Ads 468x60px

środa, 22 sierpnia 2012

Michael Peinkofer "Splitterwelten" - roztrzaskane fantastyczne światy


Wydawnictwo: Piper Verlag
Data wydania: 12.03.12
Język: niemiecki
Ilustracje:  Iris Compiet
Ilość stron: 576
Cena: € 16,99



Przyznajcie się, kto z Was czytał już jakąś powieść z gatunku fantasy, która wyszła spod pióra niemieckiego autora? Widzę trzy zgłoszenia, dziękuję. A kto może powiedzieć, że czytał dobrą fantasy, która wyszła spod pióra niemieckiego autora?... Ok, wszystko jasne. Nie wnikając w przyczyny, stwierdzam, że niemieckie fantasy na polskim rynku reprezentowane jest w sposób mniej niż skromny, choć nasi sąsiedzi wydali już paru synów godnych objęcia dziedzictwa braci Grimm, E.T.A. Hofmanna czy nawet Michaela Endego, którzy jakieś tam baśniowe podwaliny fantastyki stworzyli.

I oto trafiła w moje ręce książka, którą po prostu muszę Wam zaprezentować. Michael Peinkofer nie jest na fantastycznej scenie nazwiskiem nowym. Namieszał już w magicznym kociołku, trafiając nawet na listę bestsellerów Spiegla, co w przypadku niszowej literatury fantasy jest osiągnięciem nie lada. Parę tygodni temu ukazała się jego najnowsza powieść, odcinająca się od poprzednich cykli i zrywająca z tradycją tolkienowską. "Splitterwelten" to początek nowego cyklu i to dość obiecujący. 

Peinkofer stworzył nowy świat, wpisujący się w konwencję high fantasy, ale czerpie pełnymi garściami ze znanych już wątków, czy to literackich, czy to filmowych. Już sama wizja poodrywanych od siebie światów, unoszących się w gdzieś w przestrzeni na podobieństwo samotnych wysp, przypomina niektóre sceny z "Avatara" albo obrazy Salvadora Dali. Jakkolwiek surrealistyczna i oniryczna to wizja, niesie ze sobą pewne konsekwencje komunikacyjne: jakoś się między nimi przemieszczać trzeba. I tu na scenę wkracza gildia, zrzeszająca żeńskie istoty, które opanowały magiczny dar lewitacji. To one zmonopolizowały transport między światami, tworząc wokół swych umiejętności religijną otoczkę, hołdując niby to szczytnym ideałom, w rzeczywistości zaś dbając o to, by nikt nie odebrał im swoistej hegemonii. 

I właśnie członkinie tej gildii, a w zasadzie dwie młode elewki magicznego stowarzyszenia poznajemy na początku: Kaliope i Prisca, obie znajdujące się zaledwie na początku swej ścieżki, ale, jak się okaże, zmierzające we wręcz przeciwnych kierunkach, mimo upojnej nocy, którą dziewczęta spędzają ze sobą na początku tej opowieści. Świat Peinkofera zaludniają jednak nie tylko ludzie - zwykli mieszkańcy poodrywanych od siebie światów i świątobliwe siostrzyczki gildii. Zaludniają go również inne rasy - animali (oprócz panteroida   autor zaserwował nam między innym wilczy ród Skollów, a oprócz tego węże, szczury, kameleona, a nawet goryle i niedźwiedzie) oraz chimer, czyli krzyżówek animali i ludzi. Wprawdzie miałam swoje wątpliwości co do różnych aspektów istnienia i współistnienia wszystkich tych stworów ze sobą, ale niech tam, fantastyka rządzi się swoimi prawami.

Już na wstępie robi się kryminalnie. Na jednym z odległych światów dochodzi do zabójstwa jednej z członkiń gildi. Stowarzyszenie zmuszone jest wysłać tam doświadczoną lewitantkę, która w towarzystwie uczennicy (Kaliope) udaje się w dzikie ostępy do Jordrak, by wyjaśnić tajemnicę zabójstwa. Do śledztwa w zasadzie nie dochodzi, bowiem już wkrótce po przybyciu ktoś dokonuje brutalnej zbrodni na mistrzyni Cedarze. Kaliope, niedoświadczone i naiwne dziewczę, święcie wierzące w ideały gildii, zostaje na obcym, mroźnym świecie, sama pośród barbarzyńskiego (w jej mniemaniu) ludu, podejrzanie przypominającego naszych wikingów (zreszą i o Rangarök jest tu krótko mowa). 

Są jeszcze i dwa kolejne fabularne strumienie, przeplatające się z historią Kaliope: jeden to wyprawa osobliwej zbieraniny garstki awanturników: byłego niewolnika Kierona, złodzieja Croya (będącego animalem panterą), animala kameleona Jago i ludzkiej wojowniczki Shen w poszukiwanie magicznego artefaktu, a drugi to wątek inkwizytorski, opisujący drogę Prisci i jej Mistrzyni Harony. Wszystkie trzy biegną równolegle, opisując mniej lub bardziej ekwilibrystyczne przygody, by zbiec się nieoczekiwanie w jednym, dość dramatycznym punkcie. 

Nie sposób odmówić tej opowieści rozmachu. Nie sposób odmówić jej wyraźnych walorów rozrywkowych i elementów przygodowych, rodem z filmów o Indianie Jonesie. Jeśli ktoś szuka jednak subtelnej, wyrafinowanej magii, świata dopracowanego w każdym szczególe i finezyjnych psychologicznych gierek pomiędzy poszczególnymi bohaterowi, to nie znajdzie w tej książce odpowiedniego dla siebie materiału. Są w warstwie fabularnej momenty wątpliwe, naiwnostki w kroju psychologicznym bohaterów czy nawet jedna spora wpadka, kiedy to Croy, pozbawiony w jednej ze scen noża, w następnej w cudowny sposób już nim dysponuje. Nie wszystko, co wyobraził sobie autor, jest wytłumaczone do końca, choć tuszę, że nadrobi to w dalszych tomach sagi. Zakończenie w każdym razie jest więcej niż otwarte i nasuwa więcej pytań, niż wyjaśnia. 

Przyczepię się jednak do napuszonego języka, kompletnie pozbawionego marginesu humoru i krotochwili. Autor założył widać, że skoro to high fantasy, to musi być śmiertelnie poważnie, patetycznie i górnolotnie. I trochę mi te jego pompatyczne dialogi przeszkadzały. 

Czyta się to wszystko jednak błyskawicznie i można śmiało powiedzieć, że to niezła wakacyjna, ale dość trywialna lektura, choć pewne jej warstwy, przypominające choćby historię Kościoła i jej niechlubne inkwizytorskie tradycje napawają niepokojem i burzą nieco sielankę. Przymykając oko na niedociągnięcia, można się w tym świecie zanurzyć ze sporym ukontentowaniem, bo wyobraźnię to pan Peinkofer naprawdę ma. Wspomnę też cudowne ilustracje autorstwa holenderskiej artystki Iris Compiet, które świetnie oddają klimat, postacie i detale tego świata. Chciałabym takich więcej!

Nie jest to może pozycja, która przewróci porządek fantastycznego światka i rzuci Was na kolana, ale niewątpliwie adekwatny przykład niezłej rozrywkowej fantasy dla niezbyt wymagającego czytelnika. 

Daję troszkę naciąganą czwórkę, obdarzając autora bonusem zaufania. W kolejnym tomie jednak już nie przymykam oka! (4-/5)

Fantastyczne ilustracje holenderskiej artystki Iris Compiet. Tutaj: jeden z powietrznych statków, unoszonych magią lewitacji


I jeszcze jedna: przedstawiająca jednego z głównym bohaterów, Croya. Jest animalem panterą 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Piper Verlag. Dziękuję!


18 komentarzy:

  1. Faktycznie, zastanowiłam się głęboko i ksiązki przygodowe niemieckich autorów znam, kryminały znam, obyczajówki i romanse znam. Ale fantastyki zero.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo tak naprawdę niewiele jej jest przekładach... Niestety.

      Usuń
  2. Nie mam fioletowego pojęcia o fantasy w wykonaniu Niemców, ale ilustracje tej książki są po prostu cudowne! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też oczarowały. Wzbogacają tę książkę, bez dwóch zdań!

      Usuń
  3. Przyznaję się, że nigdy nie czytałem niemieckiej fantastyki :) /tommy/

    OdpowiedzUsuń
  4. Ilustracje bardzo dobre - nie czytam fantastyki :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie przypominam sobie żebym czytała fantastykę w wykonaniu jakiegoś Niemca. Muszę przyznać że to co napisałaś zapowiada się interesująco. Tylko podstawowe pytanie czy jest szansa dostać tego autora w języku polskim? A jeśli nie czy jest jakaś szansa?
    Co do tych animali to skojarzyło mi się trochę z cyklem Nika Perumowa, do tej pory czytałam tylko pierwszy tom "Tern" ale są tam podobne istoty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja będę się starać zainteresować wydawnictwa tą pozycją, czy w ogóle niemiecką fantastyką, chociaż polscy wydawcy są strasznie jednostronni - tylko anglosasi, ewentualnie raz na jakiś czas jakiś Rosjanin:-) Chociażby Pierumow...

      Usuń
    2. Ostatnio mamy Chorwatów i Serbów, wiec może i Niemców też ktoś przetłumaczy:)

      Usuń
  6. Ja, ja czytałam, nawet dobre! Całe dwie książki różnych autorów!;D

    Jeszcze nie czytałam recenzji, a już dostałam kociokwiku z zachwytu - ta okładka! i cudne szkice (chociaż pana panterę zrobiłabym jednak trochę inaczej, tutaj bardziej mi przypomina pana tygrysa)! i zwierzoludzie! Bardziej konkretny komentarz w dalszej części, po przeczytaniu recenzji.;)

    Twoja recenzja nieco ostudziła mój entuzjazm - co nie znaczy, że nie chciałabym zobaczyć tej książki przetłumaczonej na polski. Mam taką teorię, że napuszony język to skutek zbytniego zaangażowania w twórczość tolkienowską.;) No i co do latających wysp, to nie mam do nich zaufania, bo w takiej jednej książce się na nich zawiodłam. Ale generalnie chciałabym spróbować.

    PS1. Czy wymyślanie całego mrowia dziwacznych inteligentnych ras jest charakterystyczne dla niemieckiej fantastyki, czy tylko ja tak trafiam?

    PS2. Ta pani od ilustracji ma jakąś stronę internetową może?^^'

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A zdradzisz, jakie?
      Twoja teoria odnośnie tolkienowskiego wrośnięcia chyba jest słuszna. Może w dalszych częściach autor trochę wyluzuje...
      PS1. Z tym wymyślaniem to nie potwierdzam, choć może to się wiąże z tym, że oni swego czsu lubowali się w rozijaniu świata Śródziemia i każdy, ale to dosłownie każdy musiał skrobnąć coś o orgach, elfach, krasnoludach albo czarodziejach. Też Peinkofer:-)
      PS2. Znalazłam tylko tę stronkę z portfolio pani Iris:
      http://www.beehiveillustration.co.uk/artists/compiet_iris/collection.html,page5

      Usuń
    2. Zdradzę.;) Pierwsza to oczywiście "Niekończąca się opowieść", a druga to "Miasto śniących książek" Moersa. Z którym to autorem mam ten dylemat, że nie wiem, czy chcę go więcej czytać - "Miasto..." co prawda bardzo mi się podobało, ale facet podobno lubi w innych książkach epatować makabrą...
      Miejmy nadzieję, że wyluzuje. Mało co mnie tak odstrasza, jak przesadna nadętość języka... Chociaż ja tu piszę o odstraszaniu, a nie wiadomo, czy w ogóle będę miała możliwość przeczytania tego.
      doPS1. O widzisz, bo ja to właśnie w tych całych dwóch książkach miałam - same rozumne dziwadła. Było to dla mnie o tyle ciekawe, że u Anglosasów przeważa model ludzie+elfy+krasnoludy+coś do gromadnego wyrzynania (lub słabo maskowane ekwiwalenty powyższych). A u Moersa jakieś dzikuny, uczone smoki i nie wiadomo co...
      doPS2. Dzięki, zaczynam oglądać.:)

      Usuń
  7. Brzmi obiecująco, zwłaszcza że od pewnego czasu ogłaszam wszem i wobec, że zamierzam sięgnąć po niemiecką fantastykę :) Ilustracje są naprawdę świetne, tylko ta patetyczność mnie trochę odstrasza, zdecydowanie bardziej wolę powieści z jajem niż takie napuszone... No ale nie można mieć wszystkiego ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam jeszcze na tapecie inną książkę do recenzji, może się okaże trochę luźniejsza. Mam nadzieję, że coś się wkrótce ruszy z tą niemiecką fantastyką:-)

      Usuń
  8. "Przyznajcie się, kto z Was czytał już jakąś powieść z gatunku fantasy, która wyszła spod pióra niemieckiego autora?" - ja czytałam! :D Z nowości "Obsydianowe serce" Ju Honisch, które było okropne. Ze starszych pozycji - dwie książki Michaela Ende, obie świetne. A kiedyś jeszcze dorwę Moersa. Ale faktycznie mogliby wydawcy spojrzeć przychylniej na niemiecką fantastykę, z pewnością wiele dobrego tylko czeka na przetłumaczenie.
    A recenzowaną pozycję chętnie bym przeczytała - choćby dla tych ilustracji, cudne!

    OdpowiedzUsuń
  9. również nie zdarzyło mi się czytać żadnej książki z gatunku fantastyki niemieckiego autora
    a tutaj widzę, że być może ta przypadłaby mi do gustu
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  10. Wow, wielki szacun za to, że czytasz biegle po niemiecku :)
    Co do książki - piękna okładka a i tematyka ciekawa, tylko szkoda, że na razie jej nie ma po polsku. Wówczas chętnie bym się skusiła :)
    A co do niemieckiej fantastyki, to rzeczywiście coś mało o niej u nas słychać. A szkoda - najlepszy przykład sama ostatnio poznałam na własnej skórze - przez wszystkich uważana za paranormal powieść Lynn Raven okazała się niesamowitą historią fantasy. Lubię takie niespodzianki :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Też bym chętnie przeczytała.

    OdpowiedzUsuń