Data wydania: | październik 2011
Ilość stron: 511
Język: polski
Cena: 37,80 zł
Pierwsze zdanie: "Wszystko zaczęło się wtedy, gdy moja kuzynka, Tadż, po raz pierwszy zjadła motyle."
Patrzę na okładkę. Czy ja już gdzieś nie widziałamtego neonu ?... Rozpoczynam lekturę. Coś tam się kołacze, dawno temu, gdzieś tam było coś podobnego... Douglas Adams, "Restauracja na krańcu wszechświata"? Klasyka fantastyki. A może jednak filmowo - "Obcy, ósmy pasażer Nostromo", może to z tym kojarzy nam się stwierdzenie "coś się zalęgło w kuchni"? A "Skrzydełko czy nóżka" i żywność z fabrycznej taśmy?... "Grillbar Galaktyka" się kojarzy. Kojarzy się z niejednym klasycznym dziełem, czy to filmowym, czy pisanym, bowiem Maja Lidia Kossakowska czerpie garściami z literackiej i filmowej skarbnicy pomysłów, cytatów, obrazów. Gdyby fabuła tej książki przypadkiem nas znużyła, to niechybnie samo wyszukiwanie pierwowzorów z klasyków stanowiłoby niezłą zabawę.
A czy nuży? Akcja istotnie rozpoczyna się leniwie, by nie rzec, lęgnie się dość późno, po dobrych kilku setkach stron (no, prawie). Na wstępie autorka raczy czytelnika paroma odsłonami z życia znanego szefa kuchni, wirtuoza międzygalaktycznej sztuki kulinarnej, z rzadkim talentem łączenia najniezwyklejszych smaków, łechtających podniebienia przedstawicieli najróżnieszych kosmicznych ras. Preludium to można postrzegać jako sztukę samą w sobie, bowiem odsłony te to erupcja wyobraźni, żonglowanie egzotycznymi nazwami potraw, których nazwanie wymyślnymi byłoby sprofanowaniem siły i potęgi użytego języka, to finezja i laserowa precyzja języka, szalony kalejdoskop wizji, których nie powstydziłby się sam Salvador Dali na narkotykowym tripie. Bawi się Kossakowska tym językiem, oj bawi. Igra z czytelnikiem, flirtuje, od niechcenia prezentując swe lingwistyczne umiejętności, jakich ze świecą szukać w literackim światku fantastów. No bo jakże nie chylić czoła przed monumentalnymi siatobrzuchami eleuzyjskimi nafaszerowanymi trąbozafami z Morza Kastoryjksiego, w płatach czarnotrufli z Jugot, przed żółwcami altairskimi z sosem asfaltowym, azgulami, orifantynami, pieczonymi ziemnomorskimi ligawcami, ortoptanami z Akrtura, pappakodami w małżowym masełku, listinni oplecionymi smugami wodorostnika, placuszkami z larw osterpellańskich, ślimakami azurro w glazurze z muloświstów, czy wreszcie czerwiami piaskowymi zapieczonymi pod mrówkolejowym sosem z estepallami? Wystarczy? Bo autorka może tak godzinami... L'art pour l'art? Może.
Gdzieś już prawie w drugiej połowie książki to "niewielesiędzianie" i epatowanie niezaprzeczalnym talentem językowym raptownie się urywa, następuje gwatłowny zwrot i przyspieszenie akcji i nagle okazuje się, że nie czytamy futurystycznej książki kucharskiej, ani przewodnika zoologicznego po galaktyce, lecz sensacyjną powieść z elementami kryminalnymi. Akcja galopuje, kucharz nieborak miotany jest z planety na planetę, mutując z prześladowanego pechem normalo do bohatera gwiezdnej unii, który ma uratować wszechświat przez zalaniem "żywym budyniem", glujowatym rojem, zlepkiem bezmózgich jednokomórkowców, zdemaskować ich mroczne plany i obnażyć obrzydliwe praktyki, a jednocześnie, w podtekście niejako, zmiażdżyć krytyką głupotę unijnych biurokratyzmów i wszechobecnie narzucane normowanie życia. Znamy to skądś? I owszem.
I to się może podobać. Sprawnie to wszystko poprowadzone, wciągająco podane, okraszone odpowiednią dozą zabawnych dialogów, wnikliwych, ciętych dygresji. Grande finale - wręcz bombastyczne, zaś zaserwowanego nam apogeum fabuły nie powstydziłby się najlepszy scenarzysta hollywodzkich superprodukcji. Mnie raziła nieco ta amerykańska maniera w stylu "jeden prawy heros z garstką wiernych towarzyszy kontra zło tego świata", ale literatura rozrywkowa rządzi się swymi prawami, więc trudno oczekiwać od pozycji wybitnie rozrywkowej filozoficznych zapędów czy melancholijnego mędzenia.
"Grillbar Galaktyka" to solidna porcja niezafałszowanej frajdy, nawet jeśli niejeden czytelnik się skrzywi, mozolnie przedzierając się przez gąszcz egzotycznych opisów dań, kulinarnych czynności czy encyklopedycznych galerii zoologicznych dziwów. Przebrnij przez nie, zniecierpliwiony i znużony czytelniku, bo czeka cię nagroda w postaci przekomicznych epizodów, zakończonych komiksowym finałem.
Pani Kossakowska po raz kolejny pokazała, że jest literatką wszechstronną, dysponującą nieskończoną fantazją i doskonałym warsztatem pisarskim. Aż strach pomyśleć, jakie danie zaserwuje nam następnym razem...
Moja ocena: 4+/5.
Baza recenzji syndykatu "Zbrodnia w bibliotece"
Dziś nie będzie książkowo, ale karnawałowo... Grad cukierków, morze piwa, ogłuszające "łup-łup" i "bum-bum", całe zastępy smurfów, troglodytów i innych przebierańców - tak dziś bawili się mieszkańcy "Chaos-City", jak pieszczotliwie nazywane jest przez tubylców Dachau.
Było kolorowo...
... czasem kabaretowo...
...niekiedy można było cofnąć się do epoki kamienia łupanego...
...lub odlecieć w przestworza...
...zniknąć w oparach absurdu...
...pozamiatać...
...popatrzeć na rogaciznę...
... i zgrabne tyłeczki.
Impreza na Thoma-Wiese trwa w najlepsze. Pozostaną tony śmieci, co najmniej dwudniowa głuchota, a u wielu pewnie i kac gigant.
Wydawca: Bastei Lübbe
Data wydania: 20.01.2012
Ilość stron: 464
Język: niemiecki
Są książki, które czyta się dla umilenia chwili, dla odprężenia, jako odskoczni od codzienności, by odwiedzić zakątki świata lub ludzkiej duszy, niedostępne nam w realnym życiu. Są książki trywialne, bawiące nas chwilę, o których prędko się zapomina. I są książki, które brutalnie porywają nas w inną rzeczywistość, pokazują najmroczniejsze zakątki ludzkiego umysłu, zabierają w szaleńczą jazdę przez bagno najniższych ludzkich postępków, tarzają w kloace żądzy, wysyłają do przedpiekla, gdzie umiera wszystko, co człowiecze. "Eisherz" jest książką, które zabiera czytelnika na wycieczkę do piekła i z powrotem. Tyle że z piekła powraca się już kimś innym.
Tak, to kryminał. Autorem jest Niemiec, a sama historia jest czwartym już tomem cyklu powieściowego z komisarzem Bruno van Leeuwenem, z których dwa pierwsze ukazały się w polskim tłumaczeniu. Jak często w przypadku takich serii, warto znać poprzednie tomy, ale można też zacząć od końca - jak w moim przypadku.
Bruno van Leeuwen, komisarz policji w Amsterdamie, jest już w tym tomie mężczyzną, który dociera do pewnego etapu, kiedy nie ma się nic do stracenia. Facet, który stoi nad skorupami swego życia i zastanawia się, czy warto je zbierać i sklejać. Mieliśmy już paru takich glin w literaturze, ale chyba żadnego, który oprócz gorzkiego bagażu doświadczeń dźwigał z sobą stygmat wiary w sprawiedliwość, cierpiał na graniczącą z lekkomyślnością donkiszoterię, był trawiony mesjanistyczną wolą walki o lepsze.
|
I odpuść nam nasze winy - 1 tom po polsku |
Rzecz zaczyna się w ścinającym chłodem i wilgocią Amsterdamie, zimą. Na wysypisku śmieci znalezione zostają spalone, poćwiartowane zwłoki kobiety. Jednocześnie van Leeuwen otrzymuje telefon od dawnego kolegi ze szkolnej ławy, który prosi o pomoc w odnalezieniu nastoletniej córki. Trop prędko prowadzi do kryminalnego półświatka, w zakamarki amsterdamskich spelun i lokali, do grzęzawiska prostytucji, handlu nieletnimi dziewczętami z bloku wschodniego. Te miela jeszcze dzieci, marzące o lepszym życiu, po gehennie gwałtów i orgii narkotykowych, kończą na planie snuff-filmów, a w ostatniej, żałosnej roli ich życia nawet ich jak najbardziej realną śmierć sprzedaje się płacącym za wszystko zwyrodnialcom.
C iężko się to czyta, jeśli człowiek nie zamierza prześliznąć się tylko po wybojach akcji, a ośmieli się zagłębić w to grzęzawisko. Bo to, o czym pisze Fischer, dotyka boleśnie i wnika do najbardziej wrażliwych warstw świadomości. Fischer umiejętnie waży przy tym słowa, brutalne treści owija w precyzyjny, miejscami subtelny język i jeśli pozwolimy, by utkał ze słów obrazy, zaczną bombardować nas klarownością i dobitnością, zaczną ciąć ostrym skalpelem aż do bólu.
Oczywiście, można dyskutować, czy autor w swym dążeniu do stłamszenia czytelnika brutalnością świata i beznadzieją, wyzierającą ze stronic powieści, nie przesadził tu nieco. Można się sprzeczać, czy postać Juliki, młodziutkiej policjantki, jest prawdopodobna - bo jak ktoś, komu uczyniono to, co jej, może podnieść się i udać w karkołomną eskapadę do Las Vegas, w pogoni za zemstą? Jak to możliwe, że aparaty policyjne europejskich krajów, nie radzące sobie (lub nie chcące sobie radzić) z wszechobecną, wszechmocną organizacją przestępczą, ponoszą klęskę, a jeden watażka Bruno, porywający się z motyką na słońce, w krótkim czasie rozprawia się z usosobieniem Zła? Samowolną, naiwną wyprawę Juliki do Mediolanu, brawurową akcję Bruna z uprowadzeniem z aresztu złoczyńcy można jeszcze było wybaczyć, ale już krucjatę w Las Vegas - nie. Są to niedociągnięcia, słabe strony, które mogą przeszkadzać w odbiorze tej książki, ale nie muszą. Bo może właśnie ta niewinna naiwność i nieoglądanie się na wszystko stanowią o mocy tej lektury. Niech czytelnik zadecyduje, czy go to przekonuje.
|
Druga część cyklu z komisarzem van Leeuwenem |
Nie jest to książka dla każdego. Nie jest to lektura dla wrażliwców, nie dla zwolenników trywialnych odskoczni od ponurej rzeczywistości - bo niełatwo po niej zasnąć. To mocny, brutalny kryminał, niepozbawiony pewnych niedociągnięć, ale pozostający na długo w pamięci.
Moja ocena: 4+/5.
Wydawca: Oficynka
Seria: ABC Premiera: 28.10.2011
Ilość stron: 309
Język: polski
Cena: 32 zł
Pierwsze zdanie:
"Majowe popołudnie w biurze."
Uwielbiam Gdańsk. Trochę ze względu na stare dzieje, które mocno mnie z tym miejscem związały, trochę ze względu na magiczne miejsca, które działają na każdego z nas inaczej i które każdy gdzieś na świecie ma. Piotr Schmandt bierze za rękę czytelnika i oprowadza go po Gdańsku, jakiego już nie ma - to wycieczka w kolorze sepii, po miejscach, które żyją tylko w pamięci nielicznych, na starych fotografiach, na kartach książek.
A przecież "Gdański depozyt" miał być kryminałem, nie sentymentalną podróżą w nieistniejący świat przedwojennego Trójmiasta. Czyżby zatem wykluwał nam się nowy Krajewski? Po Wrocławiu, Lwowie - pora na retro-zbrodnię z Gdańskiem w tle? No, nie do końca.
"Gdański depozyt" jest bowiem powieścią sensasyjną z elementami szpiegowskimi raczej, niż klasycznym kryminałem. Już na pierwszych stronicach dowiadujemy się, że chodzi o skarb - tajemniczy, niewycenialny, owiany legendą - TO. Czym jest TO, pisarz umiejętnie przemilcza, co okazuje się sprytnym trickiem, bowiem jest to jeden z tych elementów zagadki, które pozostają nieznane aż do końca, a także jeden z tych nielicznych, jak się okaże, motorów, które napędzają czytelnika do dalszej lektury. W sprawę zdobycia zagadkowego depozytu zaangażowany jest dyrektor Komisariatu Rządu Rzeczypospolitej, przystojny referent Osowski - obiekt westchnień niejednej kobiety, a pośród nich biuralistki Stasi, poczciwej prostej dziewczyny marzącej o lepszym życiu, pośrednik zwany Kolekcjonerem, major polskiego wojska, postać barwa i rubaszna, a także, jak się zdaje, wywiady innych, wrogich państw. Jest tych postaci cały wachlarz. I każda z nich ma okazję zostać narratorem tej powieści - co jest zabiegiem dość niefortunnym. Zamiast urozmaicić czytanie, nieustanne przeskakiwanie z jednej perspektywy na drugą, konieczność wczuwania się w coraz to inną postać, niekiedy niemal co pół strony, jest dość nużące i nie pozwala na zidentyfikowanie się z żadnym z charakterów. Brakuje tu jednego silnego protagonisty, skupiającego na sobie uwagę i sympatię lub niechęć czytającego. Brakuje pełnokrwistego śledczego lub mrocznego "tego złego", który zafascynowałby, pociągnął w wir wydarzeń. Kolekcja postaci jest bogata, ale płaska, bohaterowie niby rozmaici, ale szablonowi, nieciekawi, sztampowi.
Próżno też szukać w tej powieści klasycznych kryminalnych elementów. Owszem, trup jest, ale szybko znika na cmentarzu, nie pociągając za sobą pasjonującego śledztwa czy też główkującego komisarza, który bez zaplecza zdobyczy techniki kryminalistycznej, analizy DNA i podobnych cacek (wszak to zupełnie inne czasy), samą siłą umysłu jedynie rozwiązuje zagadkę i przyskrzynia złoczyńcę. Sama intryga, choć ciekawa sama w sobie, nie przekonuje i nie wciąga (może poza wspomnianą już kwestią, czym jest TO), a nieporadne i dyletanckie poczynania uwikłanych w nią postaci rozczarowują. Trudno odróżnić tu od siebie wątki główne i poboczne, ważne i nieważne - sprawy marginalne rozrastają się do długachnych opisów, istotne wspomniane zostają ledwie słowem, zdaniem, akapitem.
Niezaprzeczalnie mocną stroną tej książki pozostaje jednak obyczajowe tło, wierne oddanie realiów epoki, przepiękny język, dbałość o detal, fotograficzne wręcz zobrazowanie przedwojennego Gdańska i ówczesnej codzienności. Język - bajka, soczysty, pełen wnikliwych obserwacji z tamtego okresu, słówek, które powymierały, pozwalający odżyć temtemu światu, powstać z martwych epoce, której nikt niemal już nie pamięta.
I tylko dla tego obrazu epoki i świata obecnego już tylko w albumach z czarno-białymi fotografiami warto sięgnąć po tę książkę. I dla języka, którego chłonięcie sprawia autentyczną przyjemność. Cała reszta jest poprawna. I tylko poprawna. I taką też ocenę otrzymuje. "Gdański depozyt" to książka na trójkę z plusem.
Moja ocena: 3+/5.
Baza recenzji syndykatu Zbrodnia w Bibliotece
Wydawca: Prószyński i Ska
Data wydania: 16.06.2011 Liczba stron: 416 Cena detaliczna: 34,00 zł
Swego czasu dość głośno było o tej książce. Powieść, która wypłynęła na fali coraz liczniejszych i, trzeba przyznać, coraz sprawniej i ciekawiej pisanych polskich kryminałów, podzieliła fanów sceny kryminalnej na oczarowanych i tych, którzy rzucili się do gardła pisarce, monitując, że to w ogóle nie jest żaden tam kryminał, a po drugie, to polska wieś i prowincja wcale tak nie wygląda. I praca w szkole też nie...
Cóż, przy takich kontrowersyjnych opiniach nie pozostało mi nic innego, jak przekonać się samemu. Pierwsze wrażenie, jakie mi się nasunęło, to że powieść czyta się świetnie. Nieczęsto się zdarza, by dzieło polskiego autora wchodziło jak przysłowiowy nóż w masło, a etykietkę "pageturner" można przykleić naprawdę niewielu książkom znad Wisły. "Kobieta bez twarzy" spokojnie i dumnie może taką etykietkę nosić. Mało tego, autorce udało się obejść niebezpieczne mielizny i płycizny, bo często lektury, które łatwo się czyta, noszą znamiona trywialności, są szablonowe, wymienialne, czarno-białe. Tutaj można chłonąć doskonały język, wiarygodne, autentyczne charaktery, pokazane jednak z lekkim przerysowaniem, jakby pisarka chciała mrugnąć do czytelnika okiem, mówiąc "hej, to sarkazm, nie bierz tego serio". Niemało tutaj trafnych obserwacji tła obyczajowego i społecznego i w tym punkcie rzeczywiście trzeba przyznać trochę racji tym, którzy zauważyli przesunięcie ciężaru gatunkowego z kryminału w stronę współczesnej powieści obyczajowej z elementami kryminału, a nawet grozy.
Bohaterką jest kobieta dźwigająca ciężkawy bagaż życiowych doświadczeń, którą odumarł mąż, decydując się na samobójczy krok na tamten świat i zostawiając ją z dwójką dorastających dzieci. By odciąć się od toksycznej przeszłości i rozpocząć nowe życie, Hanna Cudny decyduje się osiąść na wsi. Wraca na prowincję, w strony znane jej z wakacji, które spędzała tam jako dziewczę. Zamiast ukojenia i rozlewiskowych sielskich obrazków, zastaje jednak typowe polskie prowincjonalne piekiełko. Mało tego, jej córka znajduje w stawie trupa, syn zaczyna zachowywać się w sposób niepokojący i nadel osobliwy (skądinąd Maks jest dla mnie postacią numer jeden tej książki - trzynastolatek, wchodzący jedną nogą w okres dojrzewania, na umór zakochujący się w pięknej Ukraince, jego teksty, zachowanie - miodzio!), a jakby tego było mało, znika bez śladu jej przyjaciółka, we wsi prawdopodobnie grasuje pedofil, a w dodatku przyczepia się miejscowy absztyfikant, zamiast bukietów róż obdarowujący wybrankę pętami własnej roboty kiełbasy... Cóż za klimaty. I klimaty te zagęszczają się, momentami przybierając nawet dość klaustrofobiczne, z lekka psychodeliczne wymiary, kiedy to czytelnik zaczyna podejrzewać każdego i wszystkich o najgorsze. Jest w tej książce parę scen, których się nie zapomni, jest też kilka takich, które ocierają się o absurd, a przynajmniej wywołują uczucie niedowierzania - scena gorącego prawie-seksu w miejscowym pubie na przykład, albo nocne wyprawy dziecięcia na cmentarz.
Nie można się zatem do niczego poza tym przyczepić? Można. Próżno szukać w tym kryminale solidnego policyjnego śledztwa czy silnego, błyskotliwego komisarza o pociągającej osobowości, dźwigającego brzemię tragicznej przeszłości lub borykającego się z innymi przypadłościami. Można się nawet przyczepić, czy rozwikłanie tych wszystkich zagadek nie jest zbytnio przekombinowane, sztuczne, nieprawdopodobne, a motywy działań niektórych postaci nieco naciągane.
Ale suma sumarum, przeważają plusy, z jednym, wielkim plusiskiem - to powieść, która dobrze się czyta, zaskakuje, kiedy trzeba, dostarcza niemałych emocji, we właściwych momentach wywołuje uśmiech i uznanie dla trafnych spostrzeżeń. Pani Fryczkowska zdaje się zmierzać właściwą pisarską drogą i już teraz wiem, że nie odwrócę się od jej następnych dokonań.
Moja ocena: solidna czwórka! 4/5.
Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece
Ilość stron: 592
Wydawca: Deutscher Taschenbuch Verlag
Data wydania 23.01.2012
Język : niemiecki
Tytuł oryginału duńskigo: Alfabethuset
Cena: 15,90 euro
Czekałam na tę książkę. Ba, cieszyłam się jak dziecko na dwa dni przed Wigilią. I wiecie co, nawet nie mogę Wam napisać, że mam mieszane uczucia. Bo nie mam. Moje uczucia są czytelne i wyraziste jak neon nocą. Ta powieść to kompletny szrot.
Opowiem Wam, jak moje odczucia ewoluowały wraz każdą kolejną czytaną stroną. Najpierw było to wspomniane już wyczekiwanie, przedsmak, jak przy degustacji przedniego wina. Pierwsza konsternacja pojawiła się dość szybko i związana była z tym, że "Alphabethaus" nie okazał się kryminałem. Akcja bowiem rozpoczyna się podczas wojny, a bohaterami są brytyjscy piloci, zestrzeleni gdzieś nad południową częścią Niemiec. Dość dramatyczne zawiązanie fabuły pozwalało jednak mieć nadzieję jeśli nie na dobry kryminał, to przynajmniej na szybki, brutalny, mocny thriller. A gdzie tam. Po około dwustu stronach konsternacja zaczęła ustępować irytacji - irytacji naprawdę wszystkim - począwszy od bełkotliwego, łopatologicznego języka, poprzez drewniane postaci, po przewidywalny rozwój akcji.
Obaj Anglicy, dzięki pewnej sztuczce, przy sporej dozie szczęścia, trafiają do lazaretu dla umysłowo chorych niemieckich oficerów, gdzie mylnie wzięci za wysokich rangą esesmanów, poddani zostają terapii. Był w tym pomyśle zalążek na naprawdę świetną powieść, przez moment spodziewałam się nawet jakiegoś odbicia "Lotu nad kukułczym gniazdem", ale nic z tego. Bo wojna zbliża się ku końcowi, jednemu z kumpli udaje się ucieczka, drugi zostaje i los jego pozostaje nieznany. Cięcie. Lata siedemdziesiąte. Bryan, ocalały pilot, który w międzyczasie dorobił się sporego majątku, żony i dziecka, nękany wyrzutami sumienia z powodu zostawienia Jamesa na pastwę losu, postanawia wrócić do znienawidzonych Niemiec i po raz ostatni wznowić poszukiwania przyjaciela. Od tego momentu wiadomo już, jak to wszystko się skończy.
Gdzieś w połowie książki irytacja zaczęła ustępować niedowierzaniu. Aż musiałam sprawdzić, czy to aby naprawdę ten sam Jussi, który podarował nam postać Carla Moerka i jego niezrównanego asystenta. Niestety, ten sam. Dowiedziałam się jedynie, że "Alfabethaus" jest jego pierwszą powieścią, wydaną już w 1997 roku, na długo przed powstaniem serii z Moerkiem. To by trochę tłumaczyło nieporadność w operowaniu językiem, uproszczenia, schematyczność. Debiutantowi można wiele wybaczyć. Nie można wybaczyć natomiast beznadziejnej, przewidywalnej fabuły, obfitującej w kompletnie nieprawdopodobne chwyty rodem z trzeciorzędowych thrillerów (weźmy choćby cudowne "zmartwychwstanie" duchowe Jamesa po trzydziestu latach wegetacji w kompletnej izolacji "sanatorium" dla czubków, albo dziarskie czyny Bryana z przestrzeloną, za przeproszeniem, dupą, kiedy to otrzepuje się i idzie dalej, by bohatersko rozprawić się z nazistowskim zwyrodnialcem). Nie można wybaczyć drętwych, płaskich, szablonowych jak spod sztancy charakterów. Nie przekonują ani z gruntu źli Niemcy, ani szlachetni Anglicy. Od tych czarno-białych stereotypów,którymi usiana jest powieść, aż zęby bolą. Nie można też wybaczyć sprofanowania milionów ofiar tamtej wojny (i to po obu stronach barykady) dla popełnienia sztampowej historyjki, spłycenia kwestii winy i kary, udawanego wyrokowania o winnych i niewinnych.
I oto doszliśmy do ostatniego etapu moich odczuć nad tym dziełem - do rozczarowania. Rozczarowania nędzną powieścią, wątpliwym talentem pisarza, którego miałam jeśli nie za błyskotliwego twórcę, to chociaż sprawnego rzemieślnika, rozczarowania wydawnictwem, które na fali popularności "Moercków" zaserwowało czytelnikom zapchajdziurę pomiędzy trzecim, a oczekiwanym we wrześniu czwartym tomem serii. Trzeba przecież wydoić do reszty tę krowę, skoro już tryska tłustym mlekiem.
Jedyną pociechą w tym morzu zawodu było osadzenie fabuły we Freiburgu, który pięknym miastem jest, i do którego mam sentyment. Fajnie było poruszać się po znaych miejscach. Ale to już wszystko. No, prawie.
Ktoś, kto od tej książki rozpocznie swoją przygodę z tym pisarzem, nigdy nie pozna serii o Moercku. To byłaby jednak krzywda dla pana Adler-Olsena. I strata dla czytelnika. A zatem apel: ci, którzy nie znacie jeszcze jego twórczości - nie zrażajcie się! Potem będzie już tylko lepiej. I apel do samego pisarza: panie Jussi, prosimy o więcej Moercka. Mniej Jamesa i Bryana.
Moja ocena będzie miażdżąca - 1/5 (1 gwiazdka (za Freiburg, Szwarcwald i Ren).
Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece.
|
Jussi Adler Olsen |
W dzisiejszej Süddeutsche Zeitung ukazał się arcyciekawy wywiad z niemiecką lingwistką profesor Heike Wiese. Tematyka - o aktualnych zjawiskach we współczesnym młodzieżowym języku niemieckim.
Profesor Wiese od dawna zajmuje się młodzieżowym slangiem wielokulturowych wielkomiejskich aglomeracji i postuluje odrzucenie wszelkich uprzedzeń wobec jego "ułomności". Według niej to, co konserwatywni orędownicy czystości języka nazywają "kurczącą się gramatyką" (Schrumpfgrammatik) i kaleczeniem mowy Goethego jest zjawiskiem fascynującym, które należy przyjąć w sposób naturalny, jako kolejny, nowy wariant niemczyzny. Nie wartościuje ona "Kiezdeutsch" (czyli niemczyzny, panującej w wieloetnicznych środowiskach Berlina), tylko uznaje jako pełnoprawny, równoległy wariant, który nazywa nawet "turbodialektem", ze względu na jego błyskawiczny rozwój. Profesor Wiese wychodzi z założenia, że nowomowa ta jest integralną częścią języka niemieckiego, w odróżnieniu od np. niemczyzny, którą posługują się japońscy turyści, którzy języka tego nie opanowali w stopniu dostatecznym. Turboslangiem "Kiezdeutsch" to język tych, którzy urodzili się i wychowali w Niemczech.
Spodobało mi się to podejście do języka i już widzę, jak się sypią gromy na głowę biednej pani profesor, że jak to, że to nie jest niemiecki, że nie można akceptować zubożenia języka itepe... A ja się uśmiecham, bo berliński turboslang dotarł już nawet do przytulnej Bawarii - już mnie nie dziwi, dlaczego co drugie zdanie kolegów-gimnazjalistów mojego syna kończy się słówkiem "ischwöre"...
Przy okazji warto wspomnieć, że młodzieżowy dialekt jest tworem niezwykle kreatywnym i barwnym. Od paru lat zaopatruję się w coroczną edycję książeczki "Jugendsprache uplugged", nie mogąc wyjść ze zdumienia nad wyobraźnią twórców i użytkowników takich wyrażeń jak "Arschfax" (dosł. faks z dupy) czy "Kukidentbande" (to powinno być jasne), "Karussellfleisch" (mięso z karuzeli) czy "Hausfrauenpanzer" (czołg gospodyni domowej)... Nie wiecie, co oznaczają te zwroty? Rozwiązanie poniżej.
Acha, jeszcze słówko wyjaśnienia odnośnie tytułu postu: wywiad kończy się anegdotą. Otóż studenci pani profesor napisali pracę, której tytuł (j.w.) pochodzi z ust młodego człowieka, idącego jedną z ulic Poczdamu i komunikującego do komórki "Ich bin Thomas Mann". I jak tu się nie śmiać...
|
Książka prof. Heike Wiese |
Rozwiązanie:
1. Arschfax - metka majtek, wystająca spod spodni
2. Kukidentbande - grupa emerytów
3. Karussellfleisch - kebab
4. Hausfrauenpanzer - wypasiony samochód terenowy, SUV
Wpadliście na to?
„Kiezdeutsch“ – krótkie wprowadzenie
- rezygnacja z przyimków i rodzajników przy podawaniu lokalizacji: „Ich bin Schule“
- stosowanie neologizmów oznaczających tryb rozkazujący: „Lassma Kino gehen“, „Musstu Pärschen-Date machen”
- neologizmy dla podkreślenia wiarygodności wypowiedzi: „Ihre Schwester ist voll ekelhaft, ischwöre”
- nowy szyk zdania: „Danach ich ruf dich an”, „Irgendwann in Schule isch fang an zu schlafen”
- nowatorskie stosowanie partykuły „so”: nie stosuje się jej dla porównania, ale w celach zaprowadzenia nowego porządku w zdaniu. Stawiana jest ona przed podkreślanym elementem w zdaniu, jego punktem ciężkości: „Ich höre Alpa Gun, weil er so aus Schöneberg kommt”
- nowe wyrazy obce, zaczerpnięte głównie z tureckiego i arabskiego: „lan” (Typ, Mann), „moruk” (Alter), „wallah” (Echt!), "yallah" (Los!)
|
|