror. Opowieść i miłości i o śmiertelnej chorobie nastolatka, czyli niebezpieczna mieszanka, w jakiej łatwo o tani sentymentalizm i sliozy. Tutaj rzekomo autor świetnie wybalansował emocje. Mam ją, więc pewnie niedługło przeczytanie recenzję.



8. Tommy Jaud Übermann (pol. -)
Jaud to specjalista od książek humorystycznych - ale jego poczucie humoru nie trafia do każdego. Sama zarykiwałam się nad inną jego powieścią, którą mój miaużon odłożył po paru stronach z mieszaniną niesmaku i braku zrozumienia. 


9. Carlos Ruiz Zafon Der Gefangene des Himmels (oryg. El prisioniero del cielo, pol. Więzień nieba, Muza 2012)
W Polsce znany i kochany, ale do "moich" autorów nie należy. Co kto lubi.



10. Suzanne Collins Die Tribute von Panem. Gefährliche Liebe (The Hunger Games Catching Fire, pol. W pierścieniu ognia)
Myślałam, że szał już minął, ale liczby nie kłamią: sprzedaż idzie dalej, ktoś zatem to jeszcze czyta. 



Bestsellery paperback:


1. James E. L. Shades of Grey. Geheimes Verlangen (oryg. Fifty Shades of Grey 01, pol. 50 twarzy Greya, Sonia Draga) 



2.  James E. L. Shades of Grey. Gefährliche Liebe (oryg. Fifty Shades Darker, pol. Ciemniejsza strona Greya, wyd. Sonia Draga)




3. James E. L. Shades of Grey. Befreite Liebe (oryg. Fifty Shades Freed pol. 





4. Jonas Jonasson Der Hunderjährige, der aus dem Fenster stieg und verschwand (pol. Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął)




5. Vina Jackson 80 Days - Die Farbe der Lust (oryg. Eighty Days Yellow, pol. Osiemdziesiąt dni żółtych, Amber 2012)



6. Vin Jackson 80 Days - Die Farbe der Begierde (oryg. Eighty Days Blue, pol. Osiemdziesiąt dni niebieskich, Amber 2012)




7. Andreas Föhr Schwarze Piste (pol. -)
Pierwsze sześć pozycji pozostawiam bez komentarza - albo już o tym było, albo po prostu nie ma nic do dodania, bo koń jaki jest, każdy widzi....



8. Jean - Luc Bannalec Bretonnische Verhältnisse (pol. -)
Dla mnie to taki babciowy kryminał - intryga ugłaskana, grzeczna, przewidywalna, komisarz porządny chłop, a w dodatku wszystko to w kulisach urlopowej sielanki - Niemcy Bretanię lubią i jeżdżą tam namiętnie na urlopy, więc ta powieść to jakby przedłużenie wakacji. Nuda. 

9. Rita Falk Grießnockerlaffäre (pol.-)
Kulinarno-humorystyczne klimaty z trupem w tle? Niesprawdzony przeze mnie i chyba grząski teren... 



10. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 01: Die Herren von Winterfell (oryg. A Game of Thrones (Pages 1-359), pol. Gra o tron)
Ale czemu znowu część pierwsza? Niemcy czytają apiać od początku?...




Bestsellery kieszonkowe (Taschenbücher):

1. Carlos Ruiz Zafon Marina (pol. Marina)
W zasadzie bez komentarza.



2. Zsuzsa Bánk Die hellen Tage (pol. zapowiedź Wydawnictwa Czarne w serii Proza Świata, październik 2013)
Niesamowite, jak długo utrzymuje się ta książka na liście - niespektakularna, cicha, spokojna.



3. Nicolas Barreau Das Lächeln der Frauen (pol. Sekretne składniki miłości, wyd. Bukowy las)
Niezmiennie od wielu miesięcy - czy ktoś zbadał fenomen takich powieści?



4. Cody McFayden Der Menschenmacher (oryg. The Innocent Bone, pol. -)
Ten autor mocnych kryminałów psychologicznych jest Niemczech niezmiernie popularny - praktycznie wszystko, co napisze, ląduje na liście bestsellerów. Ta pozycja początkowo świetnie sprzedała się w twardej oprawie, teraz pora na drugie żniwo - w wydaniu kieszonkowym. Sama nie znam, może ktoś z Was czytał? W Polsce ukazały się już trzy jego kryminały. 


5. Jacques Berndorf Eifel-Bullen (pol. -)
Pozycja z gatunku kryminału regionalnego. Autor ma swoich zagorzałych fanów, ja się do nich nie zaliczam, jakoś mnie nie ciągnie, ale coś w nich musi chyba być, skoro tak czytają?...


6. Yann Martel Schiffbruch mit Tiger (oryg. The Life of Pi, pol. Życie Pi)
Znakomita książka, wskrzeszona dzięki ekranizacji. Tyle, jeśli chodzi o moc ruchomego obrazu...




7. Jo Nesbo Die Larve (oryg. Gjenferd, pol. Upiory)
Upiorów przedstawiać nie trzeba, w Niemczech królowały w twardej oprawie ponad rok temu, teraz mały come back jako wydanie kieszonkowe. Pisałam o tym tutaj




8. John R. R. Tolkien Der kleine Hobbit 
Mała rzecz, a cieszy:-)




9. Virginia Ironside Nein! Ich gehe nicht zum Seniorentreff! (oryg. The Virginia Monologues, pol. -)
Nie do końca rozumiem fenomen tych książek, inna rzecz, że żadnej nie czytałam. Tych różnych "Nie!" było już sporo, i wszystkie w kontekście starości, seniorów itepe. W Polsce zdaje się jedno wydawnictwo podjęło próbę zdobycia czytelników jakąś pozycją Ironside, ale chyba bez powodzenia. 



10. Hjorth & Rosenfeldt Der Mann, der kein Mörder war (oryg. Det Fördolda pol. Ciemne sekrety)
Miłośnicy kryminały na pewno już to znają, tym bardziej, że w Polsce króluje teraz kontynuacja tej powieści, "Uczeń". "Ciemne sekrety" to również mała reanimacja książki, która jakiś czas temu była bestsellerem jako paperback. Pisałam o niej tutaj


No i co Wy na to? Kręci Was coś? Znacie? Czekacie na ukazanie się niektórych tytułów? 

niedziela, 13 stycznia 2013

Andreas Brandhorst "Kinder der Ewigkeit" (Dzieci wieczności) - nieśmiertelność. A co potem?



Wydawnictwo: Heyne
Data premiery: 01.03.2010
Ilość stron: 688
Cena e-booka: 8,99 €
Cena wydania papierowego: 15,00 €
No dobra, zdaję sobie sprawę, że większość z Was, widząc, o jaką książkę tutaj chodzi, odwróci się obojętnie, a może nawet ze wstrętem. Niemiecki autor (fuj!), w dodatku piszący w gatunku fantastycznym (większość twierdzi, że nie lubi), mało tego, nie katujący na śmierć tematu wampirów lub przynajmniej słodkich elfów, tylko uprawiający egzotyczne, wymierające SAJĘS FIKSZYN (błe!). 

Czasem jednak warto zatrzymać się na tematach mniej popularnych (pal licho ilość wejść), by oddać hołd inności i niszowości (pewnie większość zacnych pisarzy s-f, którzy opuścili już ten ziemski padół, na słowo "niszowość" w kontekście fantastyki naukowej, przewraca się teraz w grobie z oburzenia, ale czyż nie jest tak, że - sądząc po ilości ukazujących się pozycji - gatunek ten, jeśli nie wymiera, to wyraźnie popadł w niełaskę czytelników i wydawców?). 

Andreas Brandhorst nie jest nikim anonimowym, można śmiało powiedzieć, że jest uznaną wielkością w pewnych kręgach, mało tego, nawet nieobeznani z fandomem zbledliby, słysząc, że z pisania fantastyki da się TAK żyć. Brandhorst wyrobił sobie markę jak tłumacz (a jak!), głównie dzieł Pratchetta ze Świata Dysku, ale również Iaina Banksa. Pisze też sam, pisze sporo, i - jak się zdążyłam przekonać po moim pierwszym rendez-vous z nim, pisze nieźle.

A przyznam, że podchodziłam do tej powieści pełna obaw. Obaw, że będę musiała przedzierać się przez wyeksploatowane wątki, zmagać z przyciężkawym stylem, topornymi portretami psychologicznymi, ograną fabułą - wszystkim tym, co stanowi fundament uprzedzeń większości czytelników wobec słowa pisanego pochodzącego zza Odry (szczerze, przyznajcie się, nie jesteście przypadkiem uprzedzeni co do niemieckich twórców beletrystyki?...). 

Obawy te okazały się całkowicie pozbawione podstaw. "Dzieci wieczności" okazały się lekturą frapującą, wciągającą, inteligentną i dobrze napisaną. Krótko o treści: rzecz dzieje się w dalekiej przyszłości. Po wielu tysiącleciach ludzkość opanowała podróże miedzygwiezdne, zrewolucjonizowała społeczne struktury, dokonała niesamowitego skoku względem rozwoju nanotechnologii, genetyki, a nawet, dzięki rzeczonym poradziła sobie z problemem śmiertelności. Wieczne życie nie jest jednak dostępne dla wszystkich, a jedynie dla najbardziej zasłużonych dla ogółu jednostek, które dzięki zaangażowaniu i pracy stać na przejście siedmiu etapów terapii, gwarantującej nieśmiertelność. Pracy? Owszem, pracy - w nowoczesnym społeczeństwie, w którym nikt pracować nie musi, jest to czynność dobrowolnej i niemal wyłącznie poświęcona badaniom naukowym, pozwalająca na uzyskanie ilości meritów (czegoś w rodzaju waluty) wystarczającej na terapię. Esebian, jeden z głównych bohaterów powieści, jest Konsulem - od nieśmiertelności dzielą go już tylko dwa etapy terapii i pięć tysięcy meritów - zarabia na wieczne życie w nieco odmienny od ogółu sposób. Jest płatnym mordercą. Właściwie byłym mordercą, bowiem od jakiegoś czasu usiłuje ułożyć sobie życie w legalny i zacny sposób, żałując obranej niegdyś w przeszłości ścieżki. I zamiar ten zapewne byłby się udał, gdyby nie nagłe zlecenie, które, gdyby się powiodło, zapewniłoby mu przeskok przez dwa ostatnie etapy ku wiecznemu życiu. Zlecenie, polegające na... zamordowaniu jednego z nieśmiertelnych, dostojnego El'Kalentara, członka wielkiego Dyrektoriatu, najmożniejszego z możnych.

Ten niemal kryminalny wątek nadaje książce tempa, ale jest zaledwie początkiem, jedną z nici, wokół których osnuto całą, pełną rozmachu, opowieść. Dość wspomnieć, że do morderstwa dochodzi, a Esebian staje się najbardziej poszukiwaną osobą we wszechświecie, ściganą przez cały aparat galaktycznych sił z pewnym prefektem na czele. Już wkrótce okazuje się, że morderstwo nie było morderstwem, zabójca sam staje się ofiarą, a obaj - ścigany i ścigający - wpadają na trop spisku, od którego zależeć będzie los ludzkości. I, zgodnie z teorią motyla, o tym losie zadecyduje jedna decyzja jednostki.

Zafascynowała mnie ta wizja przyszłości, zamaszysta, przemyślana, konsekwentna. Brandhorst potrafi zmajstrować z wielu występujących już w literaturze wątków (artefakty zaginionych cywilizacji, sztyczna inteligencja, wielość osobowości zamkniętych w jednym umyśle, kastowy układ społeczeństwa, tunele czasoprzestrzenne, skazy geneteczne, wykluczające niektóre jednostki z dobrodziejstw nieśmiertelności) spójną, porywającą koncepcję świata, którą odsłania niespiesznie, acz konsekwentnie, ukazując cały przepych, głębię, mnogość detali i przemyślane, doskonale uzupełniające się elementy. Im dalej zaś wchodzimy w ten futurystyczny wymiar, tym więcej nasuwa się pytań natury filozoficznej. O sens dążenia do nieśmiertelności. O granice rozwoju człowieka. O możliwości jego psychiki. I możliwości oraz ograniczenia gatunku ludzkiego jako takiego. 

Powieść nie należy do najłatwiejszych (mimo sensacyjnych wątków, które jak najbardziej popychają akcję naprzód), autor nie podaje na tacy wszystkich rozwiązań, wiele faktów staje się jasnych dopiero w miarę czytania, czasami mogą plątać się nam wszystkie te filigrany, teleporty, magistry i varioformy. Ale Brandhorst dopracował swoją koncepcję świata do tego stopnia, że niewykluczone, iż do niego powróci. Podejrzewam, że powrócę i ja. Bo cokolwiek sądzicie na ten temat, Niemcy potrafią pisać fantastykę. 


Pierwsze zdanie: "Esebian, wróciwszy do swego domu położonego nad jeziorami eksperymentalnymi Angaru, od razu wyczuł, że coś jest nie tak."
Gdzie i kiedy: nasza galaktyka, w odległej przyszłości
W dwóch słowach: inteligencja i rozmach
Dla kogo: dla wyrobionych fanów s-f i osób o nieograniczonych horyzontach wyobraźni
                       Ciepło / zimno: 77°

wtorek, 8 stycznia 2013

Alan Bradley "Tych cieni oczy znieść nie mogą" czyli lep na Świętego Mikołaja




Wydawnictwo: Vesper
Seria: Flawia De Luce 04
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Tytuł oryginału: I am Half-Sick of Shadows
Data wydania: październik 2012
Ilość stron: 274
Cena: 35,90 zł
Ach ta Flawia! Niepoprawna czarodziejka żonglująca retortami, wścibska smarkula niecofająca się przed niczym, by zaspokoić chorobliwą ciekawość, samotna mała dziewczynka tęskniąca za ciepłem mamy, uparta koza o przenikliwym umyśle... Mogłabym w ten sposób zapełnić parę arkuszy, a i tak żaden z epitetów nie oddałby jej kuriozalnego czaru. Zagorzali fani Falwii wiedzą, o czym mówię, pozostali albo skuszą się i wejdą do tego grona, albo skrzywią się, twierdząc: "no i co w tym takiego". 

"Lekka retruzja żuchwy Phyllis Wywern rzuciła mi się w oczy jak koń w poidełku dla ptaków" - to tylko jeden z wielu kwiatków, rosnących na tej osobliwej łączce. Tak jak się kocha Pratchetta, jak się kochało dawne powieści Chmielewskiej, tak można rozkochać się w tym, co schodzi spod pióra (lub klawiatury) Alana Bradleya, nie zapominając o Jędrzeju Polaku, którego wkład w ostateczny szlif tego dziełka jest niebagatelny. Nie sposób omawiać kryminałów o Flawii bez zająknięcia się o kunszcie tłumacza, który swym frazeologicznym bogactwem doskonale harmonizuje ze staroświeckim stylem tej prozy. 

Nie chce mi się rozbierać kolejnego tomu o przygodach Flawii na czynniki pierwsze, bo to tak, jakby odzierać starszą panią z przyodziewku - tu i ówdzie moga ukazać się pewnie niedoskonałości.    Pozostańmy przy tym, że w Buckshaw, historycznej wiejskiej rezydencji i domostwie rodziny de Luce nastaje Boże Narodzenie. Flawia, wiecznie jedenastoletnia pannica (w Buckshaw czas jakby stanął w miejscu, tylko Flawia co parę miesięcy znajduje gdzieś jakiegoś trupa), w zamiarze zastawienia pułapki na Świętego Mikołaja, by naukowo udowodnić jego ustnienie, warzy w swym chemicznym laboratorium lep. Lepem tym smaruje obficie spore obszary komina i dachu, bowiem jak powszechnie wiadomo, Mikołaj do środka wchodzi przez komin. Kto się na ten lep ostatecznie złapie, niech pozostanie tajemnicą, ale na pewno nie będzie to starszy pan w szkarłatach i z brodą. 

Na trupa zaś tym razem przyjdzie nam czekać dość długo. Gdzieś tak do połowy Bradley przypomina nam po kolei niemal wszystkich bohaterów poprzednich tomów, którzy przewijają się przez posiadłość, prezentując swe mniej lub bardziej zabawne przywary i dziwactwa. Każdy z nich to klejnocik, maleńki koh-i-noor, który ogląda się z przyjemnością, ale... jakoś ta parada zaczyna już trochę nużyć. Na szczęście w chwili, w której już myślałam, że koncepcja tej książki chyba już się zużyła, pojawia się wyczekiwany trup, Flawia zaś, w swoim żywiole, miesza, kręci, śledzi, maca, obdukuje, spada z dachu i cholera wie co jeszcze... Nie byłaby przy tym sobą, gdyby się nie wymądrzała o tych swoich ukochanych rodankach allilu, glikozydach cyjanogennych, a nawet zwykłym H2O. 

I dobrze, że się wymądrza, bowiem intryga kryminalna jest tutaj cieniutka jak kromka chleba w czasach wielkiego głodu. Cała heca z czytania tej książki tryska nie z zawiłości zagadki, z którą przyjdzie się nam zmierzyć, a z rozsypanych po stronicach smaczków - słownych i sytuacyjnych. Tyle że smaczki te zdążyły się już nam z czasem opatrzyć (a raczej osmakować), z rzadka tylko wzbudzając dreszczyk emocji i podsycając rozkosz ze znajdywania słownych rodzynek. 

Tym razem nie mamy tu wielkiej uczty, a zaledwie smaczny deserek, albo, by pozostać przy anglofilskiej terminologii, skromny five o clock. 


Pierwsze zdanie: "Kosmki zimnej wilgotnej mgły unosiły się nad lodem niczym niepocieszone duchy wyzipniętę przez umierających."
Gdzie i kiedy: Anglia, wioska Bishop's Lacey, około 1950
W dwóch słowach: kuriozalna i staroświecka 
Dla kogo: dla fanów Flawii, dla ceniących słowną maestrię i trącące myszką angielskie klimaty
                       Ciepło / zimno: 56°

niedziela, 6 stycznia 2013

Joanna Jodełka "Kamyk" czyli rzecz o ślepym przypadku


Wydawca: Świat Książki
Data wydania: 17 października 2012
Ilość stron: 253
Cena: 29,90 zł
W nowy czytelniczy rok wkroczyłam niby kryminalnie, ale gdyby ktoś pokusił się o dokładną analizę gatunku, do którego można by zaliczyć najnowszą powieść uhonorowanej Wielkim Kalibrem Joanny Jodełki, to zapewne padłyby takie zbitki jak "obyczajowa z wątkiem", "sensacyjna", "thriller", a i tak okazałoby się, że żadna z nich nie oddaje prawdy.

Zresztą nie bądźmy małostkowi, nie o szufladkowanie wszakże chodzi. Odnoszę nawet wrażenie, że pewne przełamanie konwencji i utartych skostniałych struktur jak najbardziej leżało w zamysłach autorki, która mogła przecież napisać pozycję bardziej klasyczną, a jednak tego nie zrobiła. O czym jest ta książka? Tak naprawdę o przypadku, o efekcie motyla, czy, jak w tytule, o kamyku, który dostawszy się między tryby maszynerii, może zakłócić rytm jej pracy, bądź zmienić bieg życia.

Zbrodnia jednak jest. Na ulicy zastrzelony zostaje właściciel pewnej poznańskiej firmy, a traf chce, że przypadkiem postrzelona przy tym zostaje pewna kobieta, Ewa Kochanowska, pracownica tej firmy i matka niewidomej dwunastoletniej Kamili, Kamyka. Kobieta ciężko ranna ląduje w szpitalu, a dziewczynką musi zaopiekować się - na skutek, znowu, przypadku - Daniel Koch (przypadkowa zbieżność nazwisk?), przebywający czasowo w Poznaniu biznesmen, mężczyzna w sile wielu, niezależny, niechcący się wiązać, przekonany o sobie i żyjący dla siebie. Traf również chce, że Kamila, jako jedyny, choć niewidzący świadek, jest w stanie rozpoznać mordercę. O tym policja, na skutek splotu rozmaitych przypadków (znowu) dowiaduje się jednak dosyć późno. W ogóle cała praca policji występuje tu tylko marginalnie, gdzieś tam za kulisami przedstawienia, które dzieje się na zupełnie innej scenie. Owszem, jest jakiś anonimowy zasmarkany policjant, jest jakaś w miarę bystra, choć nie mniej anonimowa psycholożka, jest prokurator, też bez imienia, któremu wszystko ładnie układa się w jedną całość, więc nie widzi powodu, by drążyć dalej i głębiej. Cała ta historia, całe śledztwo zresztą, potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie... przypadek. I zaniechanie. Bowiem z wtrącanych tu i tam niewielkich urywków dowiadujemy się, że zbrodnia ta wcale nie była tak anonimowa i niewyjaśnialna, jak mogłoby się zdawać. Tu i tam ktoś coś zauważył, dostrzegł, usłyszał. I zapomniał, wymazał z pamięci. Uznał za nieważne. I tak, to co zapoczątkował zwykły kamyk, przeradza się w lawinę wydarzeń, która zagraża również... Kamykowi.

Intryga kryminalna, z jej umotywowaniem, z wątkiem niewidomego świadka, do odkrywczych na pewno nie należy, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że stanowi tylko tło do pokazania czegoś innego: dwóch odrębnych światów, ścierających się z sobą w dramatycznych okolicznościach, świata Daniela Kocha, widzącego i zapatrzonego w siebie dorosłego mężczyzny i Kamili, niewidomej, acz wiedzącej wiele, apodyktycznej i dość suwerennej dojrewającej osóbki, umiejętnie manipulującej otoczeniem. I w tym tkwi moc tej książki, ukryta w precyzyjnie nakreślonych portretach dwóch głównych postaci (pomijam tu mdławą osobę matki, która chyba się autorce nie udała - a może właśnie taka miała być?), w zgrabnych, nasączonych humorem dialogach, w trafnych obserwacjach z życia wziętych.

Żeby nie było, że narracja gubi się w jakichś poplątanych nieokreślonych rozpsychologizowanych dywagacjach, należy nadmienić, że miejscami robi się ostro i dynamicznie, z porwaniami, bardzo męskimi akcjami, mordobiciem i tym podobnych. Jest też trochę rozkosznych stereotypów - postać geja fryzjera, choć sztampowa, dodała powieści smaczku, podobnie już mniej śmieszna postać tego typa od zabijania i jej puszczającej się laski. Ot, polskie klimaty i klimaciki.

Na plus poczytuję piękny język, pełen trafnych, precyzyjnych określeń, jakże inny i bardziej ożywczy niż niektóre z drewnianych i sztywnych tłumaczeń - dla operujących słowem zawodowo źródło nieocenionych inspiracji, dla zwykłego czytelnika rzecz może niewidzialna, przezroczysta, którą dostrzeże może tylko po tym, że przekmnął się po tekście jakoś gładziej i przyjemniej niż gdzie indziej.

Czy "Kamyk" jest objawieniem, które przewróci do góry nogami polskie zagłębie kryminałów? Raczej nie. Ale dostrzegam tu solidne rzemiosło, nietypowe zarysowanie akcji i frapujące postacie, których starcie budzi refleksje o inności, izolacji i kompatybilności naszych, niekiedy bardzo odrębnych światów. I już dla samego Kamyka, miotającego przekleństwa w stylu "i tak zdechniesz" oraz "śmierdzisz, chyba nigdy nie zmieniasz gaci", warto do tej książki zajrzeć.


Pierwsze zdanie: "Potem pamiętała tylko, że minął ją jakiś mężczyzna."
Gdzie i kiedy: Poznań, współcześnie
W dwóch słowach: nietypowa i zastanawiająca
Dla kogo: dla miłośników polskich realiów i silnych portretów psychologicznych
Ciepło / zimno: 63°



Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Anety "Czytamy kryminały".