Ads 468x60px

środa, 27 stycznia 2016

Robert Galbraith "Żniwa zła" - no to po zbiorach...




Wydawnictwo: Dolnośląskie
Tytuł oryginału: Career of Evil
Tłumaczenie: Anna Gralak
Seria: Cormoran Strike 3
Liczba stron: 480
Data wydania: 2015
Cena: 39,90 zł
Pora żniw. Dla ukrywającej się pod pseudonimem pisarki, która już nic nie musi, a tylko może, bo chce. Dla wydawnictw na całym świecie, które zawczasu zapewniły sobie licencję na wydanie pewniaka. Dla księgarzy, zamawiających całe palety pachnących farbą drukarską egzemplarzy. Wreszcie dla tytułowego zła, dojrzewającego przez lata i czekajacego w podekscytowaniu na pierwsze jędrne ziarna, wysypujące się z pochylonych kłosów... Obfite żniwa, udane. Tylko fikcyjni bohaterowie tej powieści coś ciężko przędą. Dla Cormorana i Robin nadeszły ciężkie czasy.

A wszystko zaczęło się od nogi. Nie, tym razem nie nogi Cormorana, która tak bardzo dała się we znaki detektywowi (i czytelnikom) w dwóch poprzednich odsłonach. Ta noga, o którą tyle szumu, dostarczona została przez kuriera. I była prawdziwa. Znaczy, trupia. Oraz zaadresowana do Robin, rezolutnej asysentki detektywa. Problem w tym, że Robin nie powinna wcale otrzymać tej makabrycznej przesyłki. Bo skąd?... Dlaczego?... Cormoran jest przekonany, że upiorny upominek był przeznaczony dla niego. A jego nadawca pragnie znacznie więcej, niż zaszokować. Zemsty...

I tu fabuła wchodzi w utarte kryminalne schematy. Możliwych sprawców jest trzech (czterech, jeśli uwzględnić tego preferowanego przez policję i niemal od razu wykluczonego przez detektywa Strike'a). Każdy z trzech podejrzanych był zdolny do zbrodni (bo skoro trupia noga, to i trup). Każdy z nich ma powody do nienawiści i pragnienia odwetu. I wszyscy są nieuchwytni. Ene due rabe... Ten, ten albo ten. Ten prosty wybór wystarcza, by zbudować i utrzymać napięcie do samego końca. Choć tak właściwie ta książka powinna być nudna jak flaki z olejem. Po raz kolejny bowiem niemal kompletna działalność dochodzeniowa detektywa, wspomaganego przez coraz bardziej aktywną asystenktę, sprowadza się do sterczenia pod jakimiś spelunami, mozolnego przemierzania niemiłosiernie długich ulic przerywanego sporadycznymi wyjazdami na prowincję, by i tam sterczeć, a także pochłaniać niewiarygodne ilości śmieciowego jedzenia. Nadmienić należy, że i w dwóch poprzednich tomach Cormoran z upodobaniem nadwyrężał swą nogę, kuśtykając, przemierzając i stercząc. Tam jednak Galbraith... no dobra, Rowling - i tak już wszyscy wiedzą - kreślił prześmiewcze, krytyczne portrety określonego środowiska. Tutaj tego brakuje, Rowling zaś wkracza na grząski teren seryjnych morderców. Grząski, bo wielu autorów wykłada się na tym temacie, popadając w schematy lub zwyczajnie konfabulując z braku znajomości materii.

A jednak, na przekór wszystkim tym objawom, ta powieść funkcjonuje. Być może za sprawą wyjątkowego zmysłu obserwacji autorki, która nawet szkicując obleśną okolicę, zatrzymuje na sekundę wzrok na jakimś drobiazgu, który wydobywa z całej sceny barwy i dodaje pieprzu. Być może winien jest niezaprzeczalny talent do kreowania postaci - charakterystycznych, niekiedy przerysowanych, ale nigdy nudnych. Być może siłą nośną tego tomu jest swoisty trójgłos, jakim przemawia autorka i z perspektywy naprzemiennie łotra, Robin i Cormorana relacjonuje wydarzenia, okraszone osobistym komentarzem danej postaci. Ale może po prostu jest tak, że Rowling z powodzeniem stosuje swój sprawdzony przepis na serię: tak uzależnić czytelnika od bohaterów, by chciał partycypować w ich życiu. Zasiać w nim ziarno, które kiełkując, będzie łaknęło więcej i więcej, by chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, co z tego wyrośnie - piękny kwiat, potężne drzewo czy zwykły kartofel. Bo czy nie jest tak, że śledząc śledzących detektywów, tak naprawdę im kibicujemy? Że nurzając się w ich przeszłości, pragniemy dowiedzieć się więcej o nich samych? Że oddamy wszystko za odpowiedź na jedno tylko pytanie: co dalej z Cormoranem i Robin? Autorka opanowała ten prosty przepis do perfekcji i zręcznie wodzi szamoczącego się w niewiedzy i niepewności czytelnika za nos. Prześlizguje się przy tym po paru ważkich i modnych tematach, które na mur beton poruszą grono czytających: tu trochę przemocy wobec kobiet, tam pedofilia, tu trochę makabreski w postaci rzadkiej aberracji o karkołomnej nazwie akrotomofilia. Wszystko to podane z wielką warsztatową sprawnością, troszeczkę tylko ocierając się o językowy kicz ("był szkarłatną jamą porażającej paniki", "przypominał mu o poplamionych materacach i gęstniejących w nozdrzach miazmatach ojczyma", "nad jej oczami wisiały brwi gęste i krzaczaste jak gąsienice niedźwiedziówek").

Efekt? Zaskakujący. To się czyta. Czyta się z pełną świadomością słabych punktów tej prozy, jej ułomności i trików, którymi posiłkuje się autorka, ale z zapartym tchem (no dobrze, przyznam, że momentami podczas najbardziej hardkorowego sterczenia pod spelunami przysypiałam). Fenomelnalne, jak to mimo wszystko działa. I dlaczego u jednych autorów to działa, a u innych nie. Widać nie każdy jest dobrym siewcą, i nie każdy dobrym żniwiarzem.


Pierwsze zdanie: "Nie udało mu się zetrzeć całej jej krwi."
Gdzie i kiedy: Londyn i parę innych angielskich miast, współcześnie
W dwóch słowach: noga i fastfood
Dla kogo: dla uwielbiających seriale (filmowe i książkowe) i rasowe kryminały
Ciepło / zimno: 81° 

sobota, 23 stycznia 2016

Lars Saabye Christensen "Odpływ" - czyli o jednym takim, który współczuł Księżycowi



Wydawnictwo literackie
Oryginalny tytuł: Sluk
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Data wydania: styczeń 2015
Liczba stron: 464
Cena: 44,90 zł
Norweska literatura to nie tylko Ibsen i Hamsun albo Nesbø i Fossum. Jednym ze szlagierów eksportowych tego nordyckiego kraju jest od niedawna Lars Saabye Christensen. Pytanie, czy "towarowi" temu bliżej do Hamsuna czy któregoś z lżejszych kalibrów i czy w ogóle jest się czym chwalić.
Okładka wydania niemieckiego
i modny piętrowy tytuł
(Lato, kiedy moja
matka chciała polecieć na Księżyc
)

Christensen rozpoczyna swoją opowieść w pamiętnym roku 1969, roku lądowania pierwszego człowieka na Księżycu i nie jest to data przypadkowa. Dorastający chłopak nazywany przez matkę Chrisem, przez innych Blackiem lub Chaplinem, przez siebie samego zaś Funderem, jak co roku spędza lato w zatoce Oslofjorden. Tym razem jednak wakacje okażą się inne od poprzednich - Funder bowiem przestaje być dzieckiem. I podczas gdy cały świat spogląda w niebo, ku Księżycowi, Funder zakochuje się po raz pierwszy w życiu. Próbuje też napisać wiersz o Księżycu - ma już nawet tytuł - wszak po to przywiózł ze sobą Remingtona. Wiersz powstaje z wielkim bólem, a właściwie wcale nie powstaje. Autsajder Funder, rozdwojony między samotnością z wyboru a pragnieniem przynależności do grupy, wpatruje się godzinami w białą kartkę, rozmyślając o sobie i świecie. Jest inny. Chce być inny, a zarazem nie chce. Nie chce osobliwej przyjaźni z dziwakiem Iverem Maltem, a jednocześnie nie potrafi się przed nią obronić. Wie, że jest pisarzem, ale nie jest w stanie napisać nawet jednej linijki. Współczuje Księżycowi, który od momentu, gdy wyląduje na nim człowiek, nigdy nie będzie już taki jak przedtem. I staje się dorosły. To wyjątkowe lato kończy się zdradą i odarciem z iluzji, ale zasiane ziarno kiełkuje.

Radykalne fabularne cięcie, które następuje w tym miejscu, może budzić konsternację, jest jednak częścią misternie przemyślanej konstrukcji. Christensen przenosi czytelnika w czasie czterdzieści lat później, do umierającej powoli amerykańskiej mieściny Karmack. Zapadła dziura, w której nie zatrzymują się już pociągi, miejsce bez perspektyw, zamieszkiwane przez ludzi bez przyszłości. Między innymi przez Franka Fratelliego, "Pośrednika", zatrudnionego po to, by przekazywać ludziom wiadomość o śmierci kogoś bliskiego. Z serii tragikomicznych epizodów z życia małego miasteczka wyłania się obraz cywilizacyjnego upadku, a kładzione tu i ówdzie tropy pozwalają domyślać się, jak ta historia ma się do pierwszej części powieści.

A to nie koniec wolt. Trzecia, ostatnia, przywraca na scenę bohaterów aktu pierwszego, ale w świetle późniejszych wydarzeń zajmują oni w tej przedziwnej konstelacji zupełnie odmienne pozycje. Christensen łączy równym szwem to, co porozcinał, dopina to, co się rozlazło, wywróciwszy uprzednio materię na drugą stronę. Dowodzi w tym wielkiego kompozycyjnego kunsztu. Sposób, w jaki przetasowuje elementy układanki, graniczy z zuchwałością. I to nie tylko na płaszczyźnie konstrukcyjnej. Nie sposób nie zachwycić się warstwą językową: śmiałą, żywą, ale niepozbawioną osobliwego, poetyckiego piękna. Christensen ma dar opowiadania i wykorzystuje go brawurowo. Wie, kiedy uderzyć w humor (znakomity wątek ciotek!), kiedy wzruszyć, kiedy sobie melancholijnie pofilozofować, a kiedy przyprawić całość odrobiną szaleństwa.

Powieść o dziwnym tytule "Odpływ" kryje w sobie niespodziankę, ale jest także frapującą opowieścią o poszukiwaniu tożsamości. Jest też próbą nakreślenia granic między prawdą a własnym wyobrażeniem o sobie, uchwycenia tego, jak przeżycia i osobowość pisarza wpływają na kreację fikcyjnego świata i odwrotnie.

Cudze chwalicie?... W tym wypadku słusznie.


Pierwsze zdanie: "Ojciec często powtarzał: >>Musisz umieć zbudować dom, zanim będziesz mógł go zaprojektować<<".
Gdzie i kiedy: Mała osada w Oslofjorden, Karmack w USA, okolice Baltimore, rok 1969 i współcześnie
W dwóch słowach: fikcja a rzeczywistość
Dla kogo: dla miłośników literackich odkryć, powieści z szaradą i nieszablonowego języka
Ciepło / zimno: 91°

środa, 20 stycznia 2016

Nagrody za najlepszy kryminał roku przyznane! (Deutscher Krimipreis 2016)

Znamy laureatów nagrody Deutscher Krimipreis na najlepszą powieść kryminalną! Jest to najstarsza niemiecka nagroda literacka w tym gatunku, przyznawana od roku 1985 przez jury złożone z krytyków, literaturoznawców i księgarzy. W każdej z dwóch kategorii (kryminały rodzime i zagraniczne) premiowane są powieści "oryginalne pod wzlędem treści, wyróżniające się literacko i dające gatunkowi nowe impulsy". Nagroda Deutscher Krimipreis nie jest dotowana, nie jest również przyznawana publicznie, mimo to należy do najbardziej prestiżowych wyróżnień literackich w Niemczech.

Oto zwycięzcy:

   

1. Friedrich Ani Der namenlose Tag

Friedrich Ani jest jedną z najjaśniejszych gwiazd na kryminalnym nieboskłonie. Znany, ale w Polsce, niedoceniany. Zgarnął Deutscher Krimipreis także w roku 2014 oraz 2003, kilkakrotnie zajmował drugie miejsce. Ekscentryczny monachijczyk, autor niezliczonych powieści i scenariuszy filmowych.
Nagrodzona książka to pierwszy tom nowego cyklu o emerytowanym komisarzu Jakobie Francku. Kontaktuje się z nim Winther, ojciec dziewczyny, która dwadzieścia lat temu popełniła samobójstwo. Franck pamięta tamtą sprawę, zapadła mu w pamięć, bowiem to on przekazał matce wiadomość o śmierci córki. Winther nie wierzy jednak w samobójstwo. Dlaczego Winther przychodzi z tym po tylu latach? Co tak naprawdę wydarzyło się dwadzieścia lat temu? Rozpoczyna się dziwne śledztwo-nieśledztwo, szukanie prawdy i winy. Nietypowo opowiedziana historia, nieśpieszna, poetycka i nostalgiczna. Tak spuentowała tę powieść Krimifantamania: Pozostaje po tej lekturze szary spleen. I przeświadczenie, że przeczytaliśmy może niezbyt widowiskowy i mało odkrywczy kryminał, za to głęboko poetycką, pozostawiającą zadzior w duszy opowieść o samotności i milczeniu.
Więcej o "Bezimiennym dniu" pisałam tutaj.

2. Merle Kröger Havarie
Co za wspaniała powieść! Zwalająca z nóg, bezkompromisowa, niezwykle aktualna. Pisałam o niej tutaj. Na Morzu Śródziemnym krzyżują się drogi luksusowego wycieczkowca, kontenerowca i pontonu wypełnionego uchodźcami z Algerii. Spotkanie na morzu będzie stanowiło zwrot w życiu bohaterów, dla jednych z nich będzie końcem, dla innych początkiem. Książkę tę czyta się jak reportaż, jak dokument, mimo to jest powieścią - wielowątkową, mądrą i odważną. Na jej podstawie powstaje właśnie film.


3. Zoë Beck Schwarzblende

Londyn. Filmowiec Niall Stuart staje się przypadkowym świadkiem śmiertelnego pobicia pewnego żołnierza po cywilu przez dwóch młodych mężczyzn. Niall nagrywa scenę komórką. Jeden ze sprawców podchodzi do niego z zakrwawionym nożem i oświadcza, że popełnił tę zbrodnię w imieniu Allaha. Jego kompan wymachuje flagą państwa islamskiego. Kiedy jakiś czas później Niall otrzymuje zlecenie przygotowania reportażu o tej sprawie, nie wie jeszcze, że został wybrany do tego zadania z okrutną premedytacją. 
Znów bardzo aktualny temat. Krytycy wychwalają tę powieść za jej radykalność i bezkompromisowość, ale bez moralnego wygrażania palcem. Mowa jest o wirtuozerii kompozycji, morderczym tempie, świetnym stylu. 
Przygotujcie się zatem na recenzję w niedługim czasie. 


I najlepsze "międzynarodowe" kryminały roku:


    


1. Richard Price Die unantastbaren (The Whites)

Najnowsza powieść Richarda Price, autora znanego bardziej ze znakomitych scenariuszy (nominowane do Oskara Kolor pieniędzy, Ślepy zaułek) niż z powieści, choć te ostatnie były swego czasu wydawane i w Polsce.
Bohaterem "Nietykalnych", jak zatytułował tę powieść niemiecki wydawca, jest Billy Graves, niespokojny nowojorski gliniarz. Jak każdy z jego czterech kolegów, on również ma swojego "nietykalnego": brutalnego mordercę, którego nigdy nie udało się schwytać. Kiedy pewnego dnia jeden z "nietykalnych" zostaje odnaleziony martwy, Billy zaczyna podejrzewać swoich najbardziej zaufanych współpracowników.
Powieść o niesamowitej dynamice, tempie, szalonym rytmie, synchronicznym z rytmem nocnej metropolii - portret miasta i policyjna soap opera w jednym.
Miałam tę powieść w planach, teraz przyśpieszę trochę lekturę. Recenzja wkrótce.


2. Fred Vargas Das barmherzige Fallbeil (Temps Glaciaires)

W Polsce ukazało się kilka powieści tej francuskiej autorki, ale jakoś nie zagościła na stałe w sercach czytelników. Inaczej w Niemczech - tu jej powieści przyjmowane są z niesłabnącym entuzjazmem. Najnowsza powieść Vargas, wydana pod niemieckim tytułem Das barherzige Fallbeil (Miłosierna gilotyna), stała się wielkim komercyjnym sukcesem, ale i krytycy ją wychwalają i przekonują, że to "przyszłość kryminału", gatunku cierpiącego na brak świeżości i nowych pomysłów.
W Paryżu w krótkim czasie znalezione zostają zwłoki nauczycielki matematyki i bogatego magnata. Trop prowadzi do Islandii i tajnej organizacji, której korzenie sięgają rewolucji francuskiej...
Powieść okrzyknięto "arcydziełem nieprzewidywalności".
Będę testować.

3. Sara Gran Dope (Dope)

Jedyna książka, po którą polscy czytelnicy mogą sięgnąć od razu: powieść ta została wydana w roku 2006, dopiero teraz jednak ukazała się na rynku niemieckim. W Polsce opublikowało ją wydawnictwo Książnica (Heroina).
Nowy Jork, rok 1950. Josephine (»Joe«) nie miała łatwego życia. Właściwie już dawno powinna zdechnąć gdzieś w jakimś opuszczonym zaułku, z kulką w piersi lub heroiną buzującą w żyłach. Udało jej się jednak wykaraskać z bagna. I kiedy sądzi, że jej się udało zostawić za sobą dawne życie, otrzymuje nieoczekiwaną propozycję: pewna zamożna para oferuje jej 1000 dolarów za pomoc w odnalezieniu córki, która zniknęła w podziemnym światku Nowego Jorku. Proste z pozoru zadanie okazuje się wielkim wyzwaniem...
Niby naiwna i sztampowa intryga, ale w tej książce jest drugie dno - Sara Gran jest mistrzynią sarkazmu. Powieść zatem więcej ma w sobie ze złośliwej, słodko-gorzkiej parodii brutalnych nowojorskich kryminałów.
Ze wszystkich wyróżnionych powieści na tę mam najmniejszą ochotę. Ale może ktoś z Was już ją czytał?

I co Wy na to? Sięgnelibyście po którąś z wyróżnionych powieści? Zachęciło Was coś? Zaintrygowało? A może wybór niemieckiego jury jest od czapy i nie tylko nie odzwierciedla gustów czytelnika, ale preferuje pewien typ literatury, którego nie da się czytać?

 

sobota, 16 stycznia 2016

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 3/2016


Nowy Rok ma już dwa tygodnie, pora zatem zajrzeć na najbardziej prestiżową listę najlepiej sprzedających się książek w Niemczech, publikowaną przez tygodnik Spiegel. Dziś notowanie 3/2016. Co w ubiegłym tygodniu najchętniej czytali nasi sąsiedzi zza zachodniej granicy?

1. Jojo Moyes Ein ganz neues Leben (oryg. After You, pol.-) 
Autorka, która na dobre zagościła w sercach niemieckich czytelniczek i na listach bestsellerów całego świata, wypuściła kontynuację "Zanim się pojawiłeś", która natychmiast stała się hitem. I choć krytycy mówią, że to landrynkowy kicz w kolorze majtkowego różu, to miłośniczki wzdychów wiedzą swoje i zachwycają się dalej. Okładka też w kwiatuszki, ale jakże inna od pseudoprowansalskiego stylu "romantic" królującego w polskich wydaniach, prawda?


2. Dörte Hansen Altes Land (pol. -) 
Debiut literacki bliżej nieznanej nikomu lingwistki okazał się czarnym koniem dla wydawnictwa Knaus i zaskoczył zapewne nie tylko samego wydawcę. Książka ta sprzedała się bowiem najlepiej ze wszystkich wydanych w roku 2015 tytułów "fiction" i na razie nie zanosi się na to, by zniknęła z list bestsellerów. O czym traktuje? Po wojnie pięcioletnia Vera ucieka z matką z Prus Wschodnich i osiedla się w niewielkiej wsi na północy Niemiec. Stary, zimny, skrzypiący wiejski dom staje się świadkiem ich prób powrotu do normalności - dwie pokiereszowane dusze w poszukiwaniu domu, wiejskie życie odarte z cukrowej sielankowej warstwy, właściwa doza ironii i goryczy. Krytycy i wydawcy spoglądający zazdrośnie na ten literacki hit zastanawiają się nad jego fenomenem. Jedni mówią o modnym literackim trendzie określanym mianem "nature writing", inni tłumaczą ten sukces tęsknotą za sielanką wiejskiego życia. A może pani Hansen po prostu dobrze pisze? Krimifantamania książkę już ma i wkrótce odpowie na te pytania.


3. Camilla Läckberg Schneelöwin (oryg. Lejontämjarenpol. Pogromca lwów, wyd. Czarna Owca 2015) 
Ledwie się ukazała, już na topie. (Swoją drogą, tempo publikacji niektórych tytułów w Polsce jest zastanawiające - książka ta ukazała się pół roku wcześniej niż w Niemczech!). Kamilka z kursu kreatywnego pisania dobrze odrobiła swoje lekcje i choć składniki do przepisu na bestseller nie wszystkim są znane, ona zdała się posiąść tę tajemną wiedzę, bowiem co napisze, to hicior. Czy ktoś może mnie oświecić, dlaczego polski wydawca sprzedaje pogromcę lwów, a niemiecki lwa, a właściwie lwicę, i to śnieżną? Mam nadzieję, że nie kryje się w tym głębszy sens...


4. Joachim Meyerhoff Ach, diese Lücke, diese entsetzliche Lücke (pol. -) 
Widzę tę okładkę, widzę tytuł ("Ach, ta luka, ta straszliwa luka") i już kocham tę książkę. Jak niewiele trzeba, żeby wzbudzić zainteresowanie czytelnika!... Wydaje się jednak, że w tym wypadku ani okładka, ani tytuł nie są miodową pułapką na niewinne pszczółki. Książka ta (a właściwie cykl, bo to już trzeci tom autobiograficznej powieści Meyerhoffa) jest niemiecką odpowiedzią na Knausgarda, i to taką, że Norweg może się chować, podobno. Jeśli wiodący krytyk literacki w Niemczech okrzykuje autora wirtuozem słowa, to chyba coś jest na rzeczy. Recenzja wkrótce. 


5. Martin Walser Ein sterbender Mann (pol. -) 
Jeden z wiodących niemieckich literatów przypomina się nową powieścią o jakże znamiennym tytule "Umierający mężczyzna" - autor, znany również w Polsce, choć wydano u nas zaledwie niewielką część jego dorobku, ma 89 lat. Przez jednych wychwalany, przez innych miażdżony - obojętne, jak odbiera się jego twórczość, nie sposób jej ignorować. Krimifantamania do dziś wspomina jedną z jego wcześniejszych książek "Ein fliehendes Pferd" z wielką atencją. Czas pokaże, czy najnowsza książka Walsera to tylko efemeryda, czy też i ona wryje się w umysły czytelników i historię niemieckiej literatury.

6. Sebastian Fitzek Das Joshua-Profil (pol. -) 
Król niemieckiego thrillera, kura, tfu, kogut znoszący złote... nie, nie pasuje. Więc niech będzie król. Może Midas. Albo cesarz. Władca niepodzielny. Częstotliwość, z jaką Fitzek wypuszcza kolejne bestsellery, zaczęła ostatnio niepokojąco wzrastać i jest odwrotnie proporcjonalna do jakości jego prozy. Autor sypie pomysłami jak piaskiem z dziurawego worka - co jeden to bardziej nieprawdopodobny. Od głupich i głupszych zwrotów akcji człowiek dostaje oczopląsu i pulpetacji serca, a nawet wątroby, a tymczasem grosiwo nabija kabzę... Po ostatnich dokonaniach Fitzka odczuwam niemrawą chęć na sięgnięcie po "Profil Joshuy", ale niech mi tam, pocierpię dla idei. A może tym razem obędzie się bez cierpienia?...

7. Kerstin Gier Silber. Das dritte Buch der Träume (pol. -) 
Trylogia "Silber" to niezaprzeczalnie jeden z większych komercyjnych sukcesów tej autorki. I choć zwykle bardzo sceptycznie odnoszę się do literatury tak zwanej "młodzieżowej" zwłaszcza tej fantastycznej, to tym razem twierdzę, że mało jest osób odpornych na czar tej historii. Gier pisze z pazurem, humorem, ironią, fajnie imaginuje i wplata fantastyczne elementy we współczesną, obyczajową opowieść. Niniejszy tytuł to trzeci, ostatni tom trylogii. Pozostaje teraz tylko czekać na ekranizację i... polskie wydanie ;-)



8. David Safier Mieses Karma 2 (pol. -) 
Autor "Mrówki w wielkim mieście" (lub "Marnej karmy", jak chciało wydawnictwo Amber, które wznowiło tę książkę na polskim rynku) powraca. Po kontynuacji nie należy spodziewać się niczego odkrywczego: ma być śmiesznie, odrobinę filozoficznie i rozrywkowo. Jak widać, recepta na sukces sprawdza się nawet w wersji odgrzewanej. 




9. Donna Leon Endlich mein (oryg. Falling in Lovepol. -) 
Dwudzieste czwarte śledztwo komisarza Brunnettiego. Dwudzieste czwarte!... To się nazywa popularność. Donna Leon trafia na listę Spiegla z regularnością szwajcarskiego zegarka, więc co tu się będę rozpisywać. Fani łykają, niefani kręcą głową. 






10. Cecelia Ahern Der Glasmurmelsammler (oryg. The Marble Collector, pol. -) 
Kolejna autorka taśmowych czytadeł, która zdaje się i w Polsce cieszy się niejaką popularnością. Przesuwają mi przed oczami jej książki, przychodzą i odchodzą, lekkostrawne i słodkie jak desery z fabryki. A ponieważ cukru nie jem, pozostawię opinię o tej powieści amatorkom. 





Wnioski? Kondycja niemieckiej literatury jest chyba niezła, przynajmniej sprzedażowo, bo na 10 tytułów 6 to książki niemieckojęzyczne. Trudno jednak się oprzeć wrażeniu, że początek roku obfituje w strawę dość lekką, jakby ludzie nie otrząsnęli się jeszcze po sylwestrowej nocy... choć to akurat grząski temat. Na coś ambitniejszego trzeba będzie pewnie poczekać do wiosny, kiedy wydawnictwa sypną nowościami, by zdążyć na lipskie targi książki. 
Z ciekawostek okołoksiążkowych warto nadmienić, że nowe wydanie "Mein Kampf" z historyczno-krytycznym komentarzem tuż po premierze w zeszłym tygodniu uplasowało się na dwudziestym miejscu wśród książek non-fiction. Nie należy się chyba obawiać, że ta wysoka sprzedaż to wyraz ciągle żywych nacjonalistycznych resentymentów. To raczej wynik zainteresowania naukowym komentarzem do wydania i medialnego tumultu wokół tej publikacji, która stała się możliwa ze względu na wygaśnięcie praw, będących dotychczas w posiadaniu Bawarii. 

I na koniec mały "Schmankerl", czyli czym się zachwycali Niemcy dwadzieścia lat temu: na pierwszym miejscu "Spadkobierczyni Medicusa" Noah Gordona, na drugim romansidło Rosamunde Pilcher "Powrót do domu", na trzecim "Zaklinacz koni" Evansa, czwarte - "Świat Zofii" Gaardera, i na piątym "Syn cyrku" Johna Irvinga. Straszne. 

wtorek, 12 stycznia 2016

Antysłowo roku 2015



Ja to jednak mam nosa. Kiedy w sierpniu 2012 roku w ramach cyklu "Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne" zainteresowałam się problematycznym niemieckim słówkiem "Gutmensch", nie sądziłam, że dwa i pół roku później jury złożone z niemieckich językoznawców, dziennikarzy i przedstawicieli mediów ogłosi naszego "dobrego człowieka" antysłowem roku (Unwort des Jahres). Słowo to jest w obiegu od dawna i od dawna jest, jak widać, przyczyną bezsennych nocy niektórych tłumaczy. Dopiero w ubiegłym roku jednak stało się "szczególnie prominentne", jak uznało jury, a to za sprawą problematyki uchodźczej.

O co w tym wszystkim chodzi? Naukowcy chcą uwrażliwić użytkowników języka na pewne zjawiska. Antysłowo roku ma zwrócić uwagę społeczeństwa na niewłaściwe, nierzeczowe lub niehumanitarne sformułowania stosowane w codziennym języku. W ubiegłym roku słowo "Gutmensch" było wielokrotnie nadużywane jako inwektywa osób angażujących się w wolontariant na rzecz uchodźców lub występujących przeciwko atakom na schroniska dla azylantów. Użycie tego słowa w tym kontekście i w takim charakterze stanowi zniesławienie tolerancji i uczynności, i przedstawienie ich jako czegoś naiwnego, głupiego i zacofanego, jako "syndromu pomocnika" i moralnego imperializmu - tak uzasadniali swój wybór jurorzy.

Ale co właściwie oznacza "Gutmensch"? Niuansami znaczeniowymi tego pojęcia zajmowaliśmy się tutaj. W ogromnym skrócie można powiedzieć, że "Gutmensch" to określenie pejoratywne i ironiczne, stosowane w stosunku do osoby, której można przypisać zachowanie szczególnie moralizatorskie lub naiwnie dobroduszne. "Gutmensch" ma dobre chęci, szczytne cele i pragnie zmieniać świat. Jego poczynania są jednak postrzegane jako wątpliwe, błędne lub jednostronne i naiwne. "Gutmensch" wykazuje tendencyjnie przesadną "polityczną poprawność", ale jego dobrym chęciom towarzyszy często ignorancja. "Gutmensch" swoje wie i ma niezachwiany światopogląd i zawsze bierze stronę słabszego.

Znalezienie polskiego ekwiwalentu językowego dla tego pojęcia nie jest łatwe, łamaliśmy sobie wspólnie nad tym głowę, padło wiele propozycji. Do jakich wniosków doszliśmy, można przeczytaj tutaj.

Niemieckie jury wybrało zwycięskie pojęcie spośród kilkuset nadesłanych propozycji. Wśród faworytów znalazły się słowa "Hausaufgaben" (czyli praca domowa, tutaj w kontekście kryzysu greckiego) oraz "Verschwulung" (w wolnym tłumaczeniu "spedalenie". Był to kontrowersyjny tytuł książki Akifa Pirinçciego, mający zwracać uwagę na zniewieściałość mężczyzn, ale jednocześnie dyskryminujący homoseksualistów. Książka wywołała skandal i została objęta bojkotem).

W poprzednich latach werdykt jury wyglądał następująco:
- 2014: Lügenpresse (czyli "kłamliwa prasa"), słowo nadużywane przez organizację Pegida,
- 2013: Sozialtourismus ("turystyka socjalna"), czyli wędrówka w ramach Unii celem pobierania świadczeń socjalnych w innym kraju,
- 2012: Opfer-Abo (o tym pisałam tutaj).

W Polsce przyznaje się nagrodę "Srebrne usta". Aż strach pomyśleć, jakie określenia mogą ją zdobyć w tym roku, w obliczu narastającej agresji słownej i językowego cynizmu.



piątek, 8 stycznia 2016

Emily St. John Mandel "Das Licht der letzten Tage" (Stacja jedenaście) - opowieść o świetle, które zgasło


Wydawnictwo: Piper
Tytuł oryginału: Station Eleven
Tłumaczenie na język niemiecki: Wibke Kuhn
Data wydania: 14.09.2015
Liczba stron: 416
Cena: € 14,99

Jak musiałby wyglądać świat, w którym zatęskniłbyś za leczeniem kanałowym? Albo za wkurzającą reklamą środka na wzdęcia? Za głupawymi komciami i fociami koteczków na fejsbuku? Za smogiem? Za widokiem przelatującego gdzieś wysoko samolotu? Za mdląco-słodkim zapachem proszka do prania, którego nigdy nie kupowałeś, bo ten zapach? Za smakiem pomarańczy?... Wbrew wszelkim apokaliptycznym wizjom, nasuwającym się przy próbach wyobrażenia sobie tak straszliwie spustoszonego uniwersum, świat ten byłby tylko trochę spokojniejszy od naszego. Cichszy, bardziej wyludniowy. Bardziej pierwotny.

Tak przynajmniej chce autorka książki, niepasującej do żadnej z popularnych gatunkowych szufladek, zatytułowanej "Stacja jedenaście". Niemiecki wydawca postawił na nieco bardziej poetycki tytuł "Światło dni ostatnich", który brzmi może mniej zagadkowo niż oryginalny, za to sugeruje pewien kierunek, w którym postanowiła pójść autorka. A kierunek ten jest nieoczywisty. Owszem, mnogość książek traktujących o rozmaitych scenariuszach postapo wywołuje w większości czytelników jednoznaczne skojarzenia i oczekiwania - dużo przemocy, krwi, ruin, obrzydliwości, beznadziei. Tu i ówdzie przemknie jakiś wampir lub zombie, gdzieniegdzie świat spustoszy wojna, niekiedy świat zostanie skuty okowami totalitaryzmu. Tutaj zagłada odbyła się cicho, niemal łagodnie. I błyskawicznie. Wystarczył zmutowany i agresywny wirus świńskiej grypy o skrajnie krótkim czasie inkubacji. I już. Po ludzkości. Prawie.

Okładka wydania polskiego
Papierowy Księżyc 2015
Ale tak jak nieoczywisty jest sposób, w jaki autorka postanowiła niemal doszczętnie wytępić człowieka, tak nieoczywista jest konstrukcja tej powieści i jej bohaterowie. Wydaje się, że centralnym bohaterem jest Arthur Leander, prominentny aktor i celebryta, który już w pierwszej scenie, a także na scenie (teatru), umiera. Słowa "wydaje się" zostały tu użyte celowo, bowiem snucie opowieści wokół postaci, którą uśmierca się już na wstępie, jest albo posunięciem samobójczym, dławiącym w zarodku wszelkie napięcie, albo całkiem sprytnym, choć wymagającym pewnej sprawności warsztatowej. Okazuje się, że Mandel zupełnie nieźle radzi sobie z kompozycją i ochoczo, ale nie bezładnie miesza wątki i przekłada płaszczyzny czasowe. I to, co początkowo mogło się jawić niejakim chaosem, staje się drobiazgowo zaplanowaną architekturą. A co najważniejsze, zaprojektowany w ten sposób gmach nie wali się i stawia opór narracyjnym wichrom. 

Mamy więc tu losy garstki bohaterów, których powiązania nie zawsze są dla nas jasne, a gdzieś w tle losy świata, który w niespektakularny sposób pozbył się swego najniebezpieczniejszego wroga - człowieka, wraz z jego całą ekspansywnością. Planeta Ziemia niewątpliwie odpocznie i zregeneruje się po wiekach niszczycielskiego jego królowania, ale czy zregeneruje się homo sapiens? Czy naprawdę tak krucha jest nasza cywilizacja? Czy tak niewiele trzeba, by sprowadzić naszą egzystencję do nagiego, egzystencjalnego przeżycia? A co jeśli to nie przeżycie jest najważniejsze? Autorka prowokacyjnie stawia te pytania i podsuwa odpowiedzi, wysyłając w drogę wędrowną trupę aktorów i muzyków, którzy wbrew wszystkiemu odwiedzają kolejne rozproszone ludzkie osady, by z absurdalną przekorą grać Beethovena i wystawiać Szekspira. 

I nie dziwmy się, kiedy na swej drodze wszystkie te tuby, klarnety i drugie skrzypce spotykają fałszywych proroków, kolekcjonerów okruchów minionej cywilizacji lub bohaterów unikalnych komiksów. W tej powieści nic nie jest dziełem przypadku. I choć nie znajdziemy w niej tego, czego się spodziewaliśmy, da nam ona znacznie więcej: kilka momentów zaskoczenia, trochę poezji i filozofii, odrobinę melancholijnej zadumy nad istotą ludzkiej egzystencji. A do tego świetny język i niebanalnych bohaterów. I jedną z najpiękniejszych i najbardziej budujących literackich scen - tę ze światłem. Wiecie, którą. 


Pierwsze zdanie: "Król stał chwiejnie w kałuży niebieskiego światła*."
Gdzie i kiedy: Toronto, okolice jeziora Michigan, Malezja, w niedalekiej przyszłości i dwadzieścia lat później
W dwóch słowach: gdybanie melancholijne
Dla kogo: dla pesymistów, fanów survivalu i poetów
Ciepło / zimno: 93°

* Tłumaczenie moje na podstawie wydania niemieckiego.

piątek, 1 stycznia 2016

Arytmetyka (ze szczyptą wodolejstwa) na koniec roku

No dobrze, miałam nie podsumowywać, nie rankingować, nie przechwalać się osiągnięciami ani nie stawiać pod pręgierzem przegranych, ale swędzą mnie palce, więc... zapraszam to krótkich remniscencji z minionego roku.

Przeczytałam mniej książek, niż bym chciała - jakoś nieustannie mam wrażenie, że mnie coś omija. Trawi mnie ciągły głód książek wybitnych, cennych, wartościowych, pozwalających wspiąć się na wyższy poziom człowieczeństwa (wiem, to górnolotne słowa, ale dziś Nowy Rok, więc mi wolno). A kiedy przyglądam się zestawieniu książek przeczytanych, uderza mnie mnogość tytułów miernych, miałkich, nieistotnych, przeciętnych. Więc staram się czytać mniej, za to więcej książek ważnych. A przynajmniej takie są założenia. I postanowienia na przyszłość.

Ale do konkretów. Z 77 przeczytanych (do końca, bo porzuconych było więcej) książek tylko 23 były po polsku. Reszta - po niemiecku. Wniosek na przyszłość: czytać więcej po polsku, więcej po angielsku. I wrócić do lektur rosyjskich. Wśród autorów znalazło się 23 Niemców, 8 Polaków, 16 Amerykanów, 9 Brytyjczyków, 3 Szwedów, 1 Szkot, 1 Nigeryjka, 1 Finka, 2 Norwegów, 2 Duńczyków, 1 Australijczyk, 1 Japonka oraz 1 Francuz.

Czy były objawienia? Nie. Ale kilka oczarowań. Pierwszym z nich, być może największym, okazała się pochodząca z Gruzji, ale pisząca po niemiecku Nino Haratischwili i jej monumentalna powieść, gatunkowo zupełnie odmienna od preferowanych przeze mnie książek. Das achte Leben (für Brilka) (w tłumaczeniu dowolnym Ósme życie (dla Brilki) jest powieścią mamucią (prawie 1300 stron) i podobnym ciężarze gatunkowym. Niezwykła panorama dziejów Gruzji i Rosji, porywająca saga i traktat o tożsamości. Zapamiętajcie to nazwisko. Wiem, że wydawnictwo Otwarte pracuje nad publikacją tej powieści, ze względu na objętość przekład zapewne zajmie jeszcze trochę czasu, ale może zdążą w tym roku?... I kiedy się już ukaże, nie bójcie się tej cegły. Lektura wynagrodzi Wam wszystkie znoje związane z trzymaniem pokaźnego woluminu w ręku (poza tym są jeszcze czytniki).

Zachwycił mnie Tom Hillenbrand i jego kulinarno-kryminalna seria z luksemburskim kucharzem i domorosłym śledczym Xavierem Kiefferem w roli głównej - takiej lekkości pióra, humoru i rozrywki w wydaniu niemieckimdawno już nie doświadczyłam.

Świetna okazała się powieść fińskiej autorki Emmi Itäranty Der Geschmack von Wasser (Smak wody) - wizja przyszłości, w której najcenniejszym dobrem jest woda. Podobny temat, jak u Bacigalupiego, ale kompletnie odmienne ujęcie - bardziej poetyckie, kameralne, delikatne. Jedna z lepszych powieści roku.

Z kolei jedną z najdziwniejszych i zagadkowych książek minionego roku i zarazem bardzo wizjonerskim obrazem przyszłości była powieść młodej Amerykanki Moniki Byrne Die Brücke (oryg. The Girl in the Road). Świeża, frapująca, ale... dziwna. Długo nad nią siedziałam, parę razy przerywałam lekturę, wracałam, bo jednak książka wywierała jakiś magentyczny ciąg. Nazwisko autorki trzeba zapamiętać, bo to na pewno nie ostatnie słowo tej pisarki. Notabene, oceniłam tę powieść znacznie wyżej niż okrzyczaną Zabójczą sprawiedliwość Ann Leckie, która okazała się dziełem przegadanym, upakowanym do granic możliwości i mało przekonującym.

Z klimatów polskich podobały mi się Dygot Jakuba Małeckiego, Tajemnica domu Helclów duetu Dehnel & Tarczyński i - uwaga - Mgła Kai Malanowskiej. Ta ostatnia spróbowała swych sił w kryminale i choć nie jest to powieść idealna, to jednak dojrzała warsztatowo, spójna, o sensownej intrydze i wiarygodnych portretach bohaterów.

Wymagającą, ale satysfakcjonującą lekturą okazały się Serca, dłonie, głosy Iana McDonalda. Kosztowała mnie dużo czasu i wysiłku, ale się opłaciło.

Do rozczarowań minionego roku muszę niestety zaliczyć najnowszą Elisabeth George i jej "Bedenke was du tust"(oryg. A Banquet of Consequences), czyli dziewiętnasty (!) tom przygód inspectora Lynleya i sierżant Barbary Havers. George chyba już jednak wyczerpała pomysły na kontynuowanie tej serii, a sposób, w jaki przedstawia tak wspaniałą niegdyś postać jak Barbara, mogę już tylko określić mianem głupiego i niesmacznego.
Beznadziejnie płytką lekturą okazał się także najnowszy kryminał duetu Hjorth & Rosenfeld , który po świetnej Niemowie jest do bólu wtórny i zwyczajnie nieciekawy, a już to, co autorzy wyprawiają z głównymi bohaterami, to już jakaś farsa. Tanja przypomina zachowaniem pięcioletnią dziewczynkę z przedszkola, a Sebastian... szkoda słów.

Poziom trzymali natomiast Amerykanie: Michael Connelly (Piąty świadek i Black Box), Greg Iles (Natchez Burning) i T. C. Boyle (The Harder They Come).

Aha, i jeszcze chciałam zwrócić Waszą uwagę na jeden debiut, który w tym roku ukaże się również i w Polsce. Tony Parsons, nowy Brytyjczyk na kryminalnej scenie, napisał całkiem zgrabną powieść "Murder Bag" (niem. "Dein finsteres Herz"), którą wyda wkrótce Albatros pod jakimś bezsensownym tytułem "Krwawa wyliczanka". Nie zrażajcie się tym, powieść jest niezła - nie rewelacyjna, ale niezła. A że to początek serii, jest szansa, że będzie komu kibicować w przyszłości.

Próby utrzymania jakiejś równowagi między fantastyką, kryminałami i obyczajówkami, czytaniem po polsku, niemiecku i w innych językach wypadały w ubiegłym roku różnie. Więcej wyważenia! - pragnęłoby się zawołać. Wołam więc, nie tylko do siebie zresztą, i bardzo się cieszę na nowe niezbadane książkowe światy. Niech nas wzbogacą.