Ads 468x60px

czwartek, 28 lutego 2013

Neal Stephenson "Diamentowy wiek" - diament czy szkiełko made in China?



Wydawca: Wydawnictwo Isa
Tytuł oryginału: The Diamond Age
Przekład: Jędrzej Polak
Data premiery: 2008-04-29
Liczba stron: 495
Cena: 31,90 zł

Stephensona (nazywanego Quentinem Tarantino cyberpunku) nikomu przedstawiać nie trzeba, każdy, kto choć trochę liznął fantastyki, musiał zasłyszeć jego nazwisko.

Więc nie przedstawiam, tylko od razu przechodzę do rzeczy. „Diamentowy wiek” długo kazał mi na siebie czekać, choć od bardzo dawna zajmował poczesne miejsce na półce z osobistym kanonem fantastyki. Jakoś tak się zawsze składało, że inne lektury były bardziej magnetyczne, ważniejsze, pilniejsze. Gdyby nie bat w postaci wyzwania Fenrira, powieść zapewne stałaby tam dalej, pokrywając się warstewką kurzu, ja zaś byłabym uboższa o jedno doświadczenie oraz bogatsza o jedną iluzję. Owszem - iluzję, bowiem nie wiedzieć czemu po mojej głowie kołatała się asumpcja, iż dzieło to na zawsze zmieni moje postrzeganie świata, a ja wystawię mu pomnik, postawię na piedestale i co tydzień będę odkurzać miotełką. Plan ten nie do końca się powiódł – książkę wprawdzie przeczytałam, ale mój zachwyt nie wystarcza nie tylko na wystawienie pomniczka, ale nawet na zamieszanie cementu.

Nie ulega wątpliwości, że plan Stephensona był równie ambitny. Jego wizja sięga w przyszłość, niezbyt odległą licząc w latach, ale jednak pod wieloma względami dość odmienną od tego, co znamy. Rozwój technologiczny w oczywisty sposób zmienił życie człowieka i poszedł w stronę nanotechnologii. Najciekawsze zmiany dokonały się jednak na płaszczyźnie polityczno-społecznej: słowo „globalizacja” nabiera tutaj nowego znaczenia, w świecie, w którym zniknęły podziały na państwa czy narody, a ludzie skupiają się w terytorialnych gromadach o podobnych zapatrywaniach moralnych i zbliżonym sposobie życia, przypominających parki tematyczne. Problemy z energią czy zasobami naturalnymi odeszły do lamusa, na dziwnych zasadach funkcjonuje również gospodarka – wytwarzanie przedmiotów przy pomocy domowych kompilatorów materii stało się tak tanie i dostępne, jak w dzisiejszych czasach chłodzenie żywności w lodówkach. Masowość tanich rzeczy z kompilatora (który serwuje nawet syntetyczny ryż) jest tak miażdżąca, że szczególnej wartości nabierają przedmioty wytwarzane ręcznie, za pomocą starego rzemiosła. Szczególnej wymowy nabiera fakt osadzenia akcji w Chińskiej Rzeczpospolitej Brzegowej. Powracają zatem wartości dawne i zapomniane, także na płaszczyźnie moralnej – jedną z największych gromad stanowią Neowiktorianie, którzy po wiekach degrengolady opierają swój światopogląd na odkurzonych ideałach z dziewiętnastego wieku.

Stephenson z wielkim pietyzmem stworzył swój futurystyczny świat. „Stworzył” to właściwie za mało powiedziane, on go udekorował masą po części zachwycających detali (cyberpunkowe modelowanie ciała, szpiegujące roztocza), upychając w przemyślanych i spójnych zależnościach mnogość technologicznych gadżetów. Wyrazistość tej wizji jest przygniatająca. Odnosi się wrażenie, że zabawa w stworzyciela sprawiała mu przy tym ogromną frajdę, bo jak inaczej zinterpretować utknięte tu i tam smaczki, jak choćby skład pewnego sosu, spożywanego przez jednego z głównych bohaterów? A może tylko mała złośliwość w stosunku do tłumaczy?
Water, blackstrap, molasses, imported habanero peppers, salt, garlic, ginger, tomato puree, axle grease, real hickory smoke, snuff, butts of clove cigarettes, Guiness Stout fermentation dregs, uranium mill tailings, muffler cores, monosodium glutamate, nitrates, nitrites, nitrotes and nitrutes, nutrites, natrotes, powdered pork nose hairs, dynamite, activated charcoal, match-heads, used pipe cleaners, tar, nicotine, single-malt whiskey, smoked beef lymph nodes, autumn leaves, red fuming nitric acid, bituminous coal, fallout, printer's ink, laundry starch, drain cleaner, blue chrysotile asbestos, carrageenan, BHA, BHT, and natural flavorings.
Przyznam, że gdy to czytam, odnoszę wrażenie, że przyszłość wcale nie jest tak odległa, jak chciał Stephenson, a na rynku dostępne są już wiktuały o podobnym składzie. Jak to brzmi po polsku? Jędrzej Polak, który potrafi pokonać niejeden lingwistyczny garb, proponuje coś takiego:
Woda, czarna melasa, importowana papryka habanero, sól, czosnek, imbir, puree pomidorowe, smar do osi, prawdziwy dym z orzeszków hikorowych, tabaka, niedopałki papierosów goździkowych, męty pofermentacyjne piwa Guiness Stout, poślady uranu, mielone rdzenie tłumików samochodowych, glutaminian monosodowy, azotany, azotyny, azotanki i azotki, odżywki, pożywki, używki i niedożywki, puder z włosów ze świńskich nosów, dynamit, aktywowany węgiel drzewny, główki zapałek, używane wyciory do fajek, smoła, nikotyna, niestarannie rektyfikowana jęczmienna whiskey, wędzone wołowe węzły chłonne, jesienne liście, czerwony dymiący kwas azotowy, węgiel bitumiczny, odpady radioaktywne, farba drukarska, krochmal, kret do rur, błękitno-chryzolitowy azbest, irlandzkie glony, BHA, BHT i naturalne dodatki smakowe. 
W sumie nieźle, tylko niech kto mi powie, czy już pił kiedyś „niestarannie rektyfikowaną jęczmienną whiskey”? Ja nie, za to dobrego single-malta już tak.

Tam, gdzie autor zachwyca wizjonerstwem, rozczarowuje, jeśli chodzi o fabułę. Ta jest prosta: mała dziewczynka ze społecznych dołów na skutek zbiegu okoliczności dostaje w swoje ręce książkę (a właściwie nadzwyczaj kompleksowe, nowatorskie, interaktywne urządzenie edukacyjne). Dzięki niemu zdobywa wiedzę i pewność siebie, przeżywając w bajkowym świecie przygody i rozwiązując szereg zagadek – coś w rodzaju zaawansowanego inteligentnego rolpleja. Znaczenie i waga tej gry są jednak większe, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Jest w tym wszystkim wątek kryminalny i szpiegowski, rozwijający się w stronę wielkiego spisku, od którego mogą zależeć losy świata.

Idea „książki w książce” brzmi ciekawie, jej wplecenie w większe epickie ramy jest na pierwszy rzut oka frapujące, a jednak fabularna warstwa powieści mocno kuleje. Wątki prowadzone są chaotycznie, niespójnie, rozłażą się lub urywają, a początkowe zachłyśnięcie światem ustępuje miejsca znużeniu. Momentami odnosiłam wrażenie, jakby kazano mi podziwiać egzotyczne bóstwa, których znaczenia nie rozumiem i które niewiele mnie obchodzą. Akcja siada wielokrotnie i ciągnie się jak wyżuta ze smaku guma. Ciekawy pomysł ze stylizacją na „wiktorianizm” w warstwie językowej, przez co miejscami mocno trąciło Dickensem, nie przysłużył się jednak napięciu. Efekt jest nużący, męczący, przegadany, a czytelnikowi nawet już nie chce się śledzić losów bohaterów.

Stephenson wielkim pisarzem jest?... Jest niewątpliwie wizjonerem, jest mistrzem słowa, detalu, człowiekiem o nieprawdopodobnej wyobraźni i wiedzy, ale „Diamentowy wiek” nie jest dziełem, któremu wystawia się pomniki. Jako wizja sprawdza się i porusza, to pewne, jednak czytelnik, ogłuszony i oślepiony jej rozmachem, zostaje na lodzie, niezaspokojony i lekko zdezorientowany. 



Pierwsze zdanie: "Dzwony świętego Marka uderzały zmiennym tonem, gdy Pączek podjechał na łyżworolkach pod salon fikacji, aby zmodernizować czaskolet."
Gdzie i kiedy: Ziemia, pod koniec dwudziestego pierwszego wieku
W dwóch słowach: rozbuchana i wizjonerska
Dla kogo: dla rozkochanych w cyberpunkowych detalach i zatwardziałych fanów Stephensona
Ciepło / zimno: 58°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Eksplorując nieznane".

wtorek, 26 lutego 2013

Stephanie Fey "Die Verstummten" (Ci, którzy zamilkli) - tak pisać!




Wydawca: Heyne Verlag
Data premiery: 11.02.2013
Liczba stron: 432
Cena: 8,99 euro
Szukasz. Czasem pragniesz pójść nieznaną ścieżką. Zgnieść ograniczające cię struktury. Odetchnąć świeżym powietrzem. Spojrzeć w niebo, poszukać nieskończoności. Czasem łakniesz wstrząsu. Chcesz przeżyć coś z intensywnością przyćmiewającą wszystko inne. Chcesz się porzygać z obrzydzenia i zaszlochać z rozpaczy. Jesteś żądny wiedzy. Chcesz wiedzieć dokładnie, i to nie półprawdy i mądrości z Wikipedii.

Odkrywać, czuć, przeżywać, wiedzieć.

Tego szukamy w światach zamkniętych okładką książek. Czasem znajdujemy, częściej nie. Im więcej czytamy, tym trudniej zachłysnąć się lekturą. Nie pamiętam już, kiedy wcześniej poczułam ten dreszcz podniecenia, zwiastujący najwyższą czytelniczą rozkosz. Dawno temu. Niekiedy myślałam już, że nie jestem już zdolna do takich emocji, że właściwość ta blaknie wraz z wiekiem albo ilością przeczytanych książek. Ale nie, jeszcze potrafię przeżywać lekturę jak noworodek czerpiący pierwszy oddech, jak nastolatka wstrząsana nieznanymi afektami.

Przesadzam?... No, może troszkę. Faktem jest, że dawno żadna książka nie wprawiła mnie w taką euforię, jak "Die Verstummten", a ja jestem bestia marudna i wybredna, niełatwo mnie zaspokoić. Jakimś cudem powieść ta wstrzeliła się w to, co lubię w kryminale najbardziej, trąciła te struny co trzeba, to takie proste. I takie trudne jednocześnie.

Stephenie Fey napisała już jeden tom o lekarce medycyny sądowej Carinie Kyreleis: "Die Gesichtslosen", pisałam o niej tutaj. Już wtedy było nieźle, ale ja, widząc zapowiedź jej nowej książki myślałam: eee, nie uda się. Dwa strzały w dziesiątkę pod rząd - kto tak dziś potrafi pisać?... Okazało się, że "Ci, co umilkli" nie tylko są godną kontynuacją poprzednika, ale w paru punktach go przewyższają.

Weźmy choćby sam prolog - to zagadka, skreślona w paru zdaniach zapowiedź śmierci, cierpienia, unicestwienia, szaleństwa. Osobliwe zbitki słowne, somnambuliczne wrażenia, tajemnica, której nie sposób zgłębić. I słowa Alberta Camusa: "Człowiek jest jedynym stworzeniem, które potrafi się wzbraniać przed byciem tym, czym jest."

Potem scena egzekucji. Podstępnej, zdradzieckiej, profesjonalnej. I mającej miejsce dwadzieścia lat temu.

A potem już Carina Kyreleis i jej ojciec, sława monachijskiej policji kryminalnej, mijają się o włos ze śmiercią - dosłownie. Parę centymetrów, a ich samochód zderzyłby się z jadącym pod prąd mini, prowadzonym przez młodocianego kierowcę. Wypadek, szok, ratowanie życia. Przed czym lub przed kim uciekał młody, niemający nawet prawa jazdy monachijczyk? W jego domu policja znajduje zwłoki obojga rodziców - leżą w małżeńskim łożu, przebrani w ślubne stroje sprzed lat. Czy to syn jest mordercą? Chłopak walczy o życie w szpitalu. Czy kobieta w agonii narysowała coś na dywanie własną krwią?

I kim jest Flora, która znika bez śladu ostatniego dnia szkoły, a nikt nie zauważa jej zniknięcia? Flora widzi kolory zapachów i wyczuwa powonieniem kolory - rzadki dar synestezji, sprawiający, że jej rysunki są tak samo niezrozumiałe dla postronnych jak hieroglify.

Jest jeszcze wątek kobiety z zakładu pogrzebowego, która nie jest tą, za którą się podaje. I niewyjaśniona do końca sprawa postrzelenia jej ojca przez byłego członka RAF-u. I czaszka, która nie wiadomo skąd pojawia się w zakładzie medycyny sądowej, ochrzczona pieszczotliwie przez Carinę Oskarem, którą lekarka obdarza twarzą, (gdyż jej specjalizacją jest rekonstrukcja twarzy). I jest także trzymiesięczne niemowlę, u którego lekarka sądowa stwierdza objawy zespołu dziecka potrząsanego. I tajemnicza, anonimowa matka Cariny, której tożsamości ojciec nie chce lub nie może jej zdradzić.

Nie uwierzycie, ale wszystko się tu ze sobą łączy, i to nie na zasadzie topornego przylepca, którym grafomański dyletant skleja ze sobą parę przypadkowych kawałków tekstowej układanki. Nie, mozaika, która Fey każe układać czytelnikowi, jest misterna i finezyjna, ale kiedy wkładamy w pustą lukę ostatnią szczerbę, powstaje obraz spójny i logiczny, niepozbawiony piękna i głębi. Autorka postępuje przy tym wrednie i podstępnie, podsuwając fałszywe tropy i znęcając się nad czytelnikiem, zawieszając akcję i złośliwie chichocząc, kiedy ten jęczy, trawiony pokusą, by przerzucić parę stron. O, jak umiejętnie to robi, jakby od lat bawiła się w wyrafinowaną dominę, smagającą pejczem żądnych emocji i cierpienia czytelników!

Ale to nie wszystko. Fey posiadła cenny dar mistrzowskiego operowania ironią. Wyczucie, z jakim przeplata sceny dość wstrząsające z głęboko humorystycznymi, podszytymi zjadliwym sarkazmem, jej cudowne dialogi to rzecz w gatunku kryminalnym rzadka, a którą ja tropię z wielkim upodobaniem. Jeśli do tego dodacie wnikliwy research antropologiczny i medyczny, otrzymacie dekokt doskonały. I jak to zwykle bywa po degustacji dekoktów rasowych i szampańskich, potem już wszystko było niedoskonałe, miałkie, mdłe i niestrawne. Potrzebowałam trzech zaczętych i porzuconych książek, by otrząsnąć się z euforii po "Tych, co umilkli" i pogodzić się z niewesołym faktem, że nieprędko znajdę książkę, dorównującej tej.


Pierwsze zdanie: "Była nikim, już przestała istnieć."
Gdzie i kiedy: Monachium, współcześnie
W dwóch słowach: poetycka i dynamiczna
Dla kogo: dla szukających mocnych klimatów i odmiennych perspektyw
Ciepło / zimno: 95°

niedziela, 24 lutego 2013

Wojciech Chmielarz "Podpalacz" - iskrzy czy tylko śmierdzi i dymi?...


Wydawnictwo: Czarne
Seria: Ze strachem
Data wydania: 6 listopada 2012
Liczba stron: 360
Cena 34,90

Że polski kryminał otrząsnął się z marazmu i bylejakości, zaczęło do mnie docierać jakiś czas temu, kiedy z rosnącą satysfakcją zaczęłam przedzierać się przez półki z rodzimymi przedstawicielami gatunku. Że do uznanych sław i mniej lub bardziej sprawnych warsztatowo książątek i królewien kryminału zaczynąją coraz częściej dołączać nazwiska nowe, nieznane, pałające chęcią choćby oblizania widelczyka po zbrodniczym torcie, wystarczy przekonać się idąc do księgarni. Że te próby wybicia się z jednolitej brei kończą się rozmaicie, nie zawsze tak, jak wymarzył sobie podejmujący wyzwanie autor, czytelnik niejednokrotnie przekonał się na własnej, ufnej skórze. Czy wobec tego dziwi fakt, że choć nieustannie szukam dobrych kryminałów z etykietką "made in Poland", to jednak nieufnym okiem spoglądam pretendendów do tronu? 

Jak mówią Niemcy, zaufanie jest dobre, kontrola lepsza, więc - trochę w ciemno - postanowiłam sprawdzić nowe nazwisko na polskiej scenie kryminalnej. Fajerwerków, wbrew tytułowi, się nie spodziewałam. I faktycznie, pierwsze strony raczej utwierdziły mnie w przekonaniu, że choć się nie ma do czego przyczepić, raczej nie iskrzy - wszystko tu jest poprawne: zarysowanie intrygi, osadzenie w realiach, konstrukcja postaci. Niby w porządku, ale jakoś tak mało porywająco. Dopiero zbliżając się do połowy uświadomiłam sobie, że nie wiadomo kiedy zrobiło się gorąco. A nawet bardzo gorąco. 

Zaczyna się banalnie i bez niespodzianek: pożar w warszawskiej willi, jedna ofiara śmiertelna, jedna osoba ranna. Fakt, że pożar nie zaprószył się sam, tylko został wywołany wrzuconym przez komin koktajlem Mołotowa, raczej nikogo nie zaskakuje - tytuł w dostatecznym stopniu przygotowuje na to, co nas tu czeka. Zostaje wszczęte śledztwo, prowadzone przez komisarza Jakuba Mortkę i resztę grupy dochodzeniowej. Standard. Nic wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z czymś więcej niż jednowymiarowym i przeciętnym dochodzeniem, z szablonowym, mało asertywnym gliną liżącym rany po niedawnym rozwodzie, z wypoconą i przewidywalną intrygą. I Mortka, i śledztwo, i intryga każą chwilę poczekać, zanim zaprezentują, jaki w sobie kryją potencjał. 

Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli powiem, że pożarów tych będzie więcej, podobnie i ofiar, a nie każda z nich padnie ofiarą piromana. Intryga rozwija się w kierunku, którego niekoniecznie możnaby się spodziewać po ogranym początku. Nawet Mortka pokazuje pazury i niebezpiecznie zbliża się do wizerunku gliniarza fanatycznego, krystalicznie czystego, takiego z misją. Piszę niebezpiecznie, bo takich policyjnych rycerzy bez skazy trudno kupić, a typ "najlepszego psa w mieście" został wyeskploatowany przez literaturę i film w jednakowym stopniu. Na szczęście okaże się, że autor zachował jasność umysłu oraz swoiste wyczucie i pokierował swym komisarzem w rejony, niekoniecznie opiewane w podręcznikach dla wzorowych policjantów.

I dobrze, że nic tu nie jest czarno-białe, tylko szarawe, grafitowe, a nawet popielate. Chmielarz niby mimochodem, bez irytującej łopatologii wymusza parę refleksji odnośnie polskich policyjnych realiów. Podczas gdy niemiecki komisarz po robocie wraca do mało luksusowego wprawdzie, ale nieźle urządzonego apartamentu i raczy się butelką chardonnay, którym obficie podlewa przegrzebki, parmezan i czekoladę noir, polski Mortka dzieli zasyfiałą norę ze studentami, zamracza się mocnym wojakiem (to takie piwo) i napycha żołądek śmieciowym żarciem, bo na nic innego, po rozwodzie i spłacie alimentów, go nie stać. W ten sposób podążanie usianą kamieniami ścieżką sprawiedliwości staje się zajęciem dla freaków lub nieudaczników, zaś polski komisarz zostaje zepchnięty na społeczne doły, przymuszony do wegetacji lub nocnego dorabiania kucharzeniem w restauracji (na co skazał Nemhausera Hagen). 

Parę wycieczek w stronę żenujących warunków pracy policji w Polsce, subtelne otarcie się o zaznaczony problem przemocy domowej i osadzenie akcji w mroźnej atmosferze zimowej Warszawy nie oznacza jednak, że "Podpalacz" podszywa się pod posępne i chłodne skandynawskie smuty. Nie podszywa się pod nic, natomiast podąża sprawdzonym głównym nurtem kryminału, wydobywając klasyczne elementy gatunku: pracę policji, bez żadnego zbaczania w stronę psychologicznych thrillerów czy innych udziwnień. Nie zapomina też o rzeczy w kryminale najważniejszej: napięciu, które choć nie pojawia się od razu, to jednak w końcu chwyta i już nie puszcza. Zakończenie jest satysfakcjonujące, dalekie od utartych schematów, choć po drodze autor potyka się o scenę, która niemal zniweczyła jego plany stworzenia prawdopodobnej intrygi (klasyka: policjant na własną rękę, nikomu nic nie mówiąc, lezie w sidła zbrodniarza). Mimo wszystko udaje mu się z tego wybrnąć w sposób, który podsadził go o szebel wyżej w kryminalnym rankingu. 

A skoro już o rankingach mowa, to oświadczam z całą odpowiedzialnością, że lektura "Podpalacza" sprawiła mi więcej frajdy i satysfakcji, niż niejedno okrzyczane dzieło z etykietką "bestseller". Może to nie są fajerwerki, ale żywy, jasny płomień. Ja stawiam na Mortkę.



Pierwsze zdanie: "W nocy temperatura w Warszawie spadła do minus dwudziestu stopni."
Gdzie i kiedy: Warszawa, współcześnie
W dwóch słowach: mainstreamowa i realistyczna
Dla kogo: dla ceniących klasyczne, nieprzekombinowane kryminały police procedural
Ciepło / zimno: 77°


Książkę przeczytałam w ramach wyzwań: Czytamy Kryminały i Miejskiego.

wtorek, 19 lutego 2013

Garść opinii...


Tak sobie pomyślałam, że te wydawane u nas książki przelatują jak meteory, efemerydy niestałe... Ledwie miesiąc, dwa, nacieszą się światłem dziennym, pooddychają powietrzem księgarnianym lub zagnieżdżą się na chwilę w zaciszu domowym jakiegoś mola, a potem umierają, zapominane.

Wybaczcie mi tę małą próbę reinkarnacji, ale nie mogłam się oprzeć i zebrałam garść opinii, niczym pomniczków wystawionych tej książce. Dlaczego akurat tej? Wtajemniczeni wiedzą... Będą się pewnie rozstrzygać losy wydania kolejnych tomów Inge Löhnig w Polsce, więc jeśli komuś poza mną zależy na dalszych losach Dühnforta, polećcie znajomym, zainteresujcie, podsuńcie.

Anna Klejzerowicz pisze o niej tak:  "To inteligentny kryminał dla wymagających."

Bartek Janiczek: "Na autentyczność wpływa również świat, w którym dzieje się akcja. Niemcy XXI wieku, Monachium i okolice. Znów brak przerysowań, prób chwalenia się wybujałą fantazją i talentem do monstrualnych opisów bądź wplatania „niesamowitości” w tekst. Wielki, wielki plus za zbudowanie realistycznego świata, który urzeka swoją prostotą."

Marta Guzowska z kolei zwierza się: "Tak się zdenerwowałam na końcu powieści Inge Löhnig „W białej ciszy”, że musiałam wstać i zrobić sobie herbaty." A na koniec apeluje do wydawcy: "A do wydawnictwa Initium mam prośbę: uspokójcie nas i wy i przetłumaczcie kolejne Löhnig na polski. Są tego naprawdę warte." I jeszcze pisze: "Rzecz, która od razu zwraca uwagę, to sposób, w jaki autorka operuje językiem. Oszczędnie, prosto i niezwykle ekspresyjnie. Naprawdę miałam wrażenie, że poruszam się w białej śnieżnej ciszy, a jeden nieostrożny ruch może wywołać lawinę."

Wystarczy?... Za oknem jeszcze biało, i bardzo, bardzo cicho...

poniedziałek, 18 lutego 2013

Nele Neuhaus "Śnieżka musi umrzeć" - zapraszam na film

Kadr z filmu "Śnieżka musi umrzeć"

Nele Neuhaus to fenomen. Historię jej sukcesu czyta się jak bajkę - wszak to w bajkach szczęście przychodzi do tych, którzy go nie szukają i nie pożądają. Do niej szczęście zapukało, kiedy wydawało jej się, że już osiągnęła, co chciała.

Nele Neuhaus
Nele Neuhaus to wojowniczka. Napisała książkę, o czym marzyła od dziecka, a ponieważ nie było nią zainteresowane żadne wydawnictwo, postanowiła wydać ją sama. Przez trzy lata była autorką, graficzką, księgową, redaktorką, szefową od marketingu i sprzedaży w jednym. I kiedy powiedziała sobie: "Spełniło się marzenie mego życia, to mi wystarczy", do współpracy zaprosiło ją wydawnictwo Ullstein. I to był dopiero początek oszałamiającego sukcesu.

Nele Neuhaus to dobra dusza. Za pierwsze honorarium założyła fundację wspierającą czytelnictwo wśród dzieci.

Nele Neuhaus nie zadziera nosa. Pisze o ważkich sprawach: o molestowaniu dzieci, o holocauście, o przekrętach w gospodarce, korpupcji, o stalkingu. A jednak jej kryminały czyta się lekko, nawet jeśli zostawiają po sobie gorycz. Sama mówi, że chce docierać do ludzi, ale nie zamierza wypełniać wielkiej misji, interesuje ją człowiek. Każdy człowiek ma swoją ciemną stronę. I to ona ją fascynuje.

Sławę przyniosła jej seria z parą śledczych Oliverem von Bodensteinem i Pią Kirchhoff. Sfilmowana właśnie powieść "Śnieżka musi umrzeć" ukaże się w tym roku w Polsce w wydawnictwie Media Rodzina, kiedy dokładnie - nie wiadomo. To świetny kryminał, zapętlony, ze znakomicie skonstruowaną intrygą, trzymający w napięciu. Dodam, że sprzedała się w łącznym nakładzie 800 000 egzemplarzy...

Filmowy komisarz von Bodenstein (w tej roli Tim Bergmann)
 i jego partnerka Pia Kirchhoff (grana przez Felicitas Woll)
Jej najnowsza powieść z duetem policyjnym von Bodenstein i Kirchhoff, "Zły wilk" z miejsca znokautowała wszystkich innych autorów, w tym Charlotte Link i Kena Folleta, i od wielu tygodni utrzymuje się na liście Spiegla. W grudniu ukazała się też za oceanem i została bardzo ciepło przyjęta.

Okładka amerykańskiego wydania
Przez ostatnie tygodnie wciągałam ją "nausznie". Czy to dobra książka?... O tym wkrótce w recenzji.

Tymczasem tych z Was, którzy nie mają ochoty czekać na polskie wydanie "Śnieżki", zapraszam na seans za tydzień, 25.02.2013, o godzinie 20:15 niemiecki kanał ZDF wyświetli filmową adaptację kryminału. DVD i blue ray będą w sprzedaży od 26.02.2013.

Czy Śnieżka naprawdę musi umrzeć?...

niedziela, 17 lutego 2013

Marta Kisiel "Dożywocie" - to w końcu śmieszne czy nieśmieszne?...



Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data premiery: 11/2010
Seria wydawnicza: Asy polskiej fantastyki
Liczba stron: 416
Cena: 33,50 zł

Czy kiedykolwiek próbowaliście zdefiniować komizm? Dlaczego coś jest śmieszne? Albo dlaczego coś, co śmieszy jednego, innego nuży lub napawa niesmakiem? Gdzie przebiega granica między komizmem a jego brakiem? Pytania, na które niełatwo znaleźć odpowiedź, zresztą zapewne płynna granica tego, co zabawne, dla każdego przebiega nieco inaczej, markując obszary rechotu, uśmiechu błąkającego się na ustach i serdecznego śmiechu i oddzielając je od niezrozumienia, zdegustowania czy znudzenia.

W konsekwencji tego, wypuszczając pozycję z etykietką "humorystyczne", trudno oczekiwać, że wszyscy odbiorcy będą chichotać unisono. I tak się właśnie stało z powieścią Marty Kisiel "Dożywocie" - jednych śmieszy, innych zupełnie nie.

Nie ulega wątpliwości, że "Dożywocie" w założeniu jest opowiastką lekką i krotochwilną. Główny bohater, pisarz Konrad Romańczuk, dostaje w spadku dom. Początkową eforię i wizję upajania się rolą pana na włościach mąci fakt, że dom nie jest nawet w przybliżeniu tak reprezentacyjny, jak wyobrażał sobie świeżo upieczony właściciel, poza tym leży w miejscu, gdzie nawet psy odwłokami szczekają, czyli bardzo odległym i odludnym, a w dodatku został przejęty wraz z dobrodziejstwem inwentarza. A inwentarz jest barwny i dość... niezwykły: Licho, czyli aniołek w koszulce z komiksową postacią i różowych bamboszkach, cierpiący na alergię na pierze, Krakers, czyli potwór z mackami, z oddaniem pełniący funkcję nadwornego kucharza, panicz Szczęsny, czyli upiór samobójcy z ubiegłego stulecia, oraz stado utopców, namiętnie okupujących wannę lub przydomową sadzawkę.

Konstelacja ta, sama w sobie frapująca, mogłaby posłużyć za kanwę do naprawdę pasjonującej historii. Tak się jednak nie dzieje. Fabuła nie wychodzi poza migawkowe, oderwane od siebie epizody, których nie spina żadna nadrzędna, trzymająca w napięciu klamra - no bo trudno zaliczyć borykanie się Konrada ze zgrają nieziemskich cudaków do motywów epickich czy wbijających w fotel. I jest to chyba największy zarzut, jaki mogę postawić tej książce - owszem, jest krotochwilnie, miejscami akcja faktycznie nieco przyspiesza, a nawet podejmuje wysiłki lekkiego zapętlenia, ale struna napięcia przez większość czasu zwisa smętnie, nawet nie próbując się napinać.

Czym zatem zachwyca ta powieść licznych ukontentowanych czytelników? Przede wszystkim sytuacyjnym i charakterologicznym humorem. Są tu obrazki tak absurdalne, że nie sposób się przynajmniej nie ucieszyć. Jest sporo humoru słownego, są rozkoszne dialogi, drobne śmiesznostki, które mile łechtają duszę czytelnika. Ale nie każdego i nie wciąż. Momentami faktycznie odnosiło się wrażenie, że jest tu tego za dużo, a to, co w zamierzeniu miało śmieszyć, trochę razi sztucznością.

Pochwalić muszę autorkę za perfekcyjne posługiwanie się warsztatem - język jest tu bez zarzutu, żywy, obrazowy, momentami autentycznie przekomiczny, cięty, ironiczny, przypominający najlepsze dokonania Chmielewskiej rodem z absurdalnego "Lesia". Niejedna pointa, niejedno wyrażenie, zaokrąglone gdzie trzeba, naostrzone w odpowiednim miejscu, podobało mi się do tego spopnia, że aż zieleniałam z zazdrości i kraśniałam z zachwytu (o ile to fizycznie możliwe...). Jeśliby tylko autorka potrafiła zachować właściwe proporcje, pokusić się o nieco umiaru, nie starając się na siłę okraszać każdego akapitu jakąś krotochwilą, a w dodatku wykoncypowała sobie nieco ciekawszy suspens, otrzymalibyśmy książkę doskonałą. A tak, wyszła pozycja lekkuchna, ale dość banalna, miejscami nużąca, nietrzymająca w napięciu, ciurkająca sobie niespiesznie od gagu do gagu.

Do zastępu zagorzałych wielbicieli Licha alleluja raczej się nie zapisuję, ale owszem, było fajnie. Miejscami.


Pierwsze zdanie: "Wszystko było nie tak."
Gdzie i kiedy: zadupie czyli Lichotka, Polska, współcześnie
W dwóch słowach: pocieszna, banalna
Dla kogo: dla ceniących absurdalny słowny humor i niespieszne, leniwie ciurkające fabularne nurty
Ciepło / zimno: 61°

czwartek, 14 lutego 2013

Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne (7) - o cyckach Marty


Zanim wyłuszczę, w czym rzecz z tymi cyckami, podsumuję ostatni odcinek, ten z "człowiekiem z tłem". W zasadzie niewiele jest co sumować, bowiem czy to ze względu na trudność hasła, czy też Wasze znikome zainteresowanie lingwistycznym łamaniem głowy, zgłoszeń było niewiele. Tuszę, iż przyczyna nikłego odzewu tkwi w tym pierwszym i pełna optymizmu i wiary w Waszą wenę zaprononuję Wam dziś nową zagadkę, nieco bardziej frywolną i z przymrużeniem oka. Ale najpierw o znienawidzonych emigrantach.

Szukaliśmy eufemistycznego określenia dla cudzoziemca, elementu napływowego, tudzież emigranta właśnie. Dokładne wyjaśnienie problematyki znajdziecie tutaj


Mensch mit Migrationshintergrund (niem.)

facet z imigracyjnym zapleczem
człowiek z zagranicy
obieżyświat
nietutejszy
zagranicznik
Niemiec inaczej
emigrant

Sami widzicie, że tym razem posucha, a zaproponowane: obieżyświat, nietutejszy czy zagranicznik wręcz mijają się z konotacją, choć proponującej dziękuję za dobre chęci:-)
Dorzucam jeszcze swoje, choć daleko mi do pełnego zadowolenia:

osoba obcego pochodzenia
obywatel z obcymi korzeniami



Dobra, a teraz do cycków. Czytam dziś sobie świetny, notabene, kryminał, i natykam się na coś takiego:

- Selmo, sprawdź, co się stało z cyckami Marty Cederlund - rzucił Forsberg.
  Oczy Selmy zrobiły się wielkie jak spodki. Forsberg nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Marta miała przecież trzy mopsy. Chcę wiedzieć, gdzie teraz są.


Hę?... Zaraz wszystko będzie jasne. Opisany dialog to klasyczny pat translatorski, wynikający z dwuznaczności słowa "Möpse" w języku niemieckim: Möpse to oczywiście mopsiki, ale potocznie również cycki. I tak się zastanawiam, jak biedny tłumacz ma wybrnąć sensownie i zabawnie z tej sytuacji... Ech, jak ja kocham ten zawód!...

Möpse (niem.) - mopsy - cycki

Oczywiste jest, że dziś nie chodzi o tłumaczenie pojęcia, tylko o propozycje takiej adaptacji dialogu, by uniknąć przypisu. Ludzie z fantazją, potrzebuję Was! 

środa, 13 lutego 2013

Abdykował - i co?...




Tekst ten powstał niejako na zamówienie Alicji2010, która zapytała mnie, co o ustąpieniu papieża myślą zwykli ludzie - nie politycy, nie religioznawcy, nie media. I faktycznie, fala reakcji na to wydarzenie, które spadło na nas jak grom z jasnego nieba, sięga od zrozumienia, aprobaty, poprzez nadzieję na zmiany, po nienawiść i szyderstwo.

Więc co na to lud?

Laborantka z Dachau: "Początkowo myślałam, że to żart karnawałowy. Co to oznacza dla przyszłości Kościoła? Może teraz rozpocznie się nowa erwa dla tej instytucji. Osobiście mam nadzieję, że nastąpi zbliżenie katolików i ewangelików, że ekumenizm między tymi wyznaniami przyspieszy. Kto wie, może będziemy mieli nawet czarnoskórego papieża."

Emeryt z Dachau: "Wiadomość ta bardzo mnie zaskoczyła. Uznałem ją wpierw za żart karnawałowy. Jednak uważam, że decyzja o ustąpieniu z powodów zdrowotnych, była konsekwentna i właściwa. Niech lepiej abdykuje, zamiast ciągnąć wszystko na pół gwizdka, powierzając większość spraw jakimś kardynałom. Niechże korzysta z jesieni życia. Dobrze byłoby, gdyby papieżem został teraz ktoś młodszy. Życzyłbym sobie, gdyby kościół się nieco otworzył."

Dziennikarka z Karlsfeldu: "Uważam, że to wspaniały i odważny krok. Jestem zaskoczona, że w ogóle się poważył na coś takiego. W końcu cały jego pontyfikat był dość konserwatywny. Widać to było wyraźnie w niektórych jego wypowiedziach o judaizmie albo w reintegracji lefebrystów. Miał parę niezłych wpadek, przy czym sądzę, że często po prostu źle mu doradzano. Mam nadzieję, że teraz wybrany zostanie młodszy papież, który będzie miał szansę zmienienia przykurzonego Kościoła katolickiego."

Pastor z Dachau: "Odczuwam wielki respekt przed decyzją Benedykta XVI. Postąpił tak z poczucia odpowiedzialności, bowiem słaby papież nie może kierować Kościołem. (...) Decyzja Benedykta prowadzi do nowego oszacowania urzędu papieża: w przyszłości łatwiej będzie zmusić go do abdykacji - co dotychczas stanowiło tabu. Mam nadzieję, że zwierzchnictwo Kościoła wykorzysta tę szansę na nowy początek i zacznie bardziej odpowiednio reagować na kwestie życiowe współczesnych wiernych. Może się jednak zdarzyć, że wyraźna polaryzacja, która dzieli Kościół, jeszcze się pogłębi."

Z sondy ulicznej stacji RTL : "Jaja se robicie? Papież ustąpił, srutututu".

Z komentarza w Internecie: "Teraz dopiero triumfują siły szatana, które zwłaszcza na obszarze niemieckojęzycznym mają swoich gorliwych pomagierów".

J.w.: "Nasz papież jest pasterzem mądrym, rozsądnym i kierującym się bożą inspiracją. Zaufajmy jego decyzji".

Z forum na fb: "Będziemy mieli wkrótce papieżycę? No bo chyba przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi?"

Z komentarza w Internecie: "Kościół katolicki nie znajduje się w kryzysie. To nasze społeczeństwo znajduje się w kryzysie".

Czytelnik FAZ: "Było od początku jasne, że Benedykt, ze względu na swój wiek, będzie papieżem przejściowym, po którym nastanie nowy, młodszy papież. I to zadanie wypełnił dobrze. Było wiadomo, że nie dorówna Janowi Pawłowi II - i nie o to chodziło. Ale podążał jego kursem i umocnił go. (...) Benedykt szedł kursem konserwatywnym, tym, którym podąża Kościół w Polsce, Afryce i wielu częściach świata. Nie mógł oglądać się na mniejszość dążącą do reform, silną szczególnie w Niemczech - tym samym odwróciłby się od większości. W obrębie Kościoła bez wątpienia dobrze wykonywał swoją pracę. To nie jego wina, że skandale pedofilskie przypadły akurat na jego pontyfikat - sięgają one wiele lat wstecz. Był cichym pracownikiem, nie gwiazdą mediów. Ceniono go bardziej, niż chcą to przyznać nasze media."

Czytelnik FAZ: "Stary, uparty człowiek, który niby chciał rozmawiać z ofiarami molestowania, ale dopuścił tylko dwudziestu z nich, ich pytania ustalił Watykan, a teraz zmiata gdzie pieprz rośnie, bo się zaczęło robić niewygodnie... Biedny Kościół!!!"

Odpowiedź innego czytelnika na powyższy komentarz: "To i tak o dwadzieścia wiecej, niż przyjął Jan Paweł II. Nawiasem mówiąc uważam, że tylko ten ma prawo wyrokować, kto sam ma 86 lat i od ośmiu lat podejmuje daremne wysiłki sprzątnięcia tej stajni Augiasza, nieruszanej przez poprzedników od 60 lat. I kto przy tym został zdradzony przez najbliższe zaufane osoby."

Czytelnik Die Zeit: "Nie jestem rozczarowany. To dobra nowina (=Ewangelia). Najlepszy następca: żaden. W artykule padło słowo "rola". Dokładnie. Skończcie z tym teatrem! Namiestnik Boga. To wyraz szczególnej megalomanii. Jezus jako jedyny syn Boga, cała reszta to grzesznicy. To jest uwłaczające godności człowieka. Wszyscy jesteśmy synami i córami Boga. (...) Nie, 2000 lat wystarczy. Jezus przepędziłby tę całą bandę z pełnej przepychu Bazyliki Św. Piotra. Dobrych nowin głoszonych przez Kościół ze świecą by szukać, ale to odejście należy do nich zaliczyć. A teraz możecie się na mnie rzucić jak hieny... o ile to w ogóle przejdzie jako wolność słowa."

Czytelnik Die Zeit: " Patha rei - wszystko płynie - to stare słowa Heraklita (500 p. n. e.).
Moim zdaniem rówież i Kościół katolicki musi iść z duchem czasu, zarówno pod względem teologicznym, jak i sprawowania władzy. Czy w dzisiejszych szybkich, medialnych czasach nie powinno się wymagać, by i papież wpisał się w odpowiednie role? Może urząd papieski powinien nauczyć się dzielić te role, a Kościół katolicki stać się bardziej demokratyczny? Celibat, homoseksualizm, antykoncepcja, przerywanie ciąży - absolutne zakazy mijają się z prawdziwym życiem katolików. Jak każda władza, także Watykan powinien skłonić się do pragmatyzmu, a nie trzymać starych, nieaktualnych dogmatów. Wierni i ich etyka zmieniają się z upływem czasu. Pánta Rheĩ."

... i tak dalej. Mocne?...

Pamiętajcie, że to tylko maleńki wycinek, a na mych skromnych łamach nie sposób ogarnąć tej fali opinii w sposób reprezentatywny czy miarodajny.

Przy przygotowaniu tego tekstu korzystałam z Süddeutsche Zeitung, Der Spiegel, Die Zeit, Frankfurter Allgemeine Zeitung.


poniedziałek, 11 lutego 2013

True crime: krzyżówkowe morderstwo




Niemcami po raz drugi wstrząsnęła zbrodnia, popełniona w Halle ponad trzydzieści lat temu. Wówczas było to najbardziej szeroko zakrojone śledztwo w historii NRD i jedna z głośniejszych spraw kryminalnych w ogóle, dziś sumieniami naszych sąsiadów wstrząsają okoliczności, w jakich prokuratura kilka dni temu wznowiła dochodzenie, mimo iż mordercę dawno pojmano i osądzono. A wszystko to przez pewną książkę...

15 stycznia 1981 w miejscowości Halle-Neustadt zaginął bez śladu siedmioletni Lars Bense. Wszczęto poszukiwania, ale bez skutku. Dwa tygodne później pewien dróżnik znalazł przy trasie kolejowej Halle - Lipsk podniszczoną walizkę, którą ktoś najwyraźniej wyrzucił z pociągu. W środku były zwłoki chłopca, zawinięte w plastikową folię. Obdukcja wykazała, że dziecko zostało wykorzystane seksualnie, a następne uderzone w głowę tępym narzędziem - ze skutkiem śmiertelnym.


W tej samej walizce znajdowały się również stare gazety z częściowo rozwiązaną krzyżówką - jak się okazało, jedyny ślad, który mógł zaprowadzić do mordercy. Dopływ Wołgi: Moskwa. Miejsce toczenia walki: arena. Produkt zwierzęcy: jajko. Zaczęto systematycznie sprawdzać próbki pisma mieszkańców miasta - przeanalizowano wówczas blisko 500 tysięcy próbek - licząc, że dzięki analizie grafologicznej uda się odnaleźć osobę, która uwieczniła się w krzyżówce - może mordercę, a może kogoś, kto będzie mógł do niej doprowadzić śledczych. Blok po bloku pobierano grafologiczne próbki mieszkańców i poddawano analizie. Wśród nich była mieszkanka bloku 398, która w tym czasie pracowała sezonowo nad morzem. Jej pismo było identyczne z tym, którym wypełniono krzyżówkę z walizki - pierwsze światełko w tunelu po dziesięciu miesiącach żmudnego śledztwa. Ślad naprowadził policję na chłopaka jej córki, Matthiasa S., który odpowiadał profilowi mordercy. Aresztowany po intensywnym przesłuchaniu przyznał się do zarzucanego mu czynu. To on zwabił siedmiolatka do swego mieszkania, gdzie najpierw go wykorzystał seksualnie, a następnie, ze strachu przed wydaniem, zadał kilka ciosów młotkiem w głowę. Ciało zapakował do walizki i wyrzucił z jadącego pociągu. Matthias S. został skazany na dożywocie. Później, w 1991 proces został wznowiony, ze względu na to, że w chwili popełnienia morderstwa sprawca nie miał jeszcze osiemnastu lat i powinien być sądzony wedle prawa dla nieletnich. Karę zrewidowano. W międzyczasie odsiedział swoje i wyszedł na wolność.

Dlaczego więc prokuratura teraz, po trzydziestu latach, wznawia śledztwo? Przez książkę. A ściślej mówiąc, przez powieść kryminalną, opartą na faktach, autorstwa Kerstin Apel, ówczesnej dziewczyny skazanego mordercy. Wtedy twierdziła w zeznaniach, że nic o niczym nie wiedziała. W książce opisuje co innego - nie tylko wiedziała o zbrodni, ale to ona odkryła siedmiolatka w mieszkaniu swego chłopaka. Nie wiadomo, czy jeszcze wtedy żył. W powieści jednak to ona pomaga swemu chłopakowi w pozbyciu się ciała. Tłumaczy, że wywierał na nią, wówczas siedemnastolatkę, psychiczną presję. We wstępie do książki Kerstin Apel pisze, że to powieść, oparta częściowo na faktach, a częściowo zmyślona. Szef wydawnictwa, które opublikowało jej dzieło, twierdzi, że "wszystko, co opisuje, wydarzyło się naprawdę".

Książka odniosła spektakularny sukces. Nie ma jej w księgarniach, drukarnie pracują pełną parą, by dostarczyć czytelnikom dodruk. Prokuratura bada rozbieżności między ówczesnymi zeznaniami Apel, a wersją opublikowaną w książce.

Nieuchronnie nasuwa się refleksja - czy dziś wszystko jest na sprzedaż? Nawet zbrodnia, nawet spekulacje odnośnie jej okoliczności, nawet cierpienie rodziców chłopca, którzy dziś, dzięki pani Apel, przeżywają ten koszmar na nowo? A to dobrze, że prawda wreszcie ujrzy światło dzienne?...



niedziela, 10 lutego 2013

Tomasz Sekielski "Sejf" - Polak potrafi


Wydawca: Rebis Dom Wydawniczy
Data premiery: 2012-11-06
Liczba stron: 340
Cena: 35,90

Wiem, że jest sporo osób, niedopuszczających myśli, że Polak jest w stanie napisać sprawny rzemieślniczo, pasjonujący, nieplujący jadem, ale i nie stawiający pomników thriller. Wiem również, że niektórzy z zasady nie tykają polskich autorów, ślepo wierząc, że tylko Anglosas może napisać coś, co on, Czytelnik przez duże Cz, jest łaskaw przeczytać, no, może z małym wyjątkiem dla Skandynawa (bo takie trendy, posępne i w ogóle), ewentualnie niedużą furteczką dla Fhancuza, dla podtrzymania otoczki wybredności. 

Otóż śmiem twierdzić, że byt, zwany polskim thrillerem, istnieje, a nawet ma się dobrze i wyraźnie otrzepuje się po wyjściu z przykurzonej i siermiężnej fazy oraz przejściu przez stadium kulejąco-nieporadne. Dowodzi tego Tomasz Sekielski - kolejny autor o korzeniach dziennikarskich, który postanowił zmierzyć się z rzemiosłem pokrewnym wyuczonemu, czyli powieściopisarstwem. I efekty są niezłe. 

Cała historia rozpoczyna się od sceny w tytułowym Sejfie - supertajnym pomieszczeniu polskiego wywiadu, w którym deszyfruje się informacje. Jeden z szyfrantów przez przypadek przechwytuje depeszę, nieprzeznaczoną dla jego oczu, najwyraźniej jednak zawierającą istną bombę. Świadomy znaczenia tego meldunku, podejmuje pewne kroki. I znika bez śladu... To pierwsza migawka. Drugą są zwłoki, wyłowione ze stawu gdzieś na Podlasiu - zdeformowane, ze śladami tortur. Miejscowa policja nie nacieszy się długo śledztwem - na zadupie zjeżdżają smutni panowie w ciemnych samochodach i przejmują dochodzenie, prowincjonalnym organom ścigania nakazując, by zapomnieli o całej sprawie. I jest jeszcze trzecia migawka - W Iraku ginie polski żołnierz. Jego zwłoki zostają sprowadzone do Polski, jest trochę przepychanek w kwestii obdukcji, otwarcia trumny, ale w końcu ciało z honorami spoczywa w grobie, a nad nim zostaje zrozpaczona żona. Nikt nie wie, że mąż przed śmiercią przekazał jej paczkę z tajemniczą zawartością...

Aż trzy frapujące wątki, co do których nie ma najmniejszych wątpliwości, że się połączą. I faktycznie, za rozpętlenie węzła bierze się niezależnie od siebie dwóch facetów - dziennikarz, który właśnie stracił pracę w wielkiej stacji telewizyjnej i jeden z prowincjonalnych śledczych, tak lekceważąco potraktowanych przez Facetów w Czerni. Sekielski umiejętnie kładzie tropy, nie zdradzając zbyt wiele, ale i nie komplikując wszystkiego do niemożliwości. Średnio rozgarnięty czytelnik domyśli się, w którym kierunku chce wywieść go autor, co nie znaczy, że będzie miał przez to mniej frajdy z czytania. Bo jest w tej książce wszystko to, co znamionuje dobrego thrillera: tempo, akcja, wielka afera, są fajnie skrojone postacie, skrywające niejedną zagadkę. 

Na poziomie językowym nie powinniśmy spodziewać się Nobla, ale nikt też tego nie wymaga. Warsztat Sekielskiego jest poprawny, język dosadny, autentyczny, zaczerpnięty bezpośrednio z otaczającej rzeczywistości, często skrzeczącej, rzadko pięknej i malowniczej. Fantastycznie skreślony został światek dziennikarzy - tu się czuje, że facet siedzi w branży i doskonale zna mechanizmy środowiska - bez owijania w bawełnę, wręcz nawet demaskatorsko, ale bez moralizatorskiego wygrażania palcem. Wyczulone feministki zaś mogą się trochę oburzyć, bowiem z niektórych scen aż bucha seksizm - nie podejrzewam autora hołdowanie temu zjawisku, ale jakaś fiksacja na punkcie kobiecych biustów wyraźnie tu występuje. Ciekawe, że pisarze często nie mogą się powstrzymać przed charakteryzowaniem kobiecych postaci przez pryzmat ich cycków, ale żadnemu nie przyjdzie do głowy, żeby pisać o penisach.

Rewelacyjne jest za to zakończenie, niemające w sobie nic amerykańskiego. Autorowi udało się zgrabnie pozakańczać wątki, unikając przy tym taniej widowiskowości i naciąganego happy endu. To co zostaje, to przygnębienie i gorycz. I poczucie, że życie zapewne tak właśnie rozpisałoby taki scenariusz. 



Pierwsze zdanie: "Mężczyzna był wściekły."
Gdzie i kiedy: Polska, 2007 
W dwóch słowach: demaskująca i nieudawana
Dla kogo: dla tych, co lubią o Polsce bez ogródek oraz wątpiących, że Polacy potrafią pisać sprawne thrillery
Ciepło / zimno: 78°

sobota, 9 lutego 2013

Arno Strobel "Der Sarg" (Trumna) - Waterloo czy Somosierra?


Wydawnictwo: Fischer Verlag
Data premiery: 10.01.2013
Liczba stron: 384
Cena: 9,99 euro

Kiedy pół roku temu, ledwie się pozbierawszy po druzgocącej lekturze powieści Arno Strobla "Das Wesen", wypisywałam peany na temat finezji, wyrafinowania, genialnej gry emocji, jakie zaserwował czytelnikom ten autor, nie mogłam wiedzieć, że kolejna, najnowsza pozycja, która opuściła jego warsztat, nie wywoła we mnie podobnych odczuć, a zaledwie zakłopotane zdziwienie. To jest to samo pióro? Ten sam błyskotliwy umysł, króry obmyślił iście diabelską intrygę i powiódł czytelnika labiryntem niewiadomych i po stokroć zmieniających się możliwych wersji wydarzeń?  

Rozczarowanie nie spadło na mnie od razu, z impetem pierwszej wiosennej ulewy, tylko wkradało się cichaczem, niemal niepostrzeżenie, objawiając się ledwie wyczuwalną goryczką i niecierpliwie przyspieszonym tempem prześlizgiwania się po linijkach tekstu, podświadomym wyczekiwaniem na ten wielki moment, w którym przejrzę perfidną grę autora i oniemieję w obliczu niesłychanego sprytu i wymyślności intrygi. Bowiem słabość tej pozycji nie objawia się we wstępie, nie objawia się nawet w połowie. Pierwsza scena ostrzy apetyt jak diabli: wspomniana w pierwszym zdaniu Eva faktycznie budzi się w trumnie, czego nietrudno domyślić się po tytule. Sposób, w jaki Strobel kreśli tę sytuację i konfrontuje bohaterkę z drastycznym położeniem, jednocześnie igrając z zakorzenionymi głęboko w nas klaustrofobicznymi, podsycanymi oglądanymi za młodu horrorami lękami przez zakopaniem żywcem, jest kapitalny. Równolegle wprowadzony zostaje wątek brutalnych morderstw, popełnianych w Kolonii na kobietach, które ktoś zakopuje żywcem w drewnianych skrzyniach. Do akcji wkracza Menkoff, komisarz, którego już poznaliśmy, i który wkradł się w nasze łaski bezprzykładną bezkompromisowością, wręcz agresywną i chorobliwą nieufnością, z jaką tropi zbrodnie. 

Menkoff nie jest już tym Menkoffem. Jest sflaczałym dziadem, stetryczałym i zgorzkniałym, bez pazura, za do z całą masą nawarstwionych pretensji i żalów do całego świata. Może to celowy zabieg Strobla, który nie chce tworzyć posągów z brązu. Może. Odbrązowienie postaci nie wyszło jej jednak na dobre - Menkoff zyskał urok papierowej wycinanki. 

Cień dawnego wysmakowania pojawia jeszcze mimo wszystko, gdy staje się jasne, że Eva nie śni koszmarnych snów o trumnie, lecz ktoś naprawdę ją w niej zamyka, często, niemal noc w noc. Strach staje się namacalny, jednocześnie zaś czytelnik drętwieje w konfrontacji z nieziszczalnością, nieprawdopodobieństwem tego, co jednak ewidentnie, bezsprzecznie się dzieje. Uwielbiam spętlone do niemożliwości intrygi, w których autor balansuje na granicy niemożliwości, testuje inteligencję czytelnika i pokonuje go w końcu genialnym szachmatem. Wiadomo, że wszelkie pierwiastki metafizyczne deklasują go w tego rodzaju ekstremalnych suspensach. Metafizyki tutaj na szczęście nie ma, rozwiązanie, które proponuje Strobel jest podparte naukowo, choć zakorzenione rewirach radykalnej psychologii, a wręcz psychiatrii. Tym niemniej rozczarowanie, jakie przeżyłam, może równać się z bezbrzeżnym żalem dziecka, spodziewającego się dostać pod choinkę wyśniony prezent marzeń, a znajduje barchanowe majty i wełniane skarpety robione na drutach (nie ujmując niczego kochającym babciom). 

Kiedy doda się do tego galerię tuzinkowych postaci i drewniane dialogi, powstaje dzieło, plasujące się gdzieś w okolicach groszowych powieścideł, którymi entuzjazmują się pryszczate nastolatki. Może brakuje mi obiektywizmu, a może zawiedzione wysokie oczekiwania powodują, że gorycz przyćmiewa walory tego thrillera, który mimo wszelkich wytkniętych tu wad i tak przewyższa większość wypuszczanej na rynek masowej produkcji. Może na tym polega właśnie polega dramat mistrzów, że ich potknięcia z miejsca klasyfikuje się jako Waterloo? Może powinnam wybaczyć, zapomnieć i zaczekać na kolejną Somosierrę?...


Pierwsze zdanie: "Eva obudziła się w kompletnych ciemnościach.*"
Gdzie i kiedy: Kolonia, współcześnie 
W dwóch słowach: poślednia i niewiarygodna
Dla kogo: dla wielbicieli Fitzka i gęsiej skórki
Ciepło / zimno: 58°

* Tłumaczenie moje. 

czwartek, 7 lutego 2013

Uwaga na krawaty!



Chłopy, uważajcie na krawaty!

Dziś jest "unsinniger Donnerstag" (jak mówią w Bawarii) czyli niedorzeczny czwartek, zwany w Badenii "schmotziger Donnerstag" (brudny czwartek), a w zagłębiu karnawałowym nad Renem i w zasadzie całych Niemczech "Weiberfasching" (babski karnawał).

Mężczyźna, którzy tego dnia ośmieli się wyjść z domu w krawacie, może wrócić upokorzony i zgnębiony, ze zwisem męskim smętnie przyciętym, skróconym i obrzępolonym. Dziś na chłopów wszędzie czyhają obłąkane baby z nożyczkami, złośliwie wypatrujące jedwabnych Hugo Bossów i Armanich. Nie chcę nic sugerować, ale jeśli macie w czeluściach szafy, drodzy panowie, krawaty brzydkie, niegustowne, w misie albo inne żenujące motywy, którymi  obdarowała was na przykład kochająca teściowa, to może warto ustroić się takie cudo dzisiaj?...

Miłym akcentem dzisiejszego dnia jest folgowanie babskim przyjemnościom:


Tak, Niemcy też zażerają się pączkami, które w przaśnej Bawarii nazywają się "Krapfen". Jak widać, fantazja cukierników nie ma granic i można się dziś tuczyć pączkami z rozmaitymi nadzieniami, od klasycznych z konfiturą z róży, po czekoladowe, waniliowe, ajerkoniakowe, pistacjowe... i tak dalej. W zeszłym roku moim faworytem był pączek zatyłowany "Heisse Liebe" (gorąca miłość), wypełniony cudowną kombinacją konftury malinowej i sosiku waniliowego... Pięć minut w ustach, pół roku w biodrach...


Nadprogramowe wałki tłuszczu można zacząć zrzucać już we wtorek, w ostatki, czyli Faschingsdienstag, najlepiej przyłączając się do tradycyjnego tańca przekupek (Tanz der Marktfrauen) na monachijskim targu wiktuałów Viktualienmarkt.

A teraz, kobitki, ciap, ciap, do roboty!


środa, 6 lutego 2013

Kfiatki z wyszukiwarki

Źródło: Bildtankstelle.de


Dość, Schluss, basta!
Nazbierało się tego tyle, że celem ulżenia sobie publikuję dziś kolejny rzut wspaniałości, które wymyślacie, żeby pokrętnymi drogami trafić do mnie (oj, nieładnie, nieładnie, i po co te kombinacje?).
No to jedziemy (pisownia wszędzie oryginalna):

ostry i moje zabakane oko
Brzmi prawie jak tytuł jakiegoś filmu, prawda? Waham się jeszcze tylko, czy to z gatunku westernu, czy pornola...

osoby ktore kochaja Bartlomieja
W sumie to jest jakiś pomysł na post. Może przetestujmy to zaraz: osoby, kochające Bartłomieja, niech się wpiszą w komentarzach celem dalszej analizy przypadku.

dziewczyna z trupią głową
To o mnie? No może nie należę do młódek, ale do grobu też mi jeszcze daleko...

Wołomin zacofany
Ekhem. Nie chciałabym nikogo urazić, ale coś w tym może jest...

co to znaczy Wolfgang po polsku
Wprawdzie nie chcę robić za darmowy słownik, ale spróbujmy: Wolf to wilk, Gang to chód albo korytarz. Wilczy korytarz? Wilczy trucht? Korytarz dla wilka?... Może przemianuję ten post na "przetłumaczyć nieprzetłumaczalne"...

ken filety zima świata
Ja rozumiem, że zima, śnieg, ludziom ciężko, ale żeby biednego Kena na filety przerabiać... Zezwierzęcenie, naprawdę!

biuro rzeczy znalezionych Ingolstadt
Pomyłka.

czy psy były kiedyś wilkami w życiu
Bardzo filozoficzne, by nie powiedzieć metafizyczne pytanie. Ale nie wiem, trzeba by wilka spytać.

trzeba wiedzieć, kiedy skończyć ze...
I się urwało. Nie wiem, z czym lub z kim chciał skończyć poszukujący. Ale czemu szukał tego u mnie? A może to jakaś sugestia odnośnie mojej obecności w blogosferze? Niedoczekanie...

móżdżek
Jeśli ptasi, to sobie wypraszam. Jeśli to miało być kulinarnie, to nie gustuję. I nie zamieszczam przepisów.

gry w lalki które nie wpadają do garnka na wyspie gier
Matkobosko! To są takie gry? W tych, co gram, ZAWSZE WPADAJĄ!

rebus kocham pożądam
Hmmm, w sumie detektyw Rebus może się podobać kobietom, ale chyba nigdy nie pisałam, że go POŻĄDAM?!... Tu czasem zagląda mój legalny i prawowity małżonek, więc żeby mi nie było...

nie może się zestarzeć do puki nie
A ja powiem tak: kto póka, nie błądzi. I się nie starzeje.

jak zostać przejechanym przez samochód
To akurat nie jest zbyt trudne. Wystarczy spróbować przejść na pasach w Warszawie.


I jak tu się nie załamać?!!! Człowiek się stara, wymyśla, pisze o sprawach wzniosłych i poważnych, a tu takie... dyrdymały ludzie chcą....

wtorek, 5 lutego 2013

Jakob Arjouni "Bruder Kemal" - brat Kemal czyli Philip Marlowe we Frankfurcie


Wydawnictwo: Diogenes
Data premiery: 28.08.2012
Liczba stron: 225
Cena: 19,90 euro

Kto tak dziś jeszcze pisze?... Erudycyjnie, kąśliwie, ale bez udziwnień i silenia się na bógwieco, z genialnie zawiązaną nitką narracji. Czysta, niczym niezmącona radość czytania, która pojawia się już po pierwszej przeczytanej stronie - rzadki to efekt. 

Tym bardziej żal, że ten występ prywatnego detektywa o wdzięcznym i dźwięcznym nazwisku Kayankaya będzie ostatnim. Jakob Arjouni, niemiecki pisarz, który chyba jako jedyny zdołał stworzyć postać śledczego, dorównującego legendarnemu Philipowi Marlowe, zmarł niedawno w zbyt młodym wieku. Nutka żalu towarzyszyła mi podczas lektury tej książki, która jednak nie przyćmiła autentycznej przyjemności, a nawet  krotochwili, z jaką chłonęłam opisane precyzyjnym, ciętym językiem przygody detektywa o tureckich korzeniach (choć bardziej adekwatne byłoby słowo korzonki, bowiem Kayankaya został w dziecięctwie adoptowany przez niemieckie małżeństwo i z krajem swych protoplastów, ich językiem i religią ma wspólnego bardzo, bardzo niewiele). 

Cała historia zaczyna się klasycznie - od zlecenia, jakie detektyw przyjmuje od pięknej blondynki. Ociekająca seksem heroina uprasza naszego bohatera, by odszukał jej córkę - Marieke, dziewczę inteligentne, oczytane, utalentowane i w ogóle wielce ciekawe świata i ten świat z gorliwością neofitki poznające, należy sprowadzić z powrotem na łono rodziny, skąd wyrwało się w szpony szarmanckiego i zepsutego do szpiku kości dilera narkotyków. Jednocześnie detektyw przyjmuje inne zlecenie: ma ochraniać na trwających właśnie targach książki we Frankfurcie pewnego budzącego kontrowersje pisarza marokańskiego, który popełnił był dzieło wstrząsające, obrazoburcze i mało zrozumiałe, traktujące o coming oucie muzułmanina-homoseksualisty. Literata należy ustrzec przed możliwym zamachem, tudzież innymi przykrościami ze strony oburzonych radykałów. Oba te zlecenia splotą się ze sobą w zdumiewający sposób, prowadząc do zaskakujących zwrotów akcji i cudownie kłopotliwych zderzeń kulturowych. 

I to ostatnie hasło stanowi kwintesencję prozy Arjouniego. Autor bezkompromisowo rozprawia się z mitami, stereotypami i polityczną poprawnością, narosłymi wokół problematyki wielokulturowości we współczesnym świecie zachodnim. Nie czyni tego w sposób napuszony i nadęty, bez poczucia misji czy wygrażania palcem, tylko przede wszystkim niebywale komiczny. Dawno tak nie ryczałam ze śmiechu jak podczas lektury tej książki. Ten humor, ta zjadliwość, to wyszczekanie - Boże, daj mi choć maleńkie ździebko tych przymiotów, którymi tak szczodrze obdarzyłeś detektywa Kayankayę, a w zasadzie jego twórcę, pisarza! Jakże on potrafi gasić zapalczywców, wytrącać z równowagi myślących mięśniami troglodytów, wprawiać w zakłopotanie intelektualistów i burzyć spokój drobnomieszczańskiej socjety!... A że popada przy tym w tarapaty, z których wyciąga go szczęśliwy traf, intuicja i chucpa, to tylko dodaje smaczku całej opowieści. 

Całość jest znakomicie opowiedziana, kompaktowa - ale w tym pozytywnym sensie - i niezwykle frapująca. Abstrahując od czystych walorów językowych, jest to po prostu znakomita, prosta, ale treściwa historia kryminalna z inteligentną nutą socjokrytyki. I cudownym klimatem noir - niesamowite, zważywszy na Frankfurt, Niemca i w ogóle, prawda?... Bierzcie to, drodzy wydawcy i czytelnicy, dla takich książek się żyje. 


Pierwsze zdanie: Marieke miała szesnaście lat i zgodnie ze słowami jej matki była: "bardzo utalentowana, oczytana, zaangażowana politycznie, ciekawa świata, dowcipna - po prostu wspaniała, młoda inteligentna osoba, rozumie pan?"* 
Gdzie i kiedy: Frankfurt, współcześnie 
W dwóch słowach: uszczypliwa i wysmakowana
Dla kogo: dla wielbicieli Philipa Marlowe'a i dobrej satyry
Ciepło / zimno: 88°
*tłumaczenie moje