Ads 468x60px

środa, 30 kwietnia 2014

Robert Silverberg "Dying inside" (Umierając żyjemy) - czyli był sobie telepata


                     
Wydawnictwo: Heyne
Tytuł oryginału: Dying Inside
Tłumaczenie: Gisela Stege
Data premiery wydania oryginalnego: 1972
Liczba stron: 225
Cena e-booka: 3,99 euro 


Wydawnictwo Heyne niezaprzeczalnie ma ogromne zasługi na polu krzewenia fantastyki, wydaje dużo, wydaje tytuły, których nie znajdziecie w innych domach wydaniczych i wydaje - uwaga - zapomnianą już klasykę fantastyki. Bez większego szumu, ale regularnie wznawia dzieła, które na dobre wpisały się do kanonu fantastycznego, o ten kanon się otarły, a nawet wylądowały gdzieś całkiem z boku, często są dziś już zupełnie niedostępne lub pojawiają się jak pożółkłe efemerydy na półkach antykwariatów. Że większość tych tytułów wznawiana jest wyłącznie w formie elektronicznej na czytnik? Mnie to akurat nie przeszkadza, a wręcz odwrotnie - stanowi wielki atut, bo w ten sposób mogę za przystępną cenę uzupełnić zbiory.

"Umierając żyjemy" pióra niezwykle płodnego literacko Roberta Silverberga ukazało się niedawno w tej serii wznowień klasyki s-f. Niezbyt duża objętościowo powieść jest chyba dość nietypowa dla całości twórczości Silverberga, właściwie prawie mainstreamowa, ale pokazuje, że science fiction to nie tylko gwiazdy, rakiety i cyborgi. Powieść, uboga w akcję i spektakularne efekty, a bogata w walory literackie i powalającą finezję psychologiczną, można podsumować lapidarną frazą: wynurzenia pewnego telepaty.

David Selig, niezwykle oczytany i wyształcony czterdziestoletni nowojorczyk, pracujący jako ghostweiter, potrafi czytać w ludzkich myślach. Dosłownie. Wnika w umysły napotykanych osób, mentalnie je eksploruje, czasem muska je ledwie swymi mackami, czasem brutalnie gwałci i wdziera się bezceremonialnie do naintymniejszych pokładów ludzkich doznań. I nie tylko ludzkich. Potrafi wejść w niewielki łepek pszczoły i doznać uczucia maleńkości, skrzydlatości i włochatości, poczuć suchy świat owada: bezkrwisty i wysuszony. Wraz z owadem wbija się w wilgotne, parne, ciężkie od pyłku wnętrze kwiatu i fasetowymi oczami patrzy na świat, podzielony na popękany na tysiąc kawałków szary świat.

Dar czy przekleństwo? Selig jest przekonany, że to drugie. Rozdarty, niedowartościowany, mimo dodatkowego "trzeciego oka" błądzący po omacku, nieudolny w socjalnych kontaktach, samotny i wyobcowany. Jest przekonany, że jest wyjątkiem, tragiczną anomalią, okrutnym żartem genetyki, do momentu, kiedy spotyka Nyquista, który - ku jego ogromnemu zdumieniu - również jest telepatą. I to takim, który traktuje swoje nadnaturalne zdolności zupełnie inaczej niż Selig: Silverberg, konfrontując te postacie, demonstruje, jak własne nastawienie, narzucone przez siebie okowy i granice determinują los człowieka. Nyquist bez najmniejszych skrupułów korzysta z daru, o który - jak sam mówi - nie prosił. I dobrze z nim żyje. Bardzo dobrze żyje. Jakby tego było mało, David pewnego dnia stwierdza, że jego dar zanika. Życie z telepatią wydawało mu się gehenną, bez niej staje się szare, wymarłe, popsute. Mentalna impotencja zamienia jego egzystencję w piekło.

Okładka wydania polskiego
Niewiele tu akcji, sporo bezpośredniego zapisu przepływu świadomości. Linearność fabuły jest zakłócona licznymi retrospekcjami, narracja chaotycznie waha się między pierwszoosobową a trzecioosobową, często w środku zdania. To poszatkowanie zwiększa weryzm osobliwego wglądu w myśli telepaty. Trzeba przyznać, że "Umierając żyjemy" to może nie najlepsza, ale z pewnością najbardziej realistyczna, najintymniejsza, najwnikliwsza opowieść o telepatii - warto popłynąć z mentalnym prądem Seliga choćby po to, by potowarzyszyć mu w seksualnych eskapadach, zintensyfikowanych doznaniami partnerki - co jest fascynujące i brudne zarazem, na granicy dobrego smaku. Ale za to jak rewelacyjnie napisane! Niedowiarkom, mentorskim tonem deprecjonującym walory literackie dzieł z gatunku fantastyki powinno się podsuwać takie powieści celem zdyskredytowania ich wstecznych przekonań.

Całości dopełnia interesująca panorama amerykańskich realiów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: Wietnam, rewolucja seksualna, wszechobecna konsumpcja rozmaitych środków psychotropowych, nieco odmienna od współczesnej wizja kwestii rasowej - wszystko to widziane oczami telepaty. Ale żeby nie było zbyt różowo, dodam, że to powieść niełatwa w odbiorze, momentami bardzo chaotyczna, hermetyczna i nie zawsze lekkostrawna. W Polsce wydana została przez Rebis w serii z Salamandrą. Dla koneserów? Nie tylko, także dla czytelników głównonurtowych, gotowych na mentalne eksperymenty.


Pierwsze zdanie: "Znowu muszę pojechać na uniwersytet i zdobyć trochę dolarów." 
Gdzie i kiedy: Nowy Jork, lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX wieku
W dwóch słowach: telepatia i entropia
Dla kogo: dla telepatów, dla czytelników głównonurtowych i miłośników amerykańskich realiów lat siedemdziesiątych
Ciepło / zimno: 75°

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Eksplorując nieznane.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Veit Etzold "Cięcie" - czyli jak zaszokować, gdy już nic nie szokuje





Są książki, których lektura napełnia narastającą zgrozą i odrazą. Aż do momentu, gdy wydaje się, że apogeum zostało osiągnięte i już nic, absolutnie nic nie jest w stanie przebić mieszanki ambiwalentnych odczuć, że to już szczyt tego, co możemy znieść. Jeszcze kropla, a czara wstrętu, zniesmaczenia i przerażenia przepełni się i coś w nas pęknie, ostatecznie i nieodwracalnie. I ta kropla pada, a my dowiadujemy się o sobie czegoś nowego: że granice naszej percepcji i tego, co wydaje nam się, że jesteśmy w stanie znieść, są gumowe.

Lektura powieści Veita Etzolda dostarcza takich wrażeń. „Cięcie” to powieść w każdym calu wypełniająca ramy gatunku, który można by określić mianem „shockera”. Jego zadaniem jest szokowanie, przekraczanie granic i trzymanie w ekstremalnym napięciu, często kosztem wyrafinowanej kreacji bohaterów czy wiarygodności fabuły. Pod tym względem autor wypełnił swoje zadanie w stu procentach: „Cięcie” szokuje. Ale nie tylko.

Dalej czytaj na stronie serwisu Zbrodni w Bibliotece, czyli prościutko tutaj. Zapraszam!


środa, 23 kwietnia 2014

Wit Szostak "Sto dni bez słońca" - czyli maskonury po finnegańsku


Wydawnictwo: Powergraph
Data premiery: kwiecień 2014
Seria: Kontrapunkty
Liczba stron: 464
Cena: 39,00 zł

Wszystko przez Czułego Barbarzyńcę. Nie planowałam tej książki, nie czekałam, nie śledziłam tęsknym okiem w zapowiedziach, choć nazwisko autora nie jest mi całkiem obce, jak zapewne wielu czytelnikom, zapędzających się w fantastyczne rewiry. Ale kiedy przycupnęłam w tej dziwnej kawiarni nad rewelacyjną wiosenną herbatą z rozmarynem i jeszcze bardziej rewelacyjnym plackiem z porzeczkami, "Sto dni bez słońca" zamrugało do mnie z półki, znajdującej się o wyciągnięcie ręki. Nie wiem jak wy, ale ja na mrugania i podobne zachęty książek nie jestem obojętna. Powieść, zacnie wydana, reklamująca się jako "szalenie zabawna, strasznie smutna i niebezpiecznie inteligentna" przykleiła się do mnie i nijak nie chciała odkleić, i mimo iż miała cenę nieładną, znacznie przewyższającą rozmaite internetowe okazje, z księgarni wyszłam już obarczona jej ciężarem. Zgubne są wizyty u Czułego Barbarzyńcy*... Jakby tego było mało, książka wepchnęła się bez kolejki, niczym jakaś ostentacyjnie ciężarna, i nie popuściła, dopóki nie przewróciłam ostatniej strony. I tak oto, targana sprzecznymi emocjami, melduję, że "Sto dni bez słońca" jest jak dotąd największą literacką niespodzianką tego roku. Choć nic tego nie zapowiadało. 

Lesław Srebroń, we własnym mniemaniu "skromny badacz" i piewca twórczości genialnego polskiego pisarza fantastycznego Filipa Włócznika, nadzieja poskiej humanistyki, a wręcz polski Joyce, mesjasz, mający ocalić od ostatecznej zagłady cywilizację zachodu, udaje się na położony gdzieś na Atlantyku archipelag Finneganów, gdzie w ramach uniwersyteckiej wymiany ma poprowadzić cykl wykładów na tamtejszym St. Brendan College. Relację z jego pobytu na zapomnianej przez Boga i ludzi wysepce (próżno szukać jej nawet w Wikipedii) poznajemy z jego własnych ust, a ściślej z "dzienniczka pokładowego", gdzie krakowski doktor polonistyki zapisuje swe wrażenia z pobytu, które z czasem nabierają - znowu w jego własnym mniemaniu - wymiaru wielowarstwowej powieści mieszczańskiej, a nawet dzieła, mogącego konkurować z "Ulissesem". Srebroń, początkowo onieśmielony i wyobcowany w akademickim mikroświatku, poczyna sobie coraz śmielej, powołując w końcu do życia projekt ocalenia humanistycznej spuścizny Europy. Lektura jego relacji wywołuje początkowo niedowierzanie i niezrozumienie (hę?... co to w ogóle za koleś?), następnie uśmiech rozbawienia, przeradzający się w jawną uciechę, a na końcu bezbrzeżny smutek i głęboką refleksję nad kwestią postrzegania siebie. 

Zdzieranie poszczególnych warstw tej powieści sprawia niewypowiedzianą radochę. Niektórzy odczytają ją jako parodię powieści uniwersyteckiej, prześmiewczą karykaturę zadęcia i pseudonaukowości środowiska akademickiego. I rzeczywiście, niekiedy można odnieść wrażenie, że jesteśmy świadkiem ciągu gagów, a Srebroń (Mamoń?), posiadający niewątpliwe zadatki na postać kultową, to megaloman, fajtłapa i zadufany w sobie idiota. Dość wspomnieć tweedową marynarkę zakupioną w sklepie pana Howlina, fajczarski zestaw zamówiony w internecie czy gorączkowe tworzenie listy probemów, trawiących współczesną cywilizację. Ale przychodzi taki moment, kiedy postać Srebronia przestaje śmieszyć i budzić zażenowanie. Bezmiar iluzji, w jakim się pogrąża, ogrom usypanego z piasku zamku, niepodważalność przekonania o własnej wyjątkowości przerażają i napawają głębokim smutkiem. Szostak wspomniał gdzieś, że zastanawiał się nad tym, co by było, gdyby zajrzeć do głowy błędnego rycerza, nieustającego w walce o ideały, gdyby spróbować pojąć myślenie takiego Don Kichota. Pełne patosu i egzaltacji wyznania Srebronia - postaci  śmiesznej i tragicznej zarazem - są takim myślowym eksperymentem, próbą podejrzenia, jak widzi świat człowiek odbierany jako dziwak. Kim jest zatem Srebroń? Niekompatybilnym romantykiem, piewcą pogrzebanych ideałów, naiwniakiem czy zadufanym w sobie pseudointeligentem, zakochanym w sobie kretynem, niepotrafiącym interpretować zachowań innych i wszędzie dopatrującym się nieistniejących intencji? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna.

Jakiekolwiek byśmy snuli przypuszczenia, "Sto lat bez słońca" okaże się lekturą tyleż krotochwilną, co refleksyjną. Niechże każdy odkryje w niej to, co mu najbliższe. Ja z chęcią podsunęłabym tę książkę paru poznanym "srebroniom" polskiej "wysokiej" kultury, wątpiąc jednak, czy rozpoznaliby w tym krzywym zwierciadle własną, pełną pychy gębę.


Pierwsze zdanie: "Finnegany wyrastają samotnie na Atlantyku niczym niechciane, porzucone dzieci Hebrydów." 
Gdzie i kiedy: Finnegan Wielki, współcześnie
W dwóch słowach: fantastyczna niefantastyczna
Dla kogo: dla lubiących satyrę, niejednoznaczność i Don Kichota
Ciepło / zimno: 96°

* Wydało się. Tak, byłam na święta w Polsce. Przywiozłam pół bagażnika książek, spory bagaż refleksji i gigantyczny katar. 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

ABC tłumacza czyli jak nie przekładać tekstów literackich



W obcowaniu z literaturą tylko nieliczni mogą zaznać łaski nieprzefiltrowanego dotyku słowa, bowiem, statystycznie biorąc, zaledwie garstka czytelników opanowała język obcy na tyle dobrze, by bez przeszkód, na poziomie native'a, korzystać z dobrodziejstwa rozumienia tekstów w oryginale. Nawet ci, którzy władają językiem tak dobrze, że mogliby czytać w oryginale, często tego nie robią - z lenistwa, wygodnictwa, braku dostępności tekstu. Siłą rzeczy korzystamy z pośrednictwa tłumaczy, w dobrej wierze zakładając, że otrzymamy książkę odpowiadającą zamysłowi autora, a przynajmniej bardzo temu zamysłowi bliską. Każdy, kto choć raz zadał sobie trud porównania jakiegokolwiek przekładu, wie, jak iluzoryczne to założenie.

Tłumacz z natury rzeczy pełni rolę filtra. W idealnym przypadku to, co doń wchodzi, powinno odpowiadać temu, co zeń wychodzi - tyle, że w języku docelowym. Począwszy od sensu, zamiaru autora, poprzez rejstr, konotacje, po ekwiwalenty semantyczne, tłumaczenie powinno odpowiadać oryginałowi. Jak łatwo się jednak domyślić, przypadki idealne występują nader rzadko. W rzeczywistości każdy tłumacz mimowolnie odciska na tekście swój własny, indywidualny stempel. Już w momencie czytania i rozumienia oryginalnego tekstu w większym lub mniejszym stopniu bezwiednie zmienia przekaz, który nie do każdego dociera w identyczy sposób. Zmienia go jednak przede wszystkim w momencie odtwarzania go w języku docelowym, preferując takie lub inne słownictwo, muskając tekst cieniem idiolektu, koloryzując i kształtując tak, że niekiedy dość znacznie zaczyna odbiegać od oryginału. Dobrze, gdy tłumacz jest tłumaczem potocznie nazywanym "dobrym": ten i zrozumie, co trzeba, i napisze, jak trzeba, uwzględniając całą otoczkę, nie bojąc się odchodzenia od dosłowności i rzucając w odpowiednich miejscach kotwicę, która powstrzyma go przed oddryfowaniem. Są tłumacze genialni, obdarzeni wielkim darem odnajdywania właściwych słów, są rzemieślnicy, solidnie i rzetelnie wykonujący swoją pracę, są też jednak i partacze, którzy nigdy nie powinni brać się za tekst. Ci, choćby chcieli dobrze, i tak sknocą, bo brakuje im fachowego przygotowania, wiedzy, talentu, a także - owszem, zdarza się i to - zwykłej znajomości języka oryginału.

Jako tłumaczka i czytelniczka znam obie strony medalu. Bywa, że czytając czyjś przekład, zajrzę do oryginału, by podpatrzeć warsztat, zobaczyć, jak koledzy po fachu poradzili sobie z pułapkami tekstu. Bywa, że skłaniam wtedy głowę z szacunkiem, bywa, że kręcę nią z dezaprobatą, bywa jednak i tak, że gubię szczękę ze zdumienia, bo tekst, który polski czytelnik otrzymał jako "tłumaczenie", nijak się ma do oryginału.

Nie liczę na to, że ten wpis (i pochodne jego, bo w zamierzeniu ma on być tworem cyklicznym) zrewolucjonizuje rzeczywistość a tłumacze nagle zaczną pracować tak, jak powinni. Jest, jak jest: stawki za tłumaczenia są marne, wielu tłumaczy "trzaska" po kilka książek na kwartał, żeby wyjść na swoje, co odbija się na jakości (inna rzecz, czy trzeba godzić się na fuszerkę w imię niskich zarobków). Nie zamierzam nikogo stawiać pod pręgierzem, moim zamiarem jest uwrażliwić na pewne zjawiska parających się przekładem i czytelników, pokazać kulisy pracy tłumacza, podsunąć tę czy inną radę. Witajcie w nowym cyklu: ABC tłumacza, czyli jak nie przekładać tekstów literackich.

Dziś odcinek pierwszy o wstępnym etapie tłumaczenia, czyli po prosu o rozumieniu tekstu. Sprawa jest jasna: kto nie rozumie oryginału, choćby skisł nie przetłumaczy dobrze tekstu. A jednak wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, że ta prosta prawda do niektórych jakby nie docierała. Translatoryczne babole wynikające z niezrozumienia są zabawne i przerażające. Niektórym tłumaczom nie chce się zajrzeć do słownika, bo wydaje im się, że znają znaczenie słowa. Inni ewidentnie tego znaczenia nie znają, ale olewają ten fakt i postanawiają "pojechać ściemą" (wyrażenie zaczerpnięte z tłumackiego forum), wychodząc z założenia, że i tak nikt nie zauważy. Zdarzało mi się zaobserwować, że cwany tłumacz-nieuk bezczelnie opuszczał całą frazę, albo po prostu konfabulował.

                 
Nadelstreifen (w prążki)
Fischgrätmuster (w jodełkę)
Przykłady? Proszę bardzo. W pewnym niemieckim tekście, który czytałam w zeszłym roku, jeden z bohaterów jest stworem magicznym, obdarzonym umiejętnością latania. Jest taka scena, w której stwór ów musi prędko znaleźć się w innej części miasta. W oryginale zrywa się do lotu i frunie "zackig" nad dachami domów. Tłumacz znał tylko jedno znaczenie tego pojęcia, wywodzące się od zygzaka. W jego tłumaczeniu stwór poleciał zatem zygzakiem. "Zackig" znaczy jednak coś jeszcze: błyskawicznie, jak błyskawica, energicznie, dziarsko. I to o to chodziło w oryginale. Stwór jak błyskawica poleciał na drugi koniec miasta.

Inny przykład: niemieckie słówko "Nadelstreifenanzug". Czyli garnitur w... co tak właściwie? Tłumacz, najwyraźniej nieznający tego wyrażenia, zobaczył na początku "Nadel" (czyli igiełki) i wykonfabulował sobie, że to garnitur w jodełkę (co po niemiecku, żeby było ciekawiej, nazywa się Fischgrätmuster, czyli wzór w rybie ości). A wystarczyło wrzucić to do wyszukiwarki, by zorientować się, że garnitur w jodełkę to nie to samo, co garnitur w prążki. Nie jest to wielce specjalistyczne słownictwo, a jednak wystarczyło, by się wyłożyć. Ktoś może powiedzieć: jodełka, prążki - jeden pies, czy to naprawdę takie istotne, w jaki wzorek był ten garnitur? Może dla wymowy całej powieści rzeczywiście to nieistotne, ale jeśli autor widział swojego bohatera w prążkach, to ja też chciałabym widzieć go w prążkach, a nie w jodełkach, świerczkach czy rybich ościach. I jeśli w ogródku kwitną niecierpki, to chcę mieć te niecierpki, a nie margerytki. A jeśli na kolację są przegrzebki, to chcę przegrzebki, a nie kaszankę.

Temu samemu tłumaczowi muzyka sączyła się z głośników, choć w oryginale łomotała (dröhnte), a tam, gdzie w dole, na ulicy kipiało życie (brodelte), to samo życie toczyło się spokojnie. Słowo "sich austauschen" (porozumiewać się) pomyliło mu się z "täuschen" (zwodzić), w wyniku czego ludzie nie komunikowali się na facebooku, tylko się zwodzili (co wprawdzie w niektórych wypadkach może być tożsame, ale nie było intencją autora). Bywa i zabawnie, kiedy tłumacz na przykład nie ma pojęcia, że słowo "Becken" to nie tylko miednica w anatomicznym tego słowa znaczeniu, ale i basen pływacki, toteż kiedy niemiecka bohaterka dopłynęła do brzegu basenu, polska chwyciła się za biodro. Znalazłam też kiedyś bohatera, który zamiast pociągać nosem, zadzierał nosa do góry (Nase hochziehen).

Na zakończenie przykład dla niemieckojęzycznych. Naprawdę nie wiem, co mam o nim sądzić. Czy to przykład kompletnego niezrozumienia zdania, czy też tłumacz kierował się poczuciem swoistej cenzury, bojąc się nazwać rzecz po (wulgarnym co prawda) imieniu:
Jakob war längst "gestochen" worden, wie die Entjungferung von Männern in der Szene genannt wird. (Oryginał).
Jakob już dawno temu został "nabity na bolec", jak nazywano w środowisku rozdziewiczenie mężczyzn. (Moje dosłowne tłumaczenie dla unaocznienia przykładu).
Jakob od dawna zdawał sobie sprawę ze swych preferencji i ochoczo zaspokajał własne pragnienia. (Wersja innego tłumacza).
Nikt nie wymaga, by tłumacz znał każde słowo, występujące w tekście. Praca ze słownikiem należy do podstaw tego zawodu i nie ma wstydu, gdy czegoś się nie wie. Nie wstyd pytać, wstyd zostawić babola. W dzisiejszych czasach, kiedy słowniki dostępne są za jednym kliknięciem, nie widzę usprawiedliwienia dla niesprawdzania pojęć, co do których ma się wątpliwości. Bywa, że polskiego znaczenia trzeba poszukać dłużej - czy to przekopując się przez literaturę fachową, czy to pytając na forach. Sama nie mam oporów przed wypytywaniem native'a, czy nawet autora, jeśli coś jest dla mnie niejasne. Ale pytam, drążę, sprawdzam. To już nawet nie jest ABC tłumacza, to nagie "A".