Ads 468x60px

czwartek, 31 maja 2012

Jens Lossau "Dunkle Nordsee" - weź moją twarz

Wydawnictwo: Blitz
Data wydania: 2012
Język: niemiecki
Ilość stron: 255
Cena: 12,95 euro

Są takie książki, które lekką, ascetyczną kreską malują obrazy, wcinające się w duszę. Książki, które są tak gęste od atmosfery szaleństwa, że chce się machać rękoma, by rozgonić przytłaczający tuman. Książki, które mrożą słowem. Których się nie da czytać w beztroskie popołudnie na piknikowym kocyku.

Przeczytałam właśnie książkę Jensa Lossaua "Dunkle Nordsee", mistrza oszczędnej kreski i psychodelicznego nastroju. Być może najbardziej szalonego i posępnego z niemieckich "kryminalistów". I bardzo skandynawskiego. Taki nastrój buchał z powieści Theorina "Zmierzch". Ale w tym "Ciemnym Morzu Północnym" jest znacznie więcej.

Rzecz dzieje się w miasteczku Norden we Fryzji, urlopowej dziurze, skąd odchodzą promy na wyspy Nordeney i Juist, wożąc turystyczną stonkę do upragnionych kurortów. Norden budzi się z zimowego letargu wiosną, szykując się do sezonu, i zamiera wczesną jesienią, wraz z wyjazdem ostatniego urlopowicza. Pozostaje morze, posępne, mroczne, wrogie, jakże inne od tego z kiczowatych pocztówek. I mieszkańcy. Nie na darmo mówią, że fryzyjscy tubylcy są... trochę odmienni.

Inaczej niż w "Zamieci" Theorina odwiedzamy Norden upalnym latem. Żar leje się z nieba, duchota wbija w grunt, drażnią wściekłe, zajadłe muchy, a gwałtowne burze nie przynoszą ukojenia. Miejscowi policjanci, Paul Czapsky i Patrick Tomek (jakie to słodkie...), zwykli prowincjonalni "bohaterowie zza biurka", żadni tam błyskotliwi śledczy wymachujący luzacko bronią i z palcem w uchu rozwiązujący najbardziej skomplikowane sprawy, zostają wezwani do włamania w powiatowym szpitalu. Ktoś zwinął zakonserwowane w alkoholu preparaty, przechowywane dla celów szkoleniowych, dokładniej rzecz biorąc... twarze. Rutyna, choć dość makabryczna. Ale już wkróce miasteczkiem wstrząsają dużo gorsze wydarzenia. Na plaży znalezione zostają zmasakrowane zwłoki kobiety pozbawione głowy ("coś wyszło z wody i ją zjadło", gadaja ludzie), a tuż potem kolejne - mężczyzny i chłopca. Obu odcięto głowy i genitalia - członek mężczyzny tkwił w okaleczonej szyi. Paul i Patrick, kompletnie przygnieceni wymiarami zbrodnią, wszczynają pierwsze nieporadne kroki w śledztwie, jak zbawienia wyczekując posiłków - specjalistów z jakieś "prawdziwej" komisji kryminalnej.

Jednocześnie Paul znajduje w starych szpargałach swój pamiętnik sprzed dwudziestu lat. Zapomniał, że go kiedyś pisał, zapomniał, o czym pisał, zapomniał o swych dziecięcych latach, które spędził w innym miejscu - na jednej z fryzyjskich wysp. I zapomniał o traumie, która wstrząsnęła wówczas jego życiem. Czytając, przywołuje duchy przeszłości i wkracza w koszmar, który prowadzi go na skraj szaleństwa. Jakby tego było mało, morderca uderza jeszcze raz. Porywa synka Paula, Berta, stawiając absurdalne żądania - w przesyłce, doręczonej Paulowi znajduje się napletek dziecięcego penisa. Sprawca grozi, że obetnie dziecku więcej części ciała, jeśli Paul nie da mu w zamian... własnej twarzy.

Brutalne? Szalone, psychodeliczne, absurdalne? Owszem. Ale Lossau kreśli to wszystko po mistrzowsku, tak, że czytelnika ani na moment nie ogarniają wątpliwości. Autor prowadzi w mroczne rejony ludzkiego obłędu, balansuje na granicy rzeczywistości i psychodelicznych majaków, wydobywając precyzyjnym jak skalpel słowem obrazy szalone i realne jednocześnie. Narracja jest dwutorowa - z jednej strony śledzimy współczesne wydarzenia w Norden, z drugiej cofamy się w przeszłość, która - odkurzana z nieporadnych stron pamiętnika - zaczyna doganiać Paula.

Cała ta historia byłaby wtórna i banalna, gdyby nie mistrzowskie portrety bohaterów. Już dla samej postaci Tima Boila, zaprzyjaźnionego z Paulem psychologa, uwięzionego w swym monstrualnym cielsku i ścianach własnego domu, warto przeczytać tę książkę. Ale i kreacje innych osobowości są świetne - plastyczne, zaskakujące, oryginalne. Do tego surrealistyczne scenki i dialogi rodem z najlepszych slapstickowych tragikomedii. Weźmy choćby tę sytuację: Paul wraca po pracy do domu, wita się z żoną.
(...)
- To był koszmarny dzień, skarbie. Przez Berta. Wszedł na Kafkę.
Paul zamknął oczy.
- Cholera! Ma jakieś obrażenia?
- Nie żyje, Paul. Musieliśmy go zeskrobywać ze stopy Berta i pochowaliśmy na tyłach ogrodu. Bert wdepnął w niego na bosaka! Okropność.
Paul przygryzł wargę.
- Obrzydliwość. Cierpiał?
- Kafka? Nie, poniósł śmierć na miejscu. Myślę, że zmarł z uśmiechem na ustach.
- Kto to, do diabła, jest Kafka? - wtrącił Patrick. - Tylko mi nie mów, że to jeden z nich - dodał, wskazując na koszulkę Violi.
- Kafka jest, a raczej był, samcem ptasznika - wyjaśniła. - Avicularia versicolor. Zbiegł dziś rano z terrarium, razem z Brechtem i Thomasem Mannem.
(...)

Przyznacie, że wizja spacerujących po domu włochatych pająków, ochrzczonych nazwiskami wybitnych niemieckojęzycznych literatów, coś w sobie ma... Matka Berta jest notabene naukowcem, specjalizującym się w arachnologii.

Takich smaczków jest w tej opowieści wiele, a wszystkie splatają się we wstrząsającą, ale bardzo spójną i psychologicznie wiarygodną wizję. Niejednokrotnie podczas lektury zastanawiałam się, czy autor naprawdę zboczy w nadprzyrodzone rewiry, czy też historia w ostatniej chwili zdąży skręcić w obszary dające się wytłumaczyć rozsądkowo, unikając spektakularnego crashu. Skręciła. Zakończenie jest spektakularne i zaskakujące, ale nie mistyczne ani nadprzyrodzone.

Daję tej książce maksymalną notę, nie dziwiąc się już ocenom na Amazonie. Autor, choć nieco niszowy, zasługuje na to, by go czytać. Co na pewno zrobię, bowiem sterta (no, może stertka)kryminałów autorstwa Jensa Lossaua powiększyła się, ciesząc oko i czytelniczą duszę.

Moja ocena: 5/5.

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece


Źródło: geo.de

środa, 30 maja 2012

Depesza z Monachium - Inge Löhnig zaprasza na spacer po cmentarzu

Żródło: Süddeutsche Zeitung
I znowu zapraszam Was na skok w bok. Zajrzyjcie do Zbrodni w Bibliotece, gdzie ukazał się właśnie mój tekst o autorce Inge Löhnig, wraz jej ekskluzywnym przesłaniem do polskich czytelników. Dowiecie się z niego, co ma urokliwy Cmentarz Południowy w Monachium do jej książki "Zapłatą będzie śmierć", która właśnie ukazała się w Polsce.

niedziela, 27 maja 2012

Andrzej Ziemiański "Za progiem grobu" - zabij mnie i wskrześ...

Wydawca: Fabryka Słów
Data premiery: 18.04.2012
Ilość stron: 364
Cena: 39,90 zł


Fusion to jedno z tych nowomodnych słów, określających jeden z nowomodnych trendów, polegających na łączeniu elementów odległych, przenikaniu się przeciwieństw i zlewaniu odrębnych całości w jedną nową jakość. Mamy fusion w sztuce kulinarnej, w modzie, malarstwie, mamy i w literaturze. To dość praktyczny wynalazek, bowiem w beletrystyce, a zwłaszcza w gatunkach kryminalnym i fantastycznym zaczynają wyczerpywać się pomysły. Przecież tak naprawdę wszystko już było. Ile można odgrzewać znane i utarte wątki, postacie, światy? I który z pisarzy tak naprawdę cieszy się z łatki drugiego Larssona, trzeciego Sapkowskiego albo ósmego Kinga? Bierzemy więc pomidora i melona, ciachamy w kosteczkę, mieszamy, zakrapiamy oliwą z oliwek (nie oszczędzamy na jakości), posypujemy porwaną na strzępki bazylią i wychodzi nam coś nowego, ożywczego, innego. W kuchni może to się i sprawdza, ale połączenie gatunków niekoniecznie prowadzi do nowej jakości w literaturze.

"Za progiem grobu" jest dziełem z pogranicza konwencji. Bazą tej powieści jest klasyczny kryminał z prywatnym detektywem Andrzejewskim (choć śledczy ów woli określenie freelancer albo wolny strzelec), który został doprawiony elementami mistycznymi, z lekka fantastycznymi. Z lekka, bowiem nie spotkamy tu elfów, goblinów ani tym bardziej wampirów, nie ma szczękającego magicznego oręża ani teleportacji. Mistyczna okrasa jest wyważona oszczędnie, dokładnie w takiej ilości, z jaką spotykamy się czasem w prawdziwym życiu. W końcu niemal każdy został choć raz skonfrontowany z tematyką życia pozagrobowego w kontekście śmierci klinicznej, świetlistych tunelów, wreszcie powrotu z zaświatów. Przyznam, że lubię takie igranie z gatunkami i pomieszane smaki. Ale żonglowanie konwencjami wymaga od pisarza dobrego warsztatu, bowiem grań, po której każe balansować czytelnikowi, jest wąska, łatwo się z niej stoczyć w śmieszność albo przekroczyć granice wiarygodności (tak, tak, fantastyka też musi być wiarygodna!). Ziemiańskiego większość czytelników skojarzy zapewne z cyklem fantasy o Achai, ale od tego gatunku autor odbiegł w tym dziele najdalej, jak się da. Czy z dobrym skutkiem?

Akcja rozpoczyna się w chwili, gdy nasz wolny strzelec otrzymuje nowe zadanie. No, właściwie jest jeszcze jedna scena przedtem, ale oszczędźmy sobie szczegółów, co takiego Andrzejewski robił w solarium, zanim otrzymał telefon od zleceniodawcy... Chodzi o znikających lumpów i znikające z kont zamożnych przedsiębiorców pieniądze - przedsiębiorcy owi wszyscy z różnym skutkiem poddali się operacjom w pewnym podwrocławskim szpitalu. Dziwne? Owszem. Sprawa jest nietypowa i trochę unurzana w tajemnicy, podobnie jak i zleceniodawca, niejaki Richter, oficjalnie urzędnik skarbówki, nieoficjalnie... stop. Ciekawi niech sięgną do książki.

Andrzejewski tym razem ma prowadzić śledztwo nie sam. Otrzymuje wsparcie kobiety, będącej personifikacją mokrych snów męskiej połowy ludzkości. Lara Croft i uległa niewolnica w jednym. Niesamowite, ociekające seksem ciało, obłóczone w minispódniczki nie dłuższe niż przepaska biodrowa, sprawność fizyczna lwicy (czego ona nie potrafi: krav maga, wschodnie sztuki walki i cholera wie co jeszcze), poddańcze posłuszeństwo mężowi, dobrowolne poddawanie się karom cielesnym za najmniejsze przewinienie (np. zbliżenie się do jakiegoś mężczyzny na odległość mniejszą od długości ramienia albo zapomnienie o obowiązku tweetowania co dziesięć minut, gdzie się jest i co się robi)... to tylko część absurdalnych cech tej pani. W dodatku, jakby tego było mało, nasza Lara Croft nie ma pusto w głowie, jest doskonałą lekarką, poza tym służyła w Afganistanie, ma doświadczenie bojowe i kocha adrenalinę. Nie wiem, czy mogłabym dodać coś jeszcze do tego obrazu. Być może jedyną jej wadą jest to, że traktuje Andrzejewskiego jak dobrego przyjaciela i nie ma zamiaru wskakiwać mu do łóżka... Myślę, że postać BB (jak pieszczotliwie nazywa ją autor) spodoba się wszystkim dojrzewającym chłopcom i w ogóle męskiej części czytelników. Ja chyba trochę się minęłam z targetem... pozostało mi kręcenie głową i od czasu od czasu nuta rozbawienia... Kto wie, może to akurat było celowym posunięciem autora.

Śledztwo, prowadzone przez amatorską dwójkę, szybko posuwa się naprzód, a sprawa prowadzi nieuchronnie w rejony, wykraczające poza powszechną rozumową akceptowalność, kierując się w zaświaty... Tak tak, nasza nieustraszona Lara Croft dobrowolnie waży się na eksperyment ze śmiercią kliniczną, by rozwiązać zagadkę kryminalną... Ma wprawdzie niewiele czasu (3 minuty), ale okazuje się, że to wystarcza. No, prawie. Demon seksu musi dać się zabić jeszcze raz, by dowiedzieć się wszystkiego. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, autorowi udało się wyważenie elementów mistycznych z realnymi. Kupujemy tę historyjkę, choć pewne elementy trudno traktować inaczej niż z przymrużeniem oka.

Nie wszystko, co serwuje autor, przekonuje. Ale chyba nie o stuprocentową wiarygodność tutaj chodzi. To dzieło czysto rozrywkowe i jako takie spełnia swoją funkcję. Nie ma tu dłużyzn, akcja toczy się dość prędko, niewiele tu mamy opisów, a cała narracja opiera się w głównej mierze na dialogach (których niekiedy było aż za dużo). Zakończenie kryminalnych wyjadaczy raczej nie zaskoczy, ale jest ok. Brakuje jednak tego czegoś, co sprawia, że wertuje się kartki, by dowiedzieć się, co dalej. Gdzieś w tych dialogach zapodział się drapieżny pazur.

I dlatego ta powieść nie jest wybitna, a zaledwie poprawna. Ot, przeczytać, zabawić się, zapomnieć (męska część publiczności może będzie jeszcze fantazjować o BB...).

Moja ocena: trójeczka (3/5).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece

wtorek, 22 maja 2012

Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne (2): krypciak + Zickenalarm

Wasz odzew na propozycję wspólnej burzy mózgów nad nieprzetłumaczalnymi słówkami przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Byliście niesamowicie kreatywni i pierwsze hasło wzbogaciło się o szereg zabawnych, intrygujących, irytujących i złośliwych odpowiedników - i o to chodziło.

W pierwszym odcunku poprosiłam Was o wynalezienie tłumaczenia dła słówka Gruftie.

Oto wyniki:

der Grufti (niem.):

 alien
ciemniak
córa mroku (dla płci żeńskiej)
grobownik dwunożny cywilizowany
krypciak, krypciarz
książę ciemności
mroczek, mroczniak
mroczna dziewica (dla płci żeńskiej)
pan mroku
pseudowamp
syn mroku
trumniarz
ultragot
wampirzec

O zastosowaniu najlepszego słówka w danym kontekście zadecyduje tłumacz, mnie się podoba bardzo krypciak, syn mroku, mroczek (bardzo złośliwe:-), a i grobownik ma w sobie coś.

Następne hasło to:

Zickenalarm

Dla nieznających niemieckiego: Zicke to koza, kózka (także w znaczeniu krnąbrnej dziewczynki). Czyli co, kozi alarm?...

Niezupełnie. Słownik Dudena podaje, że Zickenalarm to sprzeczka między drażliwymi kobietami (dziewczynkami).


A ja dodam, że Zickenalarm to także stan przed sprzeczką. Znacie to? Kłótnia wisi w powietrzu, antagonistki (koniecznie płci żeńskiej) warczą na siebie, gotowe powyrywać sobie kłaki z czerepów, przyczajone do ataku, zaczepne, jadowite. Aż iskrzy. Po prostu Zickenalarm... 

Język niemiecki dysponuje także odpowiednimi słowami pokrewnymi, np. czasownikiem herumzicken, przymiotnikiem zickig, a nawet nowym rzeczownikiem pochodnym: Antizickenspray... Szukamy jednak odpowiednika dla Zickenalarm! Propozycje zgłaszajcie w komentarzach.

Ten spray ma podobno koić nerwy i łagodzić nadciągające burze... Foto: www.sowaswillichauch.de


poniedziałek, 21 maja 2012

Anna Fryczkowska "Starsza pani wnika" czyli zemsta moherowych beretów


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 08.05.2012
Liczba stron: 440
Cena: 35,00 zł


Bardzo czekałam na tę książkę. Po świetnej "Kobiecie bez twarzy", która przekonała mnie o potencjale, drzemiącym w polskich współczesnych autorach, parających się literaturą kryminalną miałam nadzieję na kolejny kąsek z polskiego kryminalnego bufetu. Apetyt na nowy kryminał Fryczkowskiej zaostrzył intrygujący i chwytliwy tytuł. Ciekawa byłam, czy autorce uda się utrzymać poziom, czy też może nawet podniesie poprzeczkę i stworzy opus magnum, na które wszyscy tak bardzo czekamy. No właśnie, udało jej się?

"Starsza pani wnika" kontynuuje wypracowany już w "Kobiecie" styl i konwencję. Już poprzedniej powieści Fryczkowskiej zarzucano, że nie jest kryminałem. Tym razem wydawca już z góry ostrzegł, że "to więcej niż kryminał", ucinając wszelkie polemiki na ten temat. I faktycznie, jest w tej książce "więcej".

I tym razem mamy porządnego trupa, także i w tej książce brak porządnego policjanta - ba, nie spotykamy w ogóle żadnego śledczego z prawdziwego zdarzenia. Jest za to fajtłapowaty, pomieszkujący u babci Jaro, były nauczyciel wuefu z brzuszkiem, nieposkromionym apetytem i brakiem pomysłu na życie, który spontanicznie podejmuje działalność detektywistyczną (jak ja nie cierpię takich dyletanckich śledczych, którym wydaje się, że potrafią rozwiązywać zagadki kryminalistyczne nie gorzej od Wallandera, i, co gorsza, nawet to robią - w powieściach oczywiście). Tu jest nawet gorzej, bo z rozmamłanym Jarciem w detektywistycznych zapędach konkuruje jego babcia, staruszka rezolutna, cwana i niezwyciężona. Zagadek zaś jest więcej - do trupa nauczyciela angielskiego, znalezionego we własnym mieszkaniu z przeciętą tętnicą szyjną i wyraźnymi śladami tortur, dołącza starsza kobieta, która z dnia na dzień znika bez śladu. Obydwie sprawy - samozwańczego zamordowanego casanovy i zaginionej Agnieszki Zaufał przejmuje Jarcio, a za jego plecami również i wścibska babcia.

Nie można powiedzieć, by akcja się wlokła, wręcz przeciwnie, dzieje się dużo, sprawy się gmatwają, a autorka umiejętnie odsłania przed czytelnikiem kolejne okoliczności. Warsztatowo i językowo powieść jest absolutnie bez zarzutu. Więcej - językowo sprawiła mi bardzo dużo przyjemności, bowiem styl jest żywy, autentyczny, pełen trafnych, dobitnych wyrażeń, słów niezwykłych acz soczystych (jak choćby lampa, która nie świeciła, a bździła...). Przyznam, że zwłaszcza na pierwszych kilkudziesięciu stronach sposób narracji bardzo przypominał mi najlepsze wytwory Chmielewskiej, był wyjątkowo lesiowaty, w najlepszym tego słowa znaczeniu. W miarę czytania ironia i humorystyczne wtręty zaczynają się jednak zatracać, a na karty powieści wkracza powaga, a wręcz groza życia, a uśmiech, który co chwila zakwita na ustach czytelnika, odpływa, by ustąpić nucie refleksji, a miejscami nawet dołującej posępności.

Przejdźmy do intrygi, bo do niej mam najwięcej zarzutów. Kto pamięta wczesne książki Chmielewskiej, ten potwierdzi, że fabuły tych najlepszych nie zawsze grzeszyły wysokim stopniem prawdopodobieństwa. Ale przecież nie o to w nich chodziło. Miało być śmiesznie, wciągająco i tak absurdalnie, by czytelnik tylko kręcił głową. I właśnie ten stopień absurdu spotykamy w "Starszej pani". No bo jak, jeśli nie absurdem nazwać wątek bandy podstarzałych kociar, obezwładniających mordercę kotów, rozważających tortury, następnie taszczących go skrępowanego po schodach, by wreszcie przygwoździć do ściany śmietnika i tam zostawić na pastwę losu? Co z tą genialną babcią i sierotą Jarciem, którzy bez trudu wywlekają na światło dzienne wszystkie informacje niezbędne do rozwiązania zagadki? Jeśli zostalibyśmy przy slapstickowej konwencji, moglibyśmy się przy tym dobrze obśmiać. Jeśli potraktować jednak rozwój tej opowieści bardziej serio, pewne wątki stają się przerysowane, niewiarygodne, na wyrost. Być może jednak przejaskrawienie pewnych sytuacji było celowe, by ukazać coś jeszcze poza śmieszną historyjką o wyjątkowo skutecznej starszej pani o detektywistycznych zapędach.

Jest bowiem w tej książce coś jeszcze, co wyjątkowo dobitnie dotarło do mnie przez mgiełkę komediowości. Otóż dostrzegłam w tej powieści nie tyle drugie dno, co pewien zabarwiony goryczą wgląd w świat nie do końca mi znany. Świat ludzi starszych, często opuszczonych przez bliskich, zapomnianych i niewidzialnych dla reszty. Hermetyczny, czasem absurdalny, i w większości przejmująco smutny. Fryczkowska pokazała tu aspekty starości, których nie widzimy i nie chcemy widzieć - dla wielu może śmieszne lub nudne, dla mnie - przerażające. Scena w "pensjonacie" na dalekiej prowincji, w której w niedzielne przedpołudnie zasuszone staruszki wyczekująco przyklejają nosy do szyb - tego się nie zapomina...

Podobały mi się też opisane realia - i nie mówię tu tylko o znajomych miejscach w Warszawie, ale o nowych zjawiskach społecznych, o zderzeniu nowoczesnego świata z jego fejsbukami, przedłużonymi espresso, jutjubami z odchodzącym światem starszego pokolenia. Chłonęłam tę prawdziwą atmosferę teraźniejszej Polski - nigdy mi tego za wiele...

No i owacji na stojąco nie ma, ale są rzęsiste brawa za sprawnie napisaną powieść (nie)kryminalną, za niekłamaną przyjemność czytania, za chwilę refleksji i prarę bolesnych prawd o dzisiejszym świecie, wreszcie za wskrzeszenie lesiowatości i, co tu dużo mówić za dobrą rozrywkę.

Daję mocą czwórę z plusem, naprawdę ogromnym (4+/5). 

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece


niedziela, 20 maja 2012

Markus Heitz "Oneiros" - niewidzialni dla śmierci


Wydawnictwo: Droemer Knaur
Język: niemiecki
Data wydania: maj 2012
Ilość stron: 624
Cena: 14,99 euro

No i dziwnie się czuję. Przeczytałam bowiem najnowszą powieść niemieckiego króla fantastyki, Markusa Heitza, którego każdy twór automatycznie, z klucza ląduje na listach bestsellerów, który ma rzadki dar przemieniania w złoto wszystkiego, czego tknie swym piórem. Również i "Oneiros", ledwie się ukazał, wwindował się na szczyty sprzedażowych rankigów, a wszędzie, gdzie człowiek rzuci okiem, wyłażą jak grzyby po deszczu zachwalające recenzje. Nie wiem, czy wszyscy czytali tę książkę. Ci, którzy przeczytali - podobało im się, czy też może uznali, że króla nie wypada krytykować? W tym pierwszym wypadku powątpiewam w czytelniczy gust recenzentów, ale w końcu de gustibus...

Heitz dotrzymał obietnicy danej czytelnikom, że po szeregu pozycji z gatunku high fantasy, mrocznych wampirzych, a nawet jednej s-f napisze coś zupełnie innego. "Oneiros" trudno jest zaszufladkować. Niby mamy tu powieść z mocnymi elementami fantastycznymi, z drugiej strony trudno się oprzeć wrażeniu, że 90 procent tkanki tego tworu to szybki sensacyjny thriller, ale znajdziemy w nim też skupiska komórek romansowych, a nawet, o zgrozo, erotycznych (ale o tym później).

Przyznam, że sam początek, pierwsze sześćdziesiąt stron, jest rewelacyjny. Na lotnisku w Paryżu ląduje Airbus A380. Ląduje to za dużo powiedziane - maszyna po posadzeniu całym impetem wpada na terminal i staje w płomieniach. Udaje się przeżyć jednej osobie. Okazuje się jednak, że wszyscy pasażerowie i załoga byli martwi, zanim samolot uderzył w budynek. Wszyscy, oprócz tego jednego, który przeżył. Zamach terrorystyczny?... Autor przedstawia swych bohaterów: przedsiębiorcę pogrzebowego i wziętego specjalistę od tanatologii, Konstantina Korffa, który później okaże się jeszcze byłym agentem tajemniczej parawywiadowczej organizacji i jednym z nosicieli tytułowej klątwy, Kristin von Windau, byłą żonę rosyjskiego mafiosa i multimulionera, cierpiącą na insomnię właścicielkę tajnego Instytutu Życie, w którym przeprowadza się kontrowersyjne eksperymenty na ludziach, luzackiego easy ridera Thielke, jednonogiego i jednookiego samotnego wilka, polującego na dotkniętych klątwą swym staroświeckim ale jakże skutecznym rewolwerem, i wreszcie zaszczutego Szweda, cierpiącego na narkolepsję i również noszącego w sobie klątwę - co czyni go śmiertelnym orężem, zagrożeniem dla ludzkości i celem dla różnych frakcji o sprzecznych interesach - jedni zamierzają wykorzystać jego śmiertelne właściwości, inni zlikwidować zegarową bombę. Kładąc te tropy, Heitz sprawnie buduje napięcie i wbudza ciekawość, to trzeba mu zaliczyć na plus.

Ale o co chodzi z tą klątwą? Otóż niektórzy ludzie posiadają osobliwą właściwość - są niewidzialni dla śmierci, tym samym nieśmiertelni. Jednocześnie są nosicielami osobliwej klątwy - kiedy zapadają w sen, śmierć, rozwścieczona tym, że ich nie widzi, kosi na oślep, gasząc wszelkie życie wokół śpiącego. Obłożeni klątwą skazani są na wieczną nocną separację od normalnych ludzi, gdyż sen w ich bliskości oznacza ich niechybną śmierć. Skazani są na nieustanny doping kofeinowy, amfetaminowy lub co tam medycyna wymyśliła, by nie zapaść sen. Domostwo Korffa to statek zacumowany na jeziorze - woda osłabia działanie klątwy. W podróży, zmuszony do sypiania w hotelach, zaszywa się w szafach lub łazienkach, lub rezygnuje ze snu, by nie narażać innych. Ciekawie robi się, kiedy nosiciel klątwy jest jednocześnie narkoleptykiem - czyli zapada w sen w niekontrolowany sposób, w ciągu dnia, w najmniej oczekiwanych momentach, najczęściej pod wpływem stresu (nasz zaszczuty Szwed). Konsekwencje są tragiczne i niewyobrażalne - by wspomnieć tylko pękający w szwach stadion w Barcelonie podczas finałowego meczu ligi hiszpańskiej, a wśród kibiców Szwed-narkoleptyk - osiemdziesiąt tysięcy ofiar.

Świetny pomysł, bardzo ciekawy zalążek akcji, nietuzinkowi, intrygujący bohaterowie - książka ma wszystko, co powinien mieć dobry bestseller. Ale gdzieś coś się kiepści i zgrzyta. Pierwszy zgrzyt to niezdefiniowane granice między fikcją a rzeczywistością. Zgrzytała mi personifikacja śmierci - nazywanej w powieści Żniwiarzem - wobec wszystkich tych medycznych i technicznych elementów realnego świata. Zgrzytało mi to, że Konstatin niemal bezrefleksyjnie zaczyna szukać źródeł swej wyjątkowości nie świecie racjonalnym, ale w bajkach i ludowych przekazach o śmierci, tak jakby osobowość Żniwiarza stanowiła coś oczywistego, w co wierzy każdy średnio wykształcony i w miarę inteligentny człowiek. Nie zgrzytałoby mi to, gdyby autor wyposażył swą opowieść w więcej fantastycznych elementów, podążył w stronę, w którą poszła na przykład Valente z jej Kościejem Bezsmiertnym. Powieść Heitza jest jednak w założeniu dość realistyczna, zmierzająca bardziej w kierunku naukowego thrillera. W konsekwencji zbiegnięcie się tych dwóch światów, ich połączenie w jedną całość, jest dość nieporadne i grubymi nićmi szyte.

Drugi zarzut to taki, że autor napakował do tej książki zbyt wiele i po prostu przedobrzył. Te wszystkie zwroty akcji, te gonitwy, pościgi, strzelaniny, naukowe eksperymenty, wątki miłosno-erotyczne... too much. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Heitz dość często ociera się o grafomanię, narażając dzieło nie tylko na otarcia naskórka, ale czasem dość poważne obrażenia wewnętrzne. Te jego opisy dramatycznych zwrotów akcji, to wychodzenie obronną ręką z najbardziej nieproawdopodobnych opresji, te wykrzykniki (kto tak dziś pisze?...), wreszcie ta scena erotyczna ze spływającymi po udach sokami... to się zapewne może podobać, ale raczej czytelnikom o niedużych wymaganiach i raczej prostym guście.

Mam wrażenie, że autor kipi pomysłami, ale nie radzi sobie warsztatowo, albo celowo pisze dla szerokich mas, uderzając w struny czystej komercji - on wie, co się dobrze sprzeda i płodzi masowo produkt, który z założenia ma posiadać określone cechy, świadomie ignorując czytelników bardziej wyrobionych, oczekujących więcej niż sztampowej sieczki. Żal mi straconego potencjału "Oneiros" - to mogła być świetna powieść. Czasami król jest nagi.

Daję tej książce trójeczkę (3/5).

czwartek, 17 maja 2012

Zapraszam do prosektorium... Anthony Horowitz o trupiej czaszce i Sherlocku Holmesie


Zapraszam do monachijskiego Instytutu Medycyny Sądowej na sekcję zwłok... na szczęście tylko wirtualną. W ramach festiwalu kryminalnego pognałam na spotkanie z Anthony Horowitzem, człowiekiem-legendą, autorem niezliczonych scenariuszy filmowych (m. in. serialu o przygodach Herculesa Poirot na podstawie Agathy Christie, serialu "Morderstwa w Midsommer"), niezliczonych powieści sensacyjnych dla młodzieży i wreszcie świetnej powieści kryminalnej dla dorosłych, wskrzeszającej legendarnego Sherlocka Holmesa "Dom jedwabny".

Całą relację znajdziecie na portalu Zbrodnia w Bibliotece, pod tym linkiem. Miłej autopsji!


A to kadr z filmu "Misja Stormbreaker" o młodocianym agencie MI6 Alexie Riderze, na podstawie cyklu "Alex Rider" (i sam autor):


Autor znany jest zapewne miłośnikom seriali kryminalnych:
Serial "Morderstwa w Midsomer". Autorem scenariusza jest Horowitz


wtorek, 15 maja 2012

Będzie gorąca jesień i zima - zapowiedzi niemieckie

Szperając sobie dziś w amazonie odkryłam szereg zwiastunów na niemieckim rynku. Moje serce zakołatało, portfel jęknął boleśnie, a w koszyku wylądowało parę pozycji, które prawdziwy miłośnik kryminałów po prostu musi mieć. Oto, co wypatrzyłam:

Michael Connelly "Der fünfte Zeuge" (oryg. The Fifth Witness), czwarta powieść z serii z Mickey Hallerem. Ukaże się 4 stycznia 2013. Albatros ma tę książkę w "przyszłych zapowiedziach", cokolwiek to oznacza, data i okładka na razie nieznana.


Jussi Adler Olsen "Das Washington Dekret" (oryg. Washington dekretet) ukaże się 1 lutego 2013. Ta książka ukazała się pierwotnie już w 2006, a zatem przed wielkim przełomem. Jeśli jest tak samo słaba jak "Alfabethuset" to podziękuję. Na razie nie zamówiłam.


Inge Löhnig "Verflucht seist du", piąty tom z Dühnfortem, ukaże się 14 grudnia 2012.


Elizabeth George "Glaube der Lüge", 17 tom z Thomasem Lynleyem, oryg. Believing the Lie ukaże się 3 września 2012.  


Jussi Adler Olsen "Verachtung", czwarty tom z Carlem Moerckiem, oryg. Journal 64 ukaże się 1 września 2012. Juhu!


Thomas Enger "Vergiftet" drugi Henning Juul, oryg. Fantosmerte, ukaże się 22 października 2012. Tym razem w Polsce książka wyjdze wcześniej, bo już 13 czerwca.


Johann Theorin "So bitter kalt", oryg. Sankta Psycho ukaże się już 10 września 2012.


Na co Wy czekacie najbardziej? Które okładki podobają się Wam najbardziej?


Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne (1) - przyłącz się do kreatywnej zabawy!

Przetłumacz nieprzetłumaczalne 

Czy chcielibyście zabawić się w tłumacza? Nie, nie chodzi mi, żebyście pomogli mi przetłumaczyć instrukcję obsługi odkurzacza z fińskiego... Chciałabym zaprosić do wspólnej zabawy umysły otwarte i kreatywne, by razem stworzyć ekskluzywny słownik słów z gatunku nieprzetłumaczalnych (któż z nas nie męczył się choć raz z wyrażeniem czegoś, co w języku zagranicznym brzmi zgrabnie i jest tak trafne, a po polsku wydawałoby się, że musimy użyć co najmniej pięciu zdań, by oddać kwintesencję tego jednego słowa).

Dziś pierwsze hasło:

Grufti

Słowo "Grufti" pochodzi z niemieckiego i wywodzi się od "die Gruft" (krypta). Nie szukajcie w słownikach, tam znajdziecie tylko Gruftiego w znaczeniu "zgred", ale nie o to tutaj chodzi. Grufti wygląda tak (albo bardzo podobnie):

Źródło: http://fanesmei.jimdo.com/gothic

Jak widać na zdjęciu, wygląd jest dość charakterystyczny. Grufti jest przedstawicielem subkultury gotyckiej, czyli gothem lub gotem. Słowo "Goth" istnieje i w niemieckim, więc gdyby ktoś chciał zaproponować tłumaczenie "got" - to się nie liczy.

Grufti ma wydźwięk lekko ironiczny i pejoratywny. A więc? Co proponujecie? Napiszcie w komentarzach, jak kreatywnie powiedzieć to po polsku.

Dodam, że zamierzam rzucać podobne hasła cyklicznie. Wszystkie propozycje znajdą się w słowniku, a najlepsze być może od czasu do czasu będę nagradzać.

niedziela, 13 maja 2012

Bartłomiej Rychter "Złoty wilk" - polski towar eksportowy?


Wydawnictwo: WAB
Liczba stron: 336
Data wydania: październik 2009

Cena: 34,90 zł


Mówią, że Polska nie ma eksportowych pisarzy. Że piszą zbyt hermetycznie, albo zbyt zaściankowo, albo wręcz zbyt nieudolnie, by zainteresować europejskich czytelników. I faktycznie, spróbujcie wejść do większej księgarni w Niemczech (w swej łaskawości nie wspomnę już o niedużych, prowincjonalnych) i zabawcie się w wyszukiwanie przekładów polskich twórców. W dziale fantastyki znajdziecie największy łup: będzie na pewno kilka pozycji Lema i - niespodzianka - niemal cała saga o wiedźminie Sapkowskiego. W literaturze faktu na pewno dobrze się będzie miał Kapuściński. W obyczajówce traficie, przy odrobinie szczęścia, na Tokarczuk, w historycznym i dobrze zaopatrzonym dziale będą mieli Sienkiewicza (a w Amazonie możecie sobie nawet zamówić "Durch Wüste und Wildnis" - we wrześniu ukaże się po niemiecku powieść z polskiego kanonu literatury, której bohaterami są - no, kto? - Stasch i Nell). W kryminalnym, na niskiej półce, zapomniani i zakurzeni Konatkowski i Miłoszewski. Za to w kryminalnych nowościach, na wyeksponowanym miejscu, to oto dzieło:
 
Okładka niemieckiego wydania

Nie do wiary? A jednak. I to nie jest tak, że książka, niczym efemeryda, pojawi się na tym stoliku na dwa tygodnie i zniknie, niezauważona. Powieść kryminalna sanockiego prawnika została jak najbardziej zauważona przez opiniotwórcze portali (Krimi-Couch poświęcił jej sporą, entuzjastyczną recenzję i opatrzył zaszczytną etykietką "Treffer des Monats" - czyli strzał w dziesiątkę), a nawet i przez czytelników (bo to wcale nie jest takie oczywiste).

Co zatem do tego stopnia zachwyciło naszych sąsiadów zza Odry, że wydali powieść, która - bądźmy szczerzy - na szczytach list bestsellerów w Polsce nie była? Sprawdziłam. I wnioski są jednoznaczne - to po prostu sprawnie warsztatowo napisana powieść kryminalna, której walorem jest nietypowe osadzenie akcji w miejscu i w czasie.

Rzecz dzieje się pod koniec 19 wieku w Sanoku, niewielkiej, prowincjonalnej mieścinie, która jednak ma jedną niezaprzeczalną zaletę - jest etnicznym i kulturowym tyglem. I to w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Tym samym jest to kawałeczek świata, którego dziś we współczesnej Polsce ze świecą szukać. Świata, w którym mniej lub bardziej harmonijnie żyją obok siebie (z naciskiem na obok, nie naprzeciw) różne grupy etniczne - Polacy, Austriacy, Rusini, Żydzi, zdarzają się nawet Węgrzy i wszelkie mieszanki takowych. I co? I nic. Żyją. Mniej lub bardziej dostatnio, mniej lub bardziej harmonijnie, ale jednak zgodnie. I to jest może największa zaleta tej książki, że ukazuje nieistniejący już świat bez narodowego zadęcia, bez patriotycznych trąb, martyrologii, mesjanistycznych zapędów i popiołów sypanych na znękane - polskie - głowy. Sytuacja polityczna jest tej powieści zaledwie tłem, a nie celem i może dlatego tak dobrze podeszła literacko bardziej kosmopolitycznemu sąsiadowi. Nieistniejący już to świat i autor umiejętnie i nienachalnie wydobył z niego to, co warte ocalenia - mieszanie się kultur, języków, mentalności, społeczny miszmasz, w którym zręcznie zatopił swoją opowieść.

A opowieść też nie jest tuzinkowa. Sanokiem wstrząsają szokujące, brutalne zbrodnie. Giną szacowni obywatele, majętni i znaczący rajcowie, żydowski kupiec, niewinna dziewczynka. Wszyscy zmasakrowani, poszarpani zębami bestii - najwyraźniej nad ciałami pastwił się jakiś potwór, bowiem nie sposób przyjąć, że zadane nieszczęśnikom rany pochodziły z ludzkiej ręki (paszczy). A zatem wilki. Nie nowość w dzikich karpackich lasach. Ale czy wilk były zdolny do pokonania schodów i zaryglowanych drzwi, by rozszarpać kupca w jego własnych domowych pieleszach? I skąd ślady po palcach na zwłokach pierwszej ofiary? Odpowiedź jest prosta - to wilkołak, bestia, wiodąca za dnia normalny żywot, by nocą zamieniać się w krwiożercze i mordujące bydlę. Czasy i okolice takie, że wielu w tę wersję wierzy. Ale nie austriacki komisarz Ludwik Witchenbacher. Nie miejscowy lekarz Karol Zaleski, dokonujący autopsji. Nie jego najlepszy przyjaciel, uznany profesor medycyny Hildenberg z Wiednia, przybyły do Sanoka, by nieść pomoc śmiertelnie chorej córce Zaleskiego, Laurze. A co z jej nauczycielem, Borysem Pasternakiem? Co z młodym i ubogi dziennikarzem, Kaszyckim? Ci staną przed wielką zagadką, od rozwiązania której będzie zależeć bardzo wiele.

Bartłomiej Rychter

Ciekawa to galeria postaci. I każda ma w sobie coś niepowtarzalnego, jakiś pazurek, a czasem pazur, który czyni z niej bohatera nietuzinkowego, trójwymiarowego i... podejrzanego. Bo że nad powieścią snuje się pierwiastek mistyczny, nadprzyrodzony, nie oznacza wcale, że autor pójdzie na łatwiznę i zamydli uważnemu czytelnikowi oczy wiłkołakową papką. Nie. Rozwiązanie będzie racjonalne i solidnie podbudowane faktami. Szkoda tylko, że autor pozwala długo błądzić w ciemnościach, malując wszak mistyczną tajemnicę, ale nie dając najmniejszych narzędzi, by ją rozwiać. Kładzie fałszywe tropy, miesza, pętli, ale rozwiązanie zagadki leży poza zasięgiem czytającego - ma po prostu zbyt mało faktów, które pojawiają się dopiero na ostatnich stronach. To nie znaczy, że jest nudno. Napięcie jest, początkowo dozowane z umiarem, potem umiejętnie wzmagane, akcja przyspiesza, gmatwa się, by eksplodować w apogeum. Sprawnie to napisane, bez dwóch zdań.

To co, nie czepiamy się do niczego? Aż tak dobrze to nie ma. Można się przyczepić do paru wspomnianych mistycznych paranormalnych wątków, które autor porzuca, pozostawiając wątpliwości, po licho w ogóle je wprowadzał - może po to, by wywieść czytelnika na manowce. A jednak takie porzucone, urwane, pozostawiają pewien niedosyt. Również wykluczenie czytelnika z grona detektywów nie wydaje się korzystnym zabiegiem. Właściwie to morderstwa wyjaśniają się same, bo każdy z tropiących i grubas Witchenbacher, i targany namiętnością do wdowy Aliny Borys i tajemnicza agentka z Wiednia myli się w swych domniemaniach. To jednak drobiazgi. Ważne, że intryga jest spójna i intrygująca, a rozwiązanie nie z gatunku tych najmniej prawdopodobnych.

Do zalet tej powieści zaliczam też przekonujące tło obyczajowe i społeczne, nie natrętne i wpychające się drzwiami i oknami, a dyskretne, odpowiednio naświetlające fabułę i pobudki bohaterów. Ma wreszcie ta książka jeden wielki plus, którzy bardzo cenią sobie Niemcy - jest po prostu dobrze opowiedziana. Jedną z najbardziej cenioną przez nich cechą jest, kiedy pisarz umie opowiadać - przesłanie, tło, postacie to dla nich często elementy drugorzędne, ważne, by autor był sprawnym narratorem. I w tym wypadku jest. 

Czy to europejska lektura? Owszem. Bartłomiejowi Rychterowi udało się to, na czym poległo już wielu mistrzów polskiego pióra - stworzył powieść rozrywkową, pasjonującą, czytelną i zrozumiałą dla Europejczyka, powieść jak najbardziej eksportową. Czekam na kolejną powieść, panie Bartku!

Moja ocena: czwóra z plusem (4+/5).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece

sobota, 12 maja 2012

Zapadłam na blogową pandemię - oTAGowana i ja...


Wirusa przywlokła Moreni, niech więc na nią spadnie odpowiedzialność za szerzenie się złośliwego bakcyla... Zabawa polega na tym, aby odpowiedzieć na pytania osoby zapraszającej, potem wymyślić 11 własnych i zaprosić do odpowiedzi kolejne osoby, a zatem uważaj, drogi czytelniku tych słów, Ty też nie jesteś bezpieczny. Następny prątek może trafić Ciebie...

Moreni wymyśliła takie pytania, że wymiękłam już przy samym pobieżnym przeleceniu ich wzrokiem. Po drugim czytaniu wymiękłam jeszcze bardziej, a przy pierwszej próbie odpowiedzi byłam niedogotwanym jajkiem na miękko bez skorupki... A gdzie sympatyczne bezstresowe pytanka w stylu "jakie jest twoje ulubione danie"?!

No dobra. Jeśli na końcu tej strony zobaczycie rozciapciany bezkształtny kleks, to będę ja. Wymięknięta. Zaczynam... 

1. Jakie motywy w książkach najbardziej Cię irytują i dlaczego?

Irytuje mnie niezmiernie wkładanie śledztwa kryminalnego w ręce dyletantów - samozwańczych detektywów, dziennikarzy z bożej łaski i innych poparańców, którzy myślą, że potrafią to zrobić lepiej od solidnego gliniarza z krwi i kości, albo gorzej, wydaje im się, że MUSZĄ, bo jak nie, to świat ulegnie nieuchronnej zagładzie. Oczywiście niektórzy bohaterowie mają ode mnie dyspensę - jak choćby marklundowa dziennikarka Bengtzon albo Harry Dresden (ale on jest prywatnym detektywem, więc i tak mu wolno).

2. Gdybyś mogła wybrać jedną książkę i coś w niej zmienić, to jaka byłaby to książka i co by się zmieniło?

Z reguły akceptuję wyroki autorów odnośnie zakończenia, choć czasami mam ochotę zmienić ten czy ów drobiazg. Na przykład, w "Zapłacie za śmierć" nie pozwoliłabym komisarzowi Dühnfortowi, by cofnął dłoń przed dotykiem pewnej właścicielki czekoladowych oczu...

3. Jakie okładki najbardziej lubisz?

Przemawiające do wyobraźni i wzbudzające jakieś emocje. Ale jednocześnie zawierające jakąś tajemnicę. Nie cierpię kiczowatych i dosłownych okładek. A już najgorsze są te z fotografią jakiejś lali o zmysłowych ustach i smutnym spojrzeniu...

Z ostatnio widzianych podoba mi się ta:

Albo ta:


Ta też może być:



4. Wolisz książki z ilustracjami czy bez i dlaczego?


Tak, lubię książki z ilustracjami. Ale muszą być kongenialne, by nie zepsuć smaku lektury. Często widzę takie, które tylko ośmieszają ilustrowaną powieść, zamiast podnosić ich walory. W książkach dla dorosłych to rzadkość, ale wśród tych dla dzieci zdarzają się prawdziwe perełki.


5. Czy spotkałaś kiedyś w książce postać a la Mary Sue? Jeśli tak, to w jakiej i kto to był?

No jak to? A słynna Bella, która pokochała połyskliwego wampira? A taka Achaja?... Może być?

6. Lubisz szczęśliwe zakończenia?

Jasne (tak mówi moje dobrotliwe "ja", domagające się, by ulubiony bohater wyszedł szczęśliwą ręką z opresji). W życiu! (to moje mroczne "ja", krzywiące się na każdą oznakę zapowiadajacych się różowawych barw na ostatniej prostej).

7. Lubisz książki o zwierzętach i przyrodnicze popularnonaukowe?

Nie. Już jako dziecko nie cierpiałam "Zwierzyńca" i takich tam. Ale mój najmłodszy smok bardzo lubi (po kim on to ma?...)

8. Czy została Ci trauma po którejś z lektur szkolnych?

Do dziś mną trzącha, jak sobie przypomnę "Rozdziobią nas kruki, wrony"... Co za zboczeniec wpisał to na listę lektur, nie mam pojęcia. Już sam tytuł jak rodem z trzeciorzędnego horroru. Tak, mogę śmiało powiedzieć, że to trauma.

9. Jaka książka nigdy nie powinna stać się lekturą szkolną, gdyż zabiłoby to jej urok?

Chyba pęknę, jeśli zrobią Harry Pottera lekturą. Wtedy już nikt nie będzie czytał Harry Pottera!

10. Ulubiony nie będący człowiekiem bohater książki?

Wiedźmin, bez dwóch zdań.

11. Co jest najlepsze w blogowaniu?

Jak to co? Zaspokajanie tego małego grafomana, który siedzi w każdym z nas...

Ufff.

A teraz mój wkład w pandemię, czyli moje pytania (mają być łatwe, czy trudne)?:

1. Twój ulubiony kolor.
2. Nie... jaja sobie robię...

A zatem od początku:

1. Czy długość ma znaczenie? Znaczy, w sensie: czy wolno oceniać książki po długości i jakie preferujesz?
2. Od jakich książek cię odpycha i wiesz, że raczej nie sięgniesz po żadną z nich?
3. Którą książkę podsunęłabyś (podsunąłbyś) swemu dziecku (jeśli nie masz dziecka, wyobraź sobie, że je masz)?
4. Czy kobiety piszą lepsze książki?
5. Czy obowiązkowe lektury w szkole mają sens?
6. Czy trzeba czytać klasyków?
7. Jaka jest najgłupsza postać, jaką spotkałaś (spotkałeś) na stronicach powieści?
8. Czy jest książka, niewydana w Polsce, którą koniecznie powinni wydać? Jaka?
9. Którego polskiego pisarza koniecznie powinni poznać czytelnicy za granicą?
10. Czy czytając książkę, będącą przekładem z innego języka, zwracasz uwagę na jakość tłumaczenia, czy jest Ci ona obojętna?
11. Dziewica czy nie? Gwoli wyjaśnienia: czy lubisz być pierwszym czytelnikiem książki?

A teraz niech no się zastanowię, dokąd zawlec wirusa...

Może do Krakowa? Do Viv?
I do Łodzi? Też piękne miasto, Anetko droga.
A czy był już w Szwecji? Bookfo, nie wymiguj się!

piątek, 11 maja 2012

Co czytają Niemcy cz. 5 - listy bestsellerów

Minął już prawie miesiąc, odkąd podpatrywaliśmy najlepiej sprzedające się książki w Niemczech w księgarni amazon, zapraszam więc na błyskawiczny nalot na listę bestsellerów.
10 najlepiej sprzedających się kryminałów wg księgarni internetowej Amazon z 11.05.2012:


1. Andreas Franz, Daniel Holbe Todesmelodie (pol. -)
2. Charlotte Link Der Beobachter (pol. -)
3. Chris Carter Der Knochenbrecher (oryg. The Nigth Stalker, pol. - )
4. Donna Leon Reiches Erbe: Commissario Brunnettis zwanzigster Fall (oryg. Drawing Cocnlusion pol. -)
5. Tess Gerrtisen Totengrund (oryg. Killing Place UK / Ice Cold US, pol. Dolina umarłych)
6. Jussi Adler-Olsen Schändung (oryg.  Fasandræberne, pol. Zabójcy bażantów)
7. Nele Neuhaus Unter Haien (pol. -)
8. Jussi Adler-Olsen Erlösung (oryg. Flaskepost fra P, pol. -)
9. Nele Neuhaus Mordsfreunde (pol. -)
10. Jac-Luc Bannalec Bretonische Verhältnisse (pol. -)

(W zestawieniu pominęłam elektroniczne wersje.)

Spotykamy starych znajomych Franza i Neuhaus, dobrze się ma Adler Olsen, ale są też nowości. 
Wśród nich trzeci już na niemieckim rynku thriller (czy kryminał?) Chrisa Cartera "Der Knochenbrecher" pol. dosł. "Łamacz kości"). Carter opublikował już w Polsce jedną powieść, pt. "Krucyfiks", pora więc na kolejne, zwłaszcza, że podobno są to niezłe książki (choć sama nie czytałam).
Jest też dwudziesty tom przygód komisarza Brunetti, czyli najnowsza Donna Leon (ukaże się dopiero 22 maja, ale już w pierwszej dziesiatce najlepiej sprzedających się kryminałów).
No i nieśmiertelna Charlotte Link, lubiana także w Polsce i jej najnowszy "Beobachter" (pol. Obserwator). Zamówiłam w bibliotece, zrelacjonuję wkrótce.
 
Druga dziesiątka najlepiej sprzedających się książek fantasy i science fiction wg Amazon z 11.05.2012:

11. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 05: Sturm der Schwerter (oryg. A Storm of Swords cz.1, pol. Nawałnica mieczy: Stal i śnieg)
12. Kirstin Cast, P.C. Cast House of Night 9: Bestimmt (oryg. Destined. House of Night 9, pol. Cykl Nocy, tom 9)
13. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 04: Die Saat des goldenen Löwen (oryg. A Clash of Kings cz.2, pol. Starcie królów)
14. J. R. Ward Liebesmond: Black Dagger 19 (oryg. Lover Reborn pol. cykl Bractwo Czarnego Sztyletu tom 19)
15. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 06: Die Königin der Drachen (oryg. A Storm of Swords cz.2, pol. Nawałnica mieczy: Krew i złoto)
16. Flint Dille DIABLO III: Die Cain-Chronik (Book of Cain - powieść ze świata Diablo)
17. George R. R. Martin Das Lied von Eis und Feuer 07: Zeit der Krähen (oryg. A Feast for Crows cz. 1, pol. Uczta dla wron. Cienie śmierci)
18. Markus Heitz Oneiros - Tödlicher Fluch (pol.-)
19. J. R. Ward Schattentraum. Black Dagger 20 (oryg. Lover Reborn part 2, pol. cykl Bractwo Czarnego Sztyletu tom 19)
20. Lara Adrian Vertraute der Sehnsucht (oryg. Edge of Dawn, pol. cykl Rasa Środka Nocy, tom: nie mam pojęcia)
(W zestawieniu pominęłam elektroniczne wersje.)

Musiałam trochę zaszachrować - pierwsza dziesiątka w kategorii sf i fantasy jest niemal identyczna jak przed miesiacem, okupowana przez "Igrzyska śmierci" i cykl Martina. Trochę nudno, tak w kółko o tym samym, postanowiłam więc zajrzeć do drugiej dziesiątki. I tutaj rónież króluje Martin i pewnie tak zostanie przez najbliższe parę miesięcy (o czym ja będę pisać?!...).

Ale jest też jedna pozycja, którą już kupiłam i po której wiele sobie obiecuję - najnowsza powieść króla niemieckiego fantasy Markusa Heitza "Oneiros". Tym razem nie chodzi o wampiry (tak, Heitz popełnił parę wampirzych powieści, ale nie myślcie sobie, że spapugował "pięknych i połyskujących w słońcu" - to raczej coś w stylu Rice), ale o klątwę, wątki tanatologiczne, eksperymentalne techniki w neurochirurgii - czyli dokładnie moje tematy.

Poza tym sami widzicie - nuuuuda. Znowu nagie męskie torsy - nie mogłam odmówić sobie przyjemności... Dodam, że wymienione w dwugiej dziesiątce produkty z wampirem w tytule mają się ukazać... w lutym 2013. A to jest lista najlepiej sprzedających się książek! Szaleństwo... Gdyby to kryminały się tak sprzedawały, w dodatku najlepiej polskie...

środa, 9 maja 2012

Marc Elsberg "Blackout" - austriackie gadanie?





Wydawca: Blanvalet
Ilość stron: 800
Język: niemiecki
Data premiery: 19.03.2012
Cena: € 19,99

Znacie to? Nie ma prądu. Ciemno. Nie można obejrzeć ulubionego serialu. Laptop się rozładował, nie możesz wejść do internetu. Zapalasz świeczkę, czekasz, aż włączą. Po dwóch godzinach prąd znowu jest. Następnego dnia nie pamiętasz, że była awaria.

Ale mogło być inaczej. Po dwóch godzinach nie włączyli prądu. Ani po trzech. Ani na następny dzień. Po dwóch dniach w toalecie zaczyna cuchnąć, bo nie ma też wody. Nie działa lodówka, ekspress do kawy, kuchenka. Z zamrażarki wycieka syf, twoje zapasy przypominają niezjadliwą papkę i też zaczynają śmierdzieć. Sieć stacjonarna i komórki nie działają. Bankomaty też. a razie ludzie mają jeszcze paliwo, ale stacje benzynowe też potrzebują prądu. Już wkrótce ulice pustoszeją. W nielicznych otwartych sklepach szaleją tłumy rozdrażnionych klientów i garstka przemęczonychkasjerek, na piechotę zliczają wypakowane konserwami i wodą wózki. W bankach zaczyna brakować gotówki, w aptekach leków. Szpitalom kończy się diesel, dzięki któremu działa zasilanie awaryjne. Śmierdzisz. Marzysz o gorącej kawie i kąpieli. Nie masz kasy i nie wiesz, czy przeżyjesz. Po tygodniu zaczyna kwitnąć czarny rynek. Płacisz rodową biżuterią babki za worek pomarszczonych jabłek i paczkę makaronu, którego nie masz jak ugotować. Telewizja i radio już dawno przestały nadawać. Sytuacja zaczyna robić się groźna, gdy nawala chłodzenie awaryjne reaktorów atomowych. Dochodzi do pierwszych katastrof. Nie wiesz, dlaczego nie ma zasilania w całej Europie. Wydaje ci się, że rząd i wszystkie służby nic nie robią. Kto za tym wszystkim stoi?...

To tylko namiastka tego, co rozgrywa się na ośmiuset stronach katastroficznego thrillera, który wyszedł spod pióra austriackiego dziennikarza Marca Elsberga i z miejsca zawojował listy bestsellerów. Jego wizja jest jeszcze gorsza, realna, groźna, szokująca. Wystarczyło tak niewiele, by całkowicie sparaliżować sieć energetyczną całej Europy, a po niej Stanów Zjednoczonych. Zmanipulowane "mądre" liczniki prądu w Szwecji i we Włoszech, do tego zmieniony kod oprogramowania w paru elektrowniach. I następuje Armageddon.

Immanentną cechą thrillerów katastroficznych jest granie na ludzkich emocjach. Jest ich w tej ekstremalnie grubej powieści pod dostatkiem, ale to nie szokujące dramaty bohaterów postawionych w sytuacjach ekstremalnych są jej solą. To, co porusza najbardziej, to realizm. Autor wykonał tytaniczną pracę i roztoczył brutalną wizję bezbronnego świata bez energii, nie szczędząc detali. Obraz ten jest bardzo techniczny - nie sposób bowiem ogarnąć rozmiarów klęski bez znajomości funkcjonowania tego świata. Autor zgłębił tajniki działania elektrowni i sieci energetycznych, przeniknął w hermetyczne środowisko hackerów i sposoby działania globalnych sieci komputerowych. Lawina technicznych szczegółów wyjaśnia wiele, fachowcom zapewne więcej niż laikowi, który może się poczuć przytłoczony tymi informacjami.

W ten sposób to, czego często brakuje innym thrillerom - odpowiednia doza realizmu, przemyconej fachowej wiedzy i nagromadzenie technicznych detali - staje się największą słabością tej powieści. Bowiem ekstremalne urealnienie tej książki, pedantyczne i precyzyjne rysowanie apokalipsy przegrało ze dramatem zwykłego człowieka. Bo te osobiste dramaty, choć obecne, zostały potraktowane nieco po macoszemu. 

Mimo to rozmach namalowanej przez Elsberga wizji powala. Przyznam, że w czasie lektury zaczęłam się zastanawiać, czy nie zrobić sobie w piwnicy zapasów wody i żarcia na parę tygodni. Przydałby się też agregat i spory zbiorniczek z dieslem, tylko gdzie to trzymać?... A i pamiętajcie, żeby mieć w domu zapasik gotówki, nigdy nic nie wiadomo. Nie tak dawno przecież wyszła afera z sympatycznym wirusem Stuxnet. Jakby poszperać głębiej, to okazałoby się, że już poprzedniej zimy Europa o krok uniknęła energetycznej zapaści...

Ale dość tych wycieczek - thriller jest realistyczny aż nadto. Ma bohatera, zwykłego człowieka, nie jakiegoś tam Bonda, który ratuje świat przed anarchią, tropiąc odpowiedzialnych za chaos szubrawców i pokonując niezliczone przeciwności losu, w tym aresztowanie, postrzelenie przez gorliwego policjanta, uwięzienie w nieludzkich warunkach, brak środku transportu, gotówki, leków, jedzenia i picia. Jest akcja, jest tempo, ale są też dłużyzny i nudne relacje z gabinetu niemieckiego kanclerza. Jest drobiazgowe wyliczanie kolejnych aspektów katastrofy. Słowem, mogło być lepiej. Ale też dużo gorzej. Chapeau bas za rozmach i realizm, a także mrówczą pracę autora. Minusy za czyste walory literackie i niepotrzebne rozciągnięcie książki do 800 stron.

Moja ocena: 4 z minusem (4-/5).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece