Nierówności po polsku
4 godziny temu
Kryminalnie. Fantastycznie. Po polsku, po niemiecku... po ludzku.
![]() |
Polskie wydanie: Papierowy Księżyc |
![]() |
Źródło |
![]() |
Źródło |
![]() |
Źródło |
![]() |
Źródło |
Tytuł oryginału Przekład: Paweł Urbanik Premiera: 19 września 2012 Ilość stron: 408 Cena: 34,90 zł Macie dość skandynawskich kryminałów? Tak?... To dobrze, bo książka, którą Wam dziś zaproponuję, mimo iż wyszła spod pióra szwedzkiego autora, z melancholijnym smędzeniem i mglistym, acz krytycznym spojrzeniem piętnującym obrzydliwe zjawiska w uporządkowanych społeczeństwach dobrobytu niewiele ma wspólnego. Poza narodowością pisarza oczywiście, no i szwedzkimi kulisami. Purystom językowym już pewnie na widok samego tytułu włos jeży się na głowie, i słusznie. Tym lekturę tej książki zdecydowanie odradzam. Tytuł mianowicie to pikuś w porównaniu z tym, co czytelnik znajdzie w środku, i nie mówię tu o fabule, tylko o czystej warstwie językowej, skorupce, którą trzeba przegryźć i strawić, by dobrać się do smacznego miąższu. A proces ten może okazać się uciążliwy i bolesny. Ale o tym za chwilę. Wpierw dwa słowa o autorze, byłym oficerze policji (ostatnio nieustannie napotykam książki pisane przez byłych gliniarzy - albo ten zawód obfituje w utalentowane samorodki, albo lata obcowania ze zbrodnią wyrabiają w człowieku chęć zrzucenie z siebie ciężkiego balastu doświadczeń). Pracował przez jakiś czas jako szef bezpieczeństwa w dużym koncernie IT, zaś ostatnio udziela się jako konsultant bezpieczeństwa międzynarodowego (cokolwiek to znaczy). A wspominam o tym dlatego, że jakoś to zawodowe tło z tej książki wyziera. I nawet nie mam na myśli stechnicyzowania książki, tylko kreację jednej z dwójki głównych bohaterów. Mowa o Rebecce Normén, policjantce, i to policjantce specyficznej, bo odpowiedzialnej za ochronę rządowych VIP-ów. Czyli o odpowiedniku naszych BOR-owików (BOR-owiczce?... ehh, skoro o czystości języka mowa...). Nasza bohaterka nie tylko jest w pełni profesjonalistką, ale i kobietą skrywającą pewną tajemnicę. Ów sekret wiąże się z jej bratem, który bardziej różny od niej już być nie mógł: osobnik o wdzięcznej ksywce HP (w przeciwieństwie do jakże nudnego imienia i nazwiska Henrik Petterssen) to zwykły wałkoń, obibok i cwaniaczek, myślący wyłącznie o tym, by zabawić się tanim kosztem, podupczyć, wypić i napalić się liści, taki motylek-debilek o dojrzałości emocjonalnej nastolatka, jakimś cudem prześlizgujący się przez życie i aż się człowiek dziwi, dowiadując się, iż obywatel ów ma na karku trzydziestkę. Typowy to tandem: spokojna i rozsądna siostra, stróż prawa, sprawuje pieczę nad krnąbrnym braciszkiem, nieustannie pakującym się w kłopoty i balansującym na granicy legalności. Znany konfliktogenny układ i wdzięczny wątek, świetnie dający rozwinąć się w kryminałach i thrillerach. Bo oczywiście nasz motylek-debilek pakuje się w kłopoty, i to niewąskie. Pewnego dnia znajduje bowiem komórkę. Inną, dziwną. I ta komórka zaprasza go do gry. Nie, nie w Pacmana, nie w Minekraft. To Gra przez duże G, która toczy się w realu. Początkowo chodzi o drobne zadania, graniczące z kretyńskim psikusem spłatanym niesympatycznemu bucowi i nagradzane niedużą kasą oraz uznaniem i splendorem użytkowników sieci. Nie trzeba mówić, że i kaliber zadań, i nagrody rosną wraz z kolejnym osiąganym "levelem". Tyle że z Grą nie ma żartów. Gry się nie zdradza, a jeśli już, to trzeba się liczyć z tym, że gracz zostanie wyeliminowany. Dosłownie. I za pozornie trywialną rozrywką kryje się znacznie więcej. No dobra, temat może niezbyt oryginalny i już niejeden adept pióra próbował przekuć go w czytelniczy sukces. W tym przypadku mogę pochwalić jednak wykonanie: jest przemyślane, dopracowane i dość brawurowe. Narracja podzielona została na dwie wiązki - osobne dla brata i siostry - z dwóch różnych perspektyw i na dwa różne sposoby naświetlające całą historię. Autor wykonał przy tym ciekawy zabieg i obie relacje oddalił od siebie pod względem językowym, tak że nigdy nie mamy najmniejszych wątpliwości, kto jest akurat narratorem. Opowieść HP jest emocjonalna, żywa, bezpośrednia, językowo kalecząca wszelkie kanony poprawności, najeżona wulgaryzmami, anglicyzmami i nowomową, opowieść Rebekki - chłodniejsza, bardziej wyważona, przekazana "normalnym" językiem. Chcecie próbki? Tak opowiada HP: "Byli nie tylko zwykłymi jackassami na speedzie albo internetowymi dziwkami dającymi dupy za parę lajków na profilu, ale przede wszystkim pieprzonymi marionetkami!" Rebekka w porówaniu z nim to nudna ciotka. W tym miejscu wtrącę swoje trzy grosze, idąc za głosem zawodowego zboczenia: taka mnie naszła refleksja w czasie lektury tej powieści, że nie chciałabym tkwić w skórze tłumacza. Miał do wyboru dwie drogi: przetłumaczyć tę książkę zachowawczo, wygładzając chropowatości i usuwając językowe brudy, ugrzecznić całość i zaserwować produkt w miarę poprawny, ale śmiertelnie nudny, albo pojechać po bandzie, narazić się konserwatystom i nasadzić w tekście tych wszystkich "zhakować", "scykorzyć", "makdżobów", "sfakować", "rozkminić" a także nieustannie "zczaić" i "sczaić" (wymiennie - wyraźnie nie mogąc się zdecydować, który wariant pisowni jest poprawny). Efekt jest jaki jest - nie czepiajcie się tłumacza, zrobił, co musiał i nie zrobił tego źle. O zawiłościach intrygi rozpisywać się nie będę - nie jest aż tak oryginalna, by wbić w fotel, ale ma w zanadrzu jedną czy dwie niespodzianki. Jest porządna, przestrzegająca reguł gatunku, wybitnie rozrywkowa, bez ambicji zbawiania świata. I piekielnie wciągająca. Owszem, tu i ówdzie możemy się wprawdzie domyśleć, co się za tym wszystkim kryje, w niektórych momentach brew wędruje do góry w wyrazie niedowierzania, ale ten thriller ma wszystko, co powinien mieć dobry przedstawiciel gatunku: jest szybki, w miarę niegłupi i bardzo, ale to bardzo wciągający. Kto się nie zrazi brawurowym językiem, ten się świetnie ubawi. I to chodzi. Odejmę parę punkcików za płycizny fabularne, ale czwórka to świetna ocena! (4/5) Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarna Owca, za co serdecznie dziękuję. |