![]() |
Żródło: ProfDEH |
Nachodzą mnie ostatnimi czasy refleksje różne, różniste, krążące wszystkie wokół jednego, niezmiernie istotnego, egzestencjalnego wręcz pytania, z którym mierzy się każdy admirator książek: skąd je brać? Wiadomo, większość zapewne korzysta z wszelkiego rodzaju księgarń. Są jednak księgarnie i są KSIĘGARNIE, a nawet księgarnie. Pominę milczeniem moją specyficzną sytuację, skazującą mnie na kupowanie polskich książek nie spontanicznie, pod wpływem impulsu, w małym antykwariacie na rogu, a w internetowych przedsiębiorstwach, mniej lub bardziej sprawnie realizujących usługę dostawy produktu, bo nic to nie wnosi do zasadniczego dylematu.
Większość czytelniczej strawy kupuję bowiem w miejscu terytorialnie zgodnym z miejcem zamieszkania. Jaki mam wybór? Jest wszechobecny gigant, perfekcyjnie funkcjonująca machina marketingowo-logistyczna, kusząca zakupami zawsze i wszędzie, magicznym wciśnięciem wirtualnego klawisza zaspokajająca każdą, najbardziej wygórowaną książkową żądzę. Gigant dostarcza książki punktualnie jak w zegarku już następnego dnia, nie bierze za dostawę nawet cencika, zapamiętuje czytelnicze gusta i podsuwa wrednie kolejne zachęty i podniety.
Aż mi czasem cierpnie skóra, gdy pomyślę o tym potworze nierealnym, znającym moje najskrytsze książkowe marzenia i nicującym mnie na wskrość swym wszechwiedzącym internetowem ślepiem. Potwór działa bez żadnych, najmniejszych nawet wpadek, a nawet bez szemrania przyjmuje zwroty - książki niechciane, kupione przez pomyłkę, zdublowane. I bezlitośnie niszczy konkurencję.
Z góry uprzedzam, że wszelka dyskusja o niszczeniu rywali ceną jest bezzasadna - niemiecki ustawodawca zadbał o to, by jednakowe szanse miał wielkomiejski czy internetowy potentat i wsiowa sklepina z dziesięcioma książkami na krzyż: cena książki ma być jednakowa wszędzie i zgodna z wydrukowaną na okładce. I już.
A mimo to lokalne księgarenki na rogu upadają.
Dziś, na fali wspaniałomyślności i może też odrobiny litości dla miejscowej sklepiny, wpadłam do jedynej księgarni w podmonachijskim Karlsfeldzie. Bez konkretnego zamysłu, ot tak, pooglądać, powdychać zapach książek, może w przypływie chętki kupić coś ciekawego. Długo mi to rozglądanie się nie zajęło - sklep ten jest wyjątkowo nędznie zaopatrzony, oferuje w zasadzie wyłącznie parę nowości belestrystycznych, kryminalnych, coś dla dzieci, ze dwie książki kucharskie i kalendarze. O fantastyce nikt tu nie słyszał, podobnie jak o większości pozycji kryminalnych spoza listy bestsellerów. Ale chętne do pomocy panie zapewniają, że wszystko można zamówić i odebrać następnego dnia, co mnie średnio rajcuje - wszak ten sam serwis oferuje internetowy gigant, i to za naciśnięciem magicznego guzika, za darmo. Po chwili wahania postanawiam jednak wesprzeć lokalnego przedsiębiorcę i stawić czoła globalizacji. Wybieram najnowszy hicior Fitzka, napisany wspólnie z medykiem sądowym Tsokosem. Cena trochę nieprzyjemna, bo 19,99. Euro, rzecz jasna. Wręczam rozpływającej się w uśmiechach (w końcu trzeba zabiegać o klienta, prawda?) banknot pięćdziesiąt euro i dostaję po chwili resztę - jednego centa... Chrząkam nerwowo i informuję, że dałam pięć dych. Uśmiech rzednie i rozpływa się w nirwanie. Krótka konsternacja, wahanie, wymiana spojrzeń z drugą panią, układającą książki na półkach. Upieram się przy swoim. Widzę, jak w szarych zwojach ekspedientki walczą ze sobą dwie opcje. Wygrywa opcja przyjaźni dla klienta. Dostaję moje trzydzieści euro, odprowadzana lodowatą ciszą. Czuję się jak złodziejka.
Nie muszę dodawać, że globalny gigant nie pomylił się jeszcze ani razu. Nie chciał mnie nigdy oszukać, ani nie odprowadził lodowatym milczeniem do drzwi.
A Wy? Gdzie kupilibyście swój czytelniczy chleb następnym razem?...