Wydawnictwo: Media Rodzina
Seria: Gorzka czekolada
Tytuł oryginału: Den siste pilegrimen
Tłumaczenie: Tadeusz Wojciech Lange
Data premiery: 16.10.2015
Liczba stron: 544
Cena: 39,90 zł
Są takie książki, które w ogóle nie chcą podobać się czytelnikowi. Nie mizdrzą się, nie kokietują, nie uwodzą. Nawet nie szokują, nie wstrząsają, nie wywołują odrazy. Nie, po prostu ani ziębią, ani grzeją. Wprowadzaja w stan doskonałej obojętności. Jest to najgorsze, co można wywołać u czytelnika. Już lepiej niech wkurzają. Ale obojętność?...
Tymczasem "Ostatni pielgrzym", książka, która z definicji nie powinna pozostawiać obojętnym, przez wyjątkowo długi czas wszelkie emocje czytelnika trzyma w stanie przewlekłej hibernacji. Nie grzeje, nie ziębi. Po prostu się ciągnie strona za stroną, holując przez kolejne napoczęte i niezakończone wątki. Holuje na dwóch płaszczyznach czasowych: z jednej strony mamy porozgrzebywane historie z czasów tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, mętne, niejasne i trudne do powiązania z teraźniejszością. Z drugiej strony jest zbrodnia współczesna i wyjątkowo antypatyczny śledczy, Tommy Bergmann.
Zwykle nie daję czytanym książkom tak wysokiego kredytu zaufania, jak w przypadku "Ostatniego pielgrzyma". Jeśli coś mnie w książce irytuje, drażni, uwiera lub zwyczajnie nudzi, rezygnuję, dobrze wiedząc, że czasem trzeba poczekać, pozwolić opowieści się rozwinąć. Trudno, mój czas też jest cenny. Szkoda mi go na książki złe, nieudane, czy choćby tylko nietrafione. Nie wiem, co sprawiło, że ta powieść nie podzieliła losu licznych innych, porzuconych w tym roku "arcydzieł". Na pewno nie główny bohater, który, podobnie jak sama powieść, wcale nie chce się podobać czytelnikowi. Facet pod czterdziestkę, świeżo po rozstaniu z partnerką, którą kocha, a jakże, ale też regularnie leje, bo, jak sam mówi, "nie panuje nad sobą". I już nawet nie przemawia na jego korzyść fakt, że się wstydzi, że żałuje, że sobą za to gardzi. Ani to, że jest wyjątkowo nieustępliwym policjantem, typem zawziętego teriera, który, kiedy złapie trop, nie popuści, dopóki zwierzyna nie drgnie ostatni raz w jego szczękach, spływając krwią. Nie dla niego zatem mozolnie brniemy przez kolejne strony.
Może więc dla Agnes, głównej postaci tej drugiej, wojennej opowieści?... Piękna, młoda, gotowa na wszystko, a jednak kompletnie nieprzygotowana do zadania, do którego ją szkolono. Pół Angielka, pół Norweżka, działaczka norweskiego ruchu oporu, mająca infiltrować środowisko nazistów i robić wszystko to, co w czasie wojny robiły kobiety-szpiedzy. Nie żadna tam Mata Hari, tylko kobieta rozdarta pomiędzy namiętnością do oficera prowadzącego, niewiarą w sens tego co robi i paraliżującym lękiem przed wsypą. Postać tragiczna, choć jest to tragizm zupełnie inny niż to, co znamy z polskiej literatury okupacyjnej. Tak, Agnes, choć nie zaskarbia sobie sympatii, jest przynajmniej bohaterką, której losy magnetyzują.
I kiedy tak mozolimy się nad tymi przeplatanymi wątkami, niezdecydowani, czy przerwać tę mękę, czy zacisnąć zęby i trwać dalej w tej gęstej jak mdła zawiesina historii, nie zauważamy, że oto minęliśmy półmetek. I że historia ta, której początek tak bardzo nas znużył, zaczyna się do nas lepić, owijać, i już się nie chce odczepić. Tu i tam poszczególne ząbki zaczynają się zaczepiać i tworzyć dość skomplikowany, choć słabo naoliwiony, zgrzytliwy i zacinający się mechanizm, któremu nie można odmówić pewnego uroku. Tak, to nie jest zła historia. Powiem więcej: jest piękna, nawet jeśli nie jest to uroda pozbawiająca tchu, oślepiająca.
Znamienne jest to, że nie ma tu postaci czysto szlachetnych, kryształowo czystych i szwarccharakterów. Są ludzie trochę zagubieni, wyśmiewani chichotem historii i smagani wiatrami wojennej zawieruchy. Szarzy, zwykli, normalni. Bez tego patriotycznego zadęcia, wyssanej z mlekiem matki misji zbawiania ojczyzny i świata, bez spiżowego błysku. Jakże inaczej pisze Sveen o rodzimym ruchu oporu niż polscy autorzy. Na koniec złoczyńcy poniosą zasłużoną karę, choć to nie wymiar sprawiedliwości ją wymierzy.
I tak oto uciążliwa pielgrzymka, jaką się okazała lektura tej książki, zakończyła się o wiele lepiej, niż jej pierwsze kilometry. Czasem długi marsz się opłaca, nawet jeśli efektem uboczym są otarcia, bąble i odciski.
I jeszcze końcowa szpila: czasem trzeba tu przymknąć oko na pewne zgrzyty (wszak była mowa o słabym naoliwieniu mechanizmu). Bo zdarza się, że na stronicach powieści ktoś musi "paść za Führera", na podwórku bawi się "kilka somalijskich dzieci", a kawę podaje kobieta "rodem z Turcji". Nic więc dziwnego, że komuś "głowa zatrzęsła się w czymś, co mogło być tylko płaczem".
Tymczasem "Ostatni pielgrzym", książka, która z definicji nie powinna pozostawiać obojętnym, przez wyjątkowo długi czas wszelkie emocje czytelnika trzyma w stanie przewlekłej hibernacji. Nie grzeje, nie ziębi. Po prostu się ciągnie strona za stroną, holując przez kolejne napoczęte i niezakończone wątki. Holuje na dwóch płaszczyznach czasowych: z jednej strony mamy porozgrzebywane historie z czasów tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, mętne, niejasne i trudne do powiązania z teraźniejszością. Z drugiej strony jest zbrodnia współczesna i wyjątkowo antypatyczny śledczy, Tommy Bergmann.
Zwykle nie daję czytanym książkom tak wysokiego kredytu zaufania, jak w przypadku "Ostatniego pielgrzyma". Jeśli coś mnie w książce irytuje, drażni, uwiera lub zwyczajnie nudzi, rezygnuję, dobrze wiedząc, że czasem trzeba poczekać, pozwolić opowieści się rozwinąć. Trudno, mój czas też jest cenny. Szkoda mi go na książki złe, nieudane, czy choćby tylko nietrafione. Nie wiem, co sprawiło, że ta powieść nie podzieliła losu licznych innych, porzuconych w tym roku "arcydzieł". Na pewno nie główny bohater, który, podobnie jak sama powieść, wcale nie chce się podobać czytelnikowi. Facet pod czterdziestkę, świeżo po rozstaniu z partnerką, którą kocha, a jakże, ale też regularnie leje, bo, jak sam mówi, "nie panuje nad sobą". I już nawet nie przemawia na jego korzyść fakt, że się wstydzi, że żałuje, że sobą za to gardzi. Ani to, że jest wyjątkowo nieustępliwym policjantem, typem zawziętego teriera, który, kiedy złapie trop, nie popuści, dopóki zwierzyna nie drgnie ostatni raz w jego szczękach, spływając krwią. Nie dla niego zatem mozolnie brniemy przez kolejne strony.
Może więc dla Agnes, głównej postaci tej drugiej, wojennej opowieści?... Piękna, młoda, gotowa na wszystko, a jednak kompletnie nieprzygotowana do zadania, do którego ją szkolono. Pół Angielka, pół Norweżka, działaczka norweskiego ruchu oporu, mająca infiltrować środowisko nazistów i robić wszystko to, co w czasie wojny robiły kobiety-szpiedzy. Nie żadna tam Mata Hari, tylko kobieta rozdarta pomiędzy namiętnością do oficera prowadzącego, niewiarą w sens tego co robi i paraliżującym lękiem przed wsypą. Postać tragiczna, choć jest to tragizm zupełnie inny niż to, co znamy z polskiej literatury okupacyjnej. Tak, Agnes, choć nie zaskarbia sobie sympatii, jest przynajmniej bohaterką, której losy magnetyzują.
I kiedy tak mozolimy się nad tymi przeplatanymi wątkami, niezdecydowani, czy przerwać tę mękę, czy zacisnąć zęby i trwać dalej w tej gęstej jak mdła zawiesina historii, nie zauważamy, że oto minęliśmy półmetek. I że historia ta, której początek tak bardzo nas znużył, zaczyna się do nas lepić, owijać, i już się nie chce odczepić. Tu i tam poszczególne ząbki zaczynają się zaczepiać i tworzyć dość skomplikowany, choć słabo naoliwiony, zgrzytliwy i zacinający się mechanizm, któremu nie można odmówić pewnego uroku. Tak, to nie jest zła historia. Powiem więcej: jest piękna, nawet jeśli nie jest to uroda pozbawiająca tchu, oślepiająca.
Znamienne jest to, że nie ma tu postaci czysto szlachetnych, kryształowo czystych i szwarccharakterów. Są ludzie trochę zagubieni, wyśmiewani chichotem historii i smagani wiatrami wojennej zawieruchy. Szarzy, zwykli, normalni. Bez tego patriotycznego zadęcia, wyssanej z mlekiem matki misji zbawiania ojczyzny i świata, bez spiżowego błysku. Jakże inaczej pisze Sveen o rodzimym ruchu oporu niż polscy autorzy. Na koniec złoczyńcy poniosą zasłużoną karę, choć to nie wymiar sprawiedliwości ją wymierzy.
I tak oto uciążliwa pielgrzymka, jaką się okazała lektura tej książki, zakończyła się o wiele lepiej, niż jej pierwsze kilometry. Czasem długi marsz się opłaca, nawet jeśli efektem uboczym są otarcia, bąble i odciski.
I jeszcze końcowa szpila: czasem trzeba tu przymknąć oko na pewne zgrzyty (wszak była mowa o słabym naoliwieniu mechanizmu). Bo zdarza się, że na stronicach powieści ktoś musi "paść za Führera", na podwórku bawi się "kilka somalijskich dzieci", a kawę podaje kobieta "rodem z Turcji". Nic więc dziwnego, że komuś "głowa zatrzęsła się w czymś, co mogło być tylko płaczem".
Pierwsze zdanie: "Dopiero po zaparkowaniu samochodu przed dużą willą z bali młoda pomoc domowa uzmysłowiła sobie, że bramę wjazdową zastała otwartą."
Gdzie i kiedy: Oslo, Sztokholm, Berlin, II wojna światowa i 2003
W dwóch słowach: mozolna i piękna
Dla kogo: dla cierpliwych i lubiących historie wojenne ze szpiegami w tle
Ciepło / zimno: 71°