Ads 468x60px

Featured Posts

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Deutscher Krimipreis 2017 - mamy laureatów!

No i wszystko wiadomo! W piątek przyznano doroczną nagrodę za najlepszy kryminał wydany w Niemczech w roku 2016. Przypadek chciał (a może wyczucie), że obie zwycięskie powieści już czytałam. Oto oni:

W kategorii kryminałów rodzimych:



Max Annas "Die Maurer" (Mur)

Jest to bardzo powieść niezwykle kompaktowa, gęsta, niemal kameralna (gdyby nie dość krwawy showdown, który nie jest ani trochękameralny ). Rzecz dzieje się w RPA, w jednym z typowych, przypominających twierdzę osiedli dla zamożnych białych. Czarnoskóry student Moses, wracający od profesora, nie ma szczęścia. Zepsuł mu się samochód, padły baterie w komórce, a jedynym miejscem, gdzie mógłby wezwać pomoc, jest położone tuż obok Gated Community. I w ciągu paru chwil z szukającego pomocy studenta staje się zwierzyną, na którą polują ochroniarze z osiedla. Na tym samym osiedlu tym samym czasie przebywają inni intruzi: Thembikosi i Nozipho, para złodziejaszków, która w rabowanym domu natrafia na ślady całkiem innej zbrodni.

Jeden z jurorów napisał o tej książce tak: "Annas ma godny podziwu talent pakowania przemyślnej intrygi w skoncentrowane, odchudzone i wciągające thrillery. Z wielką klasą zagęszcza południowoafrykańskie społeczeństwo wraz jego rasowymi konfliktami w miejscach, gdzie te konflikty można poddać wnikliwej autopsji."

A ja potwierdzam. Świetna. Choć bardzo, bardzo nietypowa. I raczej nieobecna na listach bestsellerów.

Kategoria międzynarodowa:




Donald Ray Pollock "Die himmlische Tafel" (The Heavenly Table)

Georgia, 1917. Farmer Pearl Jewett chce ubóstwem na ziemi zasłużyć na miejsce przy niebiańskim stole, a jego trzej synowie biedują wraz z nim, czy tego chcą, czy nie. Po śmierci ojca trzej młodzi mężczyźni muszą radzić sobie sami. I wzorem bohaterów z trzeciorzędnych westernów wyruszają w świat, by rabować, uciekać, kryć się i zabijać.

Juror uzasadnia tak: ""Niebiański stół Pollocka jest suto zastawiony. To jest wielka literatura: naszpikowana ludzkimi tęsknotami, przepełniona gorzkim komizmem i niesiona speptyczną moralnością, która rozpoczyna się od żarcia".

Nie wiem, ile w tej powieści kryminału, a ile westernu i soczystej powieści osadzonej na południu Stanów, ale wiem jedno: ten misz-masz gatunków jest przedni, a wykonanie mistrzowskie.


Krimifantamania z autorem w listopadzie 2016
(nie powiem, co my tu sobie wymieniamy...)

Pollock zadedykował :-)
A tu pozostali wyróżnieni, czyli miejsca 2 i 3 w obu kategoriach:

 

2. Simone Buchholz: „Blaue Nacht“ (Niebieska noc)
3. Franz Dobler: „Ein Schlag ins Gesicht“ (Cios w twarz)

 


2. Liza Cody: „Miss Terry“ („Miss Terry“) 
3. Garry Disher: „Bitter Wash Road“ („Bitter Wash Road“) 

Wybór jest jak zwykle subiektywny (nagrodę przyznaje jury złożone z krytyków, literaturoznawców i księgarzy wyspecjalizowanych w literaturze kryminalnej), ale wyraźnie widać jedno: jurorzy nie sugerują się słupkami sprzedaży i trendami. Zastanawia, że w przypadku laureatów zagranicznych mamy wyłącznie przedstawicieli rynku anglosaskiego, i nie są to nazwiska bardzo komercyjne, znane i czytane na całym świecie. I choć wielu czytelnikom wybór ten wyda się kontrowersyjny albo dziwaczny, to ja dostrzegam w tym pewną konsekwencję: to wszystko są kryminały z tym nieokreślonym "czymś", czego tak bardzo szukamy i tak rzadko znajdujemy. Czasem jest to setting, czasem bohaterzy, czasem błyskotliwe pióro. Trudno to uchwycić, a jeszcze trudniej nazwać. Każda z tych książek stanowi żywy dowód na to, że kryminał już dawno przestał być gatunkiem poślednim czy trywialnym, za to coraz bardziej zadomawia się nurcie głównym, a niekiedy nawet na najwyższych literackich półkach.

I jakoś tylko kłuje refleksja, jak bardzo ta nagroda różni się od naszych polskich wyróżnień kryminalnych...


środa, 11 stycznia 2017

Cixin Liu "Die drei Sonnen" (The Three-Body Problem) - czyli jak zdradzić ludzkość (i czemu to robić)



Wydawnictwo: Heyne
Tytuł oryginału: 三部曲《三体》
Tłumaczenie z chińskiego na niemiecki: Martina Hasse
Data wydania 12.12.2016
Liczba stron: 587
Cena: € 14,99 
Pierwszą przeczytaną przeze mnie w tym roku książką jest rzecz dość egzotyczna (nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam coś chińskiego autora), która w dodatku okazała się małą sensacją. "The Three-Body Problem" zafascynowała Baracka Obamę i Marka Zuckerberga, narobiła szumu na światowych rynkach wydawniczych, zdobyła Nagrodę Hugo i w ciągu tygodnia od wydania w Niemczech wspięła się na prestiżową listę bestsellerów Spiegla, co już samo w sobie jest niezwykłe, zważywszy, iż mamy do czynienia z literaturą science fiction, przez wielu nadal traktowaną pobłażliwie i niszowo. 

Wszystkich, którzy w tym momencie odwrócą się od tej notki z niechęcią, bo "czegoś takiego" nie czytają, pragnę zapewnić, że spore fragmenty tej powieści mają więcej wspólnego z historią niż futurologią, a jej niezwykły setting jest na tyle atrakcyjny, że może stanowić satysfakcjonującą lekturę nawet dla tych, którzy zazwyczaj o statkach kosmicznych, bitwach na laserowe miecze itepe nie czytają. Zarazem muszę też ostrzec, że jeśli ktoś chciałby mimo wszystko zmierzyć się z tym wyzwaniem, powinien posiadać choćby rudymentarną wiedzę z dziedziny fizyki, a nawet matematyki, a przynajmniej cień gotowości, by tejże liznąć (śmiałkowie zaś będą mogli nie tylko polizać, ale i obeżreć się do syta, gdyż w książce zawarto właściwie małe wprowadzenie do fizyki kwantowej). 

Ci, którzy gdzieś na okładce czy w omówieniach wyczytali, że chodzić tu będzie o historię o pierwszym kontakcie z pozaziemską cywilizacją, dość długo poczekają na pierwszą wzmiankę o Obcych. Opowieść zaczyna się bowiem całkiem niesajensfikszynowo, w Chinach, w okresie szalejącego brutalnie terroru rewolucji kulturalnej. Astrofizyczka Ye Wenije staje się świadkiem zakatowania na śmierć własnego ojca, również naukowca, zadenucjowanego przez zagorzałych partyjnych funkcjonariuszy. Sama też staje się ofiarą czystki, choć o włos unika śmierci. Skazana na banicję, trafia do tajnej bazy militarnej, w której prowadzi się nasłuch wrogich wywiadów. Już sama droga, jaką Ye pokonuje, by z dotkniętej sankcjami i zdegradowanej badaczki zostać zdrajczynią ludzkości i przywódczynią przypominającą sektę organizacji, jest fascynująca, ale Liu wymaga od czytelnika (i daje mu) znacznie więcej. 

Wymaga przede wszystkim refleksji. O kondycji ludzkiej cywilizacji w ogóle, o granicach nauki, o samotności, o rozczarowaniu, zdradzie i woli walki, która rodzi się, choć nie ma nawet najmniejszej szansy na zwycięstwo. Wymaga też myślenia. Prawdziwego wysiłku intelektu, użycia maksymalnego potencjału umysłu i wyobraźni, by przełamać ograniczenia znanych nam wymiarów. Chce również, byśmy zagłębili się w wykreowany świat pewnej fabularnej gry, której jedynym celem jest rozwiązanie znanego problemu trzech ciał, nad którym głowili się matematycy i znawcy mechaniki klasycznej. 

A wszystko to podaje z różnych perspektyw czasowych i osobowych; Ye Wenije jest tylko jedną z narratorek, swoją historię snuje również fizyk i specjalista od nanotechnologii Wang Miao, a także sami Obcy. Liu to cofa się w przeszłość, to wybiega dalego w przyszłość, to prowadzi do fikcyjnego świata gry, a czytelnik pojmuje coraz więcej z ogromu nieprawdopodobnego dylematu bohaterki i tragedii całej ludzkości. 

Czyli co, rewelacja? Nie do końca. To nie jest książka, którą połyka się w jeden weekend. Jeśli naprawdę chce zrozumieć się pewne przedstawione tutaj zagadnienia, a nie tylko prześliznąć się po ich powierzchni, może okazać się konieczne powracanie do niektórych fragmentów, czytanie ich raz po raz, brnięcie przez długie strony teoretycznych dywagacji, co nie każdemu się spodoba. Trud ten zostanie wynagrodzony efektem "aha!", ale jest to trud niemały. I jest coś jeszcze, co mnie tu uwierało: antropozofizacja obcych. Jak każdy myślący człowiek i miłośnik fantastyki w szczególności, wyobrażam sobie pozaziemską cywilizację jako coś, czego... właśnie nie można sobie wyobrazić. Obcość Obcych musi być nieogarnięta, tak bardzo niespójna z ludzkim postrzeganiem świata, z naturą człowieka, jego kulturą, nie mówiąc o języku, że nie sposób szukać tu zbieżności z tym, co znamy i rozumiemy. Tymczasem Liu przedstawia Obcych jako nieco bardziej rozwiniętą, trochę inną wersję nas (choć nigdzie nie znajdziemy ich opisu). Fragmenty, w których opisuje ich reakcję na odkrycie Terrestrian, czyli nas, ich rozmowy (!), łącznie z typowo humanoidalną komunikacją nonwerbalną, ich emocje, wydały mi się nieco naiwne. 

"The Three-Body Problem" raczej nie jest kamieniem milowym literatury fantastycznej, choć niewątpliwie jest dziełkiem frapującym, wartym lektury. Tym bardziej więc cieszy informacja, że Rebis planuje wydanie powieści w tym roku. A tak w ogóle, to jest to pierwsza część trylogii. I dobrze. 

Pierwsze zdanie: "Atak Czerwonego Zjednoczenia na kwaterę główną Kompanii 28 Kwietnia trwał od dwóch dni."*
Gdzie i kiedy: Chiny i planeta Trisolaris, od 1967 roku do dziś 
W dwóch słowach: jesteście robactwem
Dla kogo: dla fizyków i astronomów, dla rozczarowanych ludzką cywilizacją i fanów inteligentnej literatury
Ciepło / zimno: 85°
* Przekład mój na podstawie przekładu niemieckiego 

niedziela, 6 listopada 2016

Anne Tyler "Dziewczyna jak ocet. Poskromienie złośnicy" - a ja lubię ocet



Wydawnictwo Dolnośląskie
Tytuł oryginału: Vineagar Girl. The Taming of the Shrew rotold
Tłumaczenie: Łukasz Małecki
Data premiery: 15.06.2016
Liczba stron: 240
Cena: 37 zł
O projekcie szekspirowskim zapewne słyszała już większość regularnie czytających. Można się spierać o sens pisania na nowo opowieści wielkiego dramatopisarza, choć nie można zaprzeczyć, że mają one charakter uniwersalny, a i obecność wśród uczestników projektu zacnych nazwisk stanowi niejaką zachętę, nie mówiąc o ciekawości, jak z zadanym tematem poradzą sobie współcześni pisarze.
Anne Tyler wzięła na tapetę „Poskromienie złośnicy”, komedię, która w dzisiejszych czasach, gdy aranżowane małżeństwa w zachodnich społeczeństwach należą do przeszłości, wydaje się nieco anachroniczna. Autorka poradziła sobie z przekuciem tego wątku na potrzeby projektu całkiem zgrabnie – aranżowane małżeństwa może w zachodnich cywilizacjach już nie występują, ale fikcyjne małżeństwa zawierane dla pozyskania statusu pobytu w bogatych krajach Europy lub w USA już tak.
Doktor Battista, lekko zwariowany i odrealniony naukowiec samotnie wychowujący córki (wychowujący, dobre sobie, wszak starsza, Katherine, ma już trzydziestkę, mimo to nadal mieszka z ojcem i młodszą siostrą), popada w trudną sytuację. Otóż jego wyjątkowo utalentowany asystent, cudzoziemiec Piotr Szczerbakow, bez którego dalsze prowadzenie projektu badawczego będzie niemożliwe, znajduje się o krok od deportacji – ot, kończy mu się wiza. By zapobiec zawodowej katastrofie, Battista wpada na szalony (choć w jego oczach jedynie słuszny) pomysł, by wyswatać własną córkę z zagranicznym asystentem i tym samym upiec na jednym ogniu dwie pieczenie: małżeństwo rozwiązałoby problem dalszego istnienia projektu i trudnej córki, która jakoś nie kwapi się do tego, by usystematyzować swoje życie osobiste. Pomysł to iście szatański, i z góry zapowiadający wystąpienie całego szeregu trudności, nieporozumień, konfliktów i pomyłek – czyli znakomicie wróżący tej powieści.
Sama postać Katherine udała się znakomicie, choć ja sama nie określiłabym jej mianem „dziewczyny jak ocet”, na to jej relacje z otoczeniem były mimo wszystko zbyt układne. Katherine, pracująca w przedszkolu, jednak najlepiej czująca się w samotności, odnajdująca spokój i ukojenie w kontakcie z przyrodą, z upodobaniem kopiąca w grządkach i zagonach, jest nieodrodną córką swego ojca, i jak on, jest trochę nie z tego świata. Nieprzystosowana, powiedzielibyśmy dzisiaj. Nie do końca żyjąca zgodnie z oczekiwaniami społeczeństwa, dziwna, niekontaktowa. I z miejsca budząca sympatię. Podobnie zresztą jak jej oponent, równie cudaczny asystent Szczerbakow, który na skutek niedoskonałej znajomości języka i tubylczych kulturowych kodów nieustannie popełnia słowne i sytuacyjne gafy.
Jest w tym wszystkim wielki potencjał na świetną komedię i rzeczywiście, są tu sceny, które wywołują uśmiech na ustach czytelnika. Znakomite jest zderzenie dwóch odmiennych kultur, świetne są językowe wpadki i drobne nieporozumienia, jakie doskonale zna z autopsji każdy, kto jako tako opanował język, jednak nie do końca zna językową rzeczywistość i próbuje radzić sobie w obcym kraju. I to chyba największy plus tej książki.
Mniej udany jest finał, opowiedziany po łebkach, w naprędce, jakby autorce zabrakło pary na coś więcej, a cała historia na siłę musiała znaleźć jakieś zakończenie. Wydaje się, że można było zrobić z tego więcej. Opis na okładce sugeruje również, że esencją tej opowieści jest pytanie, czy współczesna, niezależna kobieta jest w stanie poświęcić się dla mężczyzny. Ja tutaj nie znalazłam ani niezależnej kobiety, ani poświęcenia dla mężczyzny. Jest to raczej historia nieprzystosowania, odmienności i poszukiwania własnej drogi w społeczeństwie, które oczekuje od nas podążania utartymi szlakami i określonych, z góry ustalonych zachowań. I miłości takiej właśnie dwójki odmieńców – miłości nieoczekiwanej i nieoczywistej, ale jednak miłości.
Krotochwilna, sympatyczna opowieść, zostawiająca jednak po sobie pewne uczucie niedosytu.

Pierwsze zdanie: "Kate Battista pracowała w ogrodzie, kiedy w kuchni zabrzęczał telefon."
Gdzie i kiedy: Baltimore, współcześnie
W dwóch słowach: kwaśno-słodka
Dla kogo: dla fanów Szekspira, osób śledzących aktualne literackie wydarzenia, miłośników komedii sytuacyjnych
Ciepło / zimno: 76°


czwartek, 27 października 2016

Mamut jesienny



Mamut jesienny upolowany. Pora na gromadzenie zimowego tłuszczyku, toteż i zwierz tłuściejszy, nóżki ma krótsze, za to samarkę pokaźną. Jak zwykle pokazuję tylko mamuta namacalnego, bowiem te wirtualne to normalnie już co drugi dzień mi wlatują do domu, takie lekkuchne są, frywolne, rozbrykane. Ale co wam tam będę wirtualne mamuty pokazywać. Mamut ma być wielki, ciężki, ma mieć swoją woń i teksturę.

No to przystąpmy do rozbierania tuszki.


Na pierwszy ogień niech pójdzie sadło i łapy. Tak się jakoś złożyło, że to sami polscy kryminaliści, i same jesienne nowości: i nowy Czubaj, i kupiona zupełnie w ciemno "Aorta" (brzuszna!), jest kolejna Szczupaczyńska, wyczekana nowa Fryczkowska i równie wyczekany Chmielarz. A wszystko to w barwach rzeźniczych, purpura z bielą, wymieszana z szarościami. Pozytywnie zaznaczyć należy brak romantycznych okładkowych dziewoi, no, chyba że panią Szczupaczyńską wliczymy do wspomnianego nurtu i przymkniemy oko na nóżki pomykające po schodach osiedla marzeń. Sama nie wiem, na którą z tych lektur cieszę się najbardziej. Gdyby nie niebezpieczeństwo, że z kretesem poplączę wątki, bohaterów i trupy, do bym czytała w koło macieju, po pół godzinki każdej.


Nie samym sadłem człowiek żyje, trzeba też coś zrobić dla intelektu. Tym razem grzbiet, ogonek i łepetynka wyszły bardzo światowo, a ja po części rzuciłam się na nowości (Ostatnie słowo i Sympatyk), po części zaś uzupełniłam braki, dorzucając książki, które zawsze chciałam przeczytać, ale zawsze coś stawało mi na przeszkodzie. Przy czym Ulicka jest częścią planowanego przeze mnie projektu, o którym wkrótce napiszę trochę więcej, i który powoli zaczyna się konkretyzować, a nawet stawać się ciałem. Zwróćcie uwagę na japoński ogonek. Jakoś mnie tak wzięło na japońszczyznę i zamierzam co nieco zgłębić współczesną japońską literaturę.


I na koniec serduszko, czyli coś, na co cieszę się najbardziej. Zbiór wywiadów Adama Pluszki z tłumaczami zatytułowany finezyjnie "Wte i wewte". Jest Świerkocki, jest Cholewa, jest Łukasiewicz i Braiter, właściwie niemal cały współczesny tłumacki panteon. Niektóre z wywiadów już czytałam na łamach dwutygodnika.com, ale tu jest ich więcej, tu można do nich wracać - i chłonąć. Polecam nie tylko tłumaczom. A właściwie wszystkim, którzy czytają. I to nie tylko przekłady.

Tak, wiem, ten mamut to zapchajdziura. Ale pomyślałam sobie, że zapcham tę ziejącą już dziurę w blogu, prowizorycznie chociaż, byle do końca miesiąca. Bo po dedlajnie będzie... kolejny dedlajn, ale to dopiero pod koniec grudnia. A w międzyczasie, zanim koniec grudnia zacznie się zbliżać wielkimi krokami, wprawiając mnie w postępującą panikę, zamierzam uraczyć was paroma recenzjami (nie wszystkie będą pozytywne, o nie!), a także wspomnianym już projektem, w którym upraszać się będzie o wasze wielkie wsparcie. Ale szczegóły to już po dedlajnie. A teraz idę pieścić. Mój przekład, oczywiście, a wy co sobie myśleliście?...

czwartek, 1 września 2016

Henning Mankell "Włoskie buty" czyli stary człowiek i morze


Wydawnictwo: WAB
Tytuł oryginału: Italienska skor
Tłumaczenie: Ewa Wojciechowska
Data wydania: 11.09.2013
Liczba stron: 348
Cena: 39,90 zł

Już pierwsze zdanie tej powieści zdradza sporo o tym, co czeka czytelnika. Tak, będzie tu o samotności i o chłodzie. Jeśli wziąć do tego tytuł - z czym się kojarzą włoskie buty? Z fantazją, niepraktycznością, szczyptą szaleństwa - to właściwie będziemy już mieli wyjaśnienie tej książki.

Henning Mankell wyprowadził kryminał z cienistej doliny, w której gatunek ten przez dziesięciolecia krył się w szmirowatym półmroku, i sprawił, że nie wstyd przyznawać się do niego nawet na salonach. Ustanowił standardy skandynawskiego mroku i już chyba na zawsze kojarzony będzie właśnie z nim. A przecież cykl z Wallanderem był ledwie częścią jego twórczości, choć to właśnie on przyniósł mu sławę i pieniądze. Napisał znacznie więcej niż tych kilka kryminalnych tomów, sporo pisał o Afryce, która stała się dla niego drugą ojczyzną. W Polsce ten "inny" Mankell jest niemal nieznany.

O czym więc pisze Mankell, jeśli nie pisze o Wallanderze lub Afryce? O samotności, chłodzie i włoskich butach. Frank Welin, emerytowany chirurg, mieszka samotnie na szkierze, skalistej wysepce u wybrzeży Szwecji. Jego życie sprowadza się do zapisywania w dzienniku nieistotnych szczegółów dotyczących pogody, codziennych kąpieli w morzu (zimą w przeręblu) i zwykłych rutynowych czynności. Jest stary, zgorzkniały, pusty w środku. Już nie czeka na coś, co jeszcze się wydarzy. Właściwie nie czeka już na nic, może poza śmiercią. Aż pewnego zimowego dnia na lodzie skuwającym jego wysepkę pojawia kobieta. Niczym zjawa z przeszłości. I Welin początkowo rzeczywiście bierze ją za zjawę, za iluzję, jaką płata mu własny umysł. A jednak Harriett, stara, schorowana kobieta z balkonikiem odnalazła go naprawdę. I wypełniła pustkę codzienności zgaszonego starca zamętem. I szczyptą szaleństwa.

Harriet jest kobietą, którą Welin kiedyś kochał, i którą z niezrozumiałych przyczyn porzucił. I nigdy do niej nie wrócił. Teraz, po latach, kiedy to ona odnalazła go na odludziu, stary chirurg z równie zniezrozumiałych powodów wita zmiany, jakie niesie jej powrót i udaje się w szaleńczo-groteskową podróż. Wyprawa ta okaże się przedsięwzięciem smutnym, rozpaczliwym, ale i osobliwie fascynującym i wniesie w pustelnicze życie Welina jeszcze większe zmiany, przed którymi stary odludek nie będzie ani potrafił, ani chciał się obronić.

Wspaniała jest ta przemiana, jaka zachodzi w Fredriku. Przypatrywanie się zamrożonej duszy, wystawionej na działanie ożywczego słońca, jest wciągające jak śledzenie oznak budzącej się z zimowego letargu przyrody. Z fascynacją patrzymy, jak wytrącony z codzienniej rutyny Welin ulega niezwykłej kobiecie, spełnia jej obietnicę i zmuszony zostaje do rozliczenia się z własną przeszłością. Opowieści tej nie sposób odmówić pewnego magnetyzmu. I tylko na samym jej końcu odczujemy pewien dyskomfort, kiedy okaże się, że autor przez cały czas prowadził nas za rękę, nie pozwalając ani na moment zboczyć z wytyczonego przez niego szlaku. Tu i ówdzie poustawiał też drogowskazy z wielkimi napisami, niepozostawiające wątpliwości, dokąd mamy się udać. A czasem nawet stał na rozdrożu i machał ręką, żeby wybrać właściwą odnogę. A ja lubię sobie pobłądzić i samej odnaleźć właściwą drogę. A niekiedy lubię skręcić na bezdroża. Lub pójść pod prąd. Bo kto powiedział, że jest tylko jeden właściwy szlak?

Tak, włoskie buty są czymś finezyjnym, szalonym, cholernie niepraktycznym na skalistej szwedzkiej wysepce zimą. Te robione na miarę są piękne, mają miękką maślaną skórkę i są tak wygodnie, że nie wcale nie czuć ich na stopach. Ale bywa, że są trochę kiczowate.


Pierwsze zdanie: "Zawsze czuję się bardziej samotny, kiedy jest zimno."
Gdzie i kiedy: szwedzki szkier, współcześnie
W dwóch słowach: skandynawski splin
Dla kogo: dla spragnionych skandynawskiej, przygnębiającej samotności, wielbicieli powieści drogi i włoskich butów
Ciepło / zimno: 72°

sobota, 27 sierpnia 2016

Till Raether "Fallwind" (Wiatr upadku) - o dobrym i złym wietrze



Wydawnictwo: rowohlt polaris
Seria: Adam Danowski tom 3
Data wydania: 22.07.2016
Liczba stron: 480
Cena: 14,99 €

Niedobrze jest być nadwrażliwcem. Kiedy cierpisz na szczególną postać sensoryzmu, polegającą na tym, że twój umysł, charakteryzujący się obniżonym progiem wrażliwości, nie radzi sobie z napływem bodźców, masz przechlapane. Jeśli w dodatku jesteś policjantem i twój pracodawca zna diagnozę tłumaczącą twoje dziwne zachowania w niektórych sytuacjach, masz przechlapane podwójnie. Jeśli o diagnozie dowiedzieli się koledzy i za twoimi plecami, a niekiedy i prosto w twarz pogardliwie mówią o tobie "mimoza", nie masz właściwie po co żyć.

Właściwie to ten pomysł na postać nie powinien funkcjonować. Masowe wyposażanie śledczych kryminalnych w rozmaite ułomności, dysfunkcje, felery i handicapy sprawia, że czytelnik tęskni już za zwyczajnym policjantem, który ma jakiś dom, rodzinę, trochę tylko niezwykłą pracę i koniecznie wielkie serce. Przesada, myśli. Hołdowanie modzie na dziwaczność. A jednak. A jednak coś jest w tej postaci, że wreszcie, po dwóch średnio udanych, przeładowanych wątkami tomach, zaczyna się czuć do tego balansującego na grani między normalnością a autyzmem faceta coś w rodzaju zrozumienia, a niekiedy wręcz sympatii. 

W trzecim tomie serii z Adamem Danowskim (nie, nasz śledczy nie jest Polakiem, nie ma nawet polskich korzeni, a jeśli już, to tkwią gdzieś bardzo głęboko i nawet sam autor ich jeszcze nie dostrzegł) wyrusza z Hamburga na północ, do chłostanej morskimi wiatrami pipidówy. Jego wyjazd właściwie jest pretekstowy, po tym, jak w dwóch poprzednich powieściach Danowski zawalił właściwie wszystko, co mógł zawalić i zadarł z każdą ważną personą w hamburskim policyjnym aparacie. Jego nowe zajęcie - profiling - ma go odsunąć od "żywego" śledztwa i tym samym chronić jego wrażliwą psychikę, a jednocześnie, o czym oczywiście nie mówi się oficjalnie, odstawić na boczny tor, gdzie nie będzie już mógł tyle bruździć. I Danowskiemu jest z tym wcale dobrze. Przybywa więc do Friederikenburga, niewielkiej miejscowości nad Morzem Wattowym, gdzie życie toczy się w osobliwym rytmie natury, w takt przypływów i odpływów. Miejscowa policja zgłosiła zapotrzebowanie na stworzenie profilu zabójcy i gwałciciela kobiety. Jej ciało, znalezione u stóp nieczynnej latarni morskiej, wykazuje obecność środka odurzającego wykorzystywanego w weterynarii, znaleziono również ślady nasienia. I żadnego punktu zaczepienia, DNA sprawcy nie widnieje w żadnych rejestrach. Danowski sporządza profil, zaleca przeprowadzenie masowego testu DNA wśród tubylców i właściwie prawie już wyjeżdża, ale... coś go przed tym powstrzymuje. Może świadomość, że odwala nikomu niepotrzebną fuszerkę, a może jego nieżyjąca od wielu lat matka, która w ostatnim czasie nie odstępuje go na krok, a może coś innego. 

Jest w tej powieści coś, co strasznie lubię. Taki rodzaj ironii, także autoironii (bo Danowski dysponuje całkiem pokaźną jej dozą), który sprawia, że w pozornie zwyczajnych scenach, postaciach i wątkach dostrzegamy pewien ukryty wymiar. Czasem będzie to dyskretna gra słów, czasem jakaś maleńka puenta na wygaszeniu sceny, czasem jakieś trafne spostrzeżenie na pograniczu absurdu. I za każdym razem to małe coś wywołuje uśmiech na twojej twarzy, i poczucie, że ten facet, który właściwie tylko pisze kryminały, nie tylko ma niezwykły dar obserwacji rzeczywistości, nie tylko jest zamaskowanym filozofem i poetą, ale w dodatku nadaje na tych samych falach co ty. I jeszcze wie, jak opowiedzieć o wyobcowaniu, samotności, odrzuceniu.

Mniej tutaj karkołomnych, niepotrzebnie poplątanych scen i wątków, które spokojnie mogły wyjść spod pióra amerykańskiego scenarzysty, więcej refleksji, spokojnego tempa i logiki. Raether odszedł od szpiegostwa i światowych spisków i udał się w kierunku skandynawskim, gdzie króluje mroczna, nordycka atmosfera, gdzie zbrodnia czyha w zakamarkach umysłów najbliższych i wcale nie jest spektakularna, drastyczna ani krwawa. I tylko na tym zyskał. Odnoszę wrażenie, że tutaj autor jest bardziej sobą, a jego bohaterowie plastyczniejsi, prawdziwsi i choć nadal dziwni, to w ten sympatyczny, ujmujący sposób. Wielki plus należy mu się za znakomitą konstrukcję powieści - nie sądziłam, że rozpoczęcie od finałowej, kulminacyjnej sceny wcale nie okaże się strzałem w stopę. I jeszcze większy plus za wyważenie. Rzadko czyta się kryminały, gdzie napięcie, tempo i tło są tak doskonale wybalansowane. A intryga tak naprawdę wcale nie jest taka ważna. Ważne jest, co jest pod nią. 


Pierwsze zdanie: "Budząc się, myślał o martwych kobietach.*"
Gdzie i kiedy: Friederikenburg nad Morzem Północnym, współcześnie
W dwóch słowach: skóra słonia
Dla kogo: dla miłośników morza, wiatru, ukrytej ironii i bohaterów, którzy są inni niż inni
Ciepło / zimno: 74°

* Tłumaczenie własne.

sobota, 20 sierpnia 2016

Tony Parsons "Mit Zorn sie zu strafen" (Gniewem ich karać) - i pokarało...



Wydawnictwo: Bastei Lübbe
Seria Detective Max Wolfe 2
Tytuł oryginału: The Slaughter Man
Tłumaczenie na niemiecki: Dietmar Schmidt
Data wydania: grudzień 2015
Liczba stron: 317
Cena: 14,99 euro
Przyznam, tak, mam słabość do procedurali. Dobrze napisana klasyczna powieść kryminalna, osadzona w realiach współczesnego wielkiego miasta, wierność detalom, wgląd w pracę policji, bez upiększeń, nagość faktów, do tego wiarygodnie skonstruowana postać śledczego i zbrodnia, najlepiej niespektakularna, ale obnażająca mroczne zakątki ludzkich umysłów - i już. Nie trzeba wiele. Łatwo mnie złapać na lep takich perspektyw. Gorzej, gdy przynęta nęci mnie do towaru nie pierwszej świeżości.

A przy tym trzeba trzeźwo skonstatować, że dobrych procedurali jest coraz mniej. To, co jeszcze kilkanaście lat temu stanowiło trzon gatunku, teraz staje się rzadkością, rozmydlone mdłymi "thrillerami psychologicznymi", w których autorzy skupiają się nie na śledztwie, lecz na skomplikowanych, a jakże, przerażających i możliwe jak najbardziej dramatycznych przeżyciach bohatera - a właściwie najchętniej bohaterki, wszak czytelnicy tego gatunku to w większości kobiety, i to tak po czterdziestce. Ze świecą dziś szukać takich jak Harry Bosch, John Rebus, czy inny Harry, kontrowersyjny Harry Hole. Obrodziło zaś rozmaitymi "dziewczynami", zaginionymi w pociągu i odnalezionymi w ogniu. Czy trzeba się zatem dziwić, że jak ta spragniona dżdżu kania wychwytuję wszystko, co choć trochę przypominałoby wielkie, niezapomniane kryminalne serie?

I wydawałoby się, że seria z detektywem Maxem Wolfem spełni wszelkie pokładane w nią oczekiwania. Wyrazisty śledczy, na tyle "normalny", by pokochać go bez przeszkód, i dość pokręcony, by nie wywoływać mdłości. W dodatku ma słodką córeczkę Scout, którą wychowuje samotnie, ponieważ jej matka złą kobietą była i odeszła do innego, by z innym zachodzić w ciążę. Co ja mówię, ma w dodatku przesłodkiego pieska, o którego troszczy się z chwytającym za serce oddaniem. Nie od dziś wszak wiadomo, że dobrze rwie się laski na dzieci i szczenięta. Ale dość złośliwości, pan detektyw ma potencjał i sprawne pióro mogłoby wykreować go na obiekt wzdychów i pożądań większości czytelniczek kryminałów. 

Jest też i Londyn. Dla wielu miasto magiczne, miejsce ukochane przez artystów, gwiazdy, rozmaitych awangardowych pokręceńców, tygiel kultur, kolebka i tak dalej. Idealny setting dla kryminałów. Kolejne źródło, z którego można czerpać bez końca.

A więc detektyw i miejsce akcji - dwa wielkie plusy, które powinny zadziałać na korzyść powieści. Weźmy pod lupę samą zbrodnię. A ta jest z gatunku tych drastycznych. W sylwestrową noc zgładzona zostaje cała rodzina: ojciec, matka (dodatkowo brutalnie zgwałcona), dwoje nastoletnich dzieci. I dopiero po kilku godzinach od odkrycia jatki okazuje się, że nigdzie nie ma ciała trzeciego, dziecka, czteroletniego Bradleya. Śledztwo zmierza więc nie tylko w kierunku schwytania brutalnego zabójcy, ale i odnalezienia dziecka. Prędko wychodzą na jaw niepojęte szczegóły masakry - rodzinę wymordowano przy pomocy urządzenia do uboju bydła. Tak, Tony Parsons lubi zbrodnie krwawe, krzykliwe, szokujące. Nie inaczej było w pierwszym tomie tej serii, wydanym przez Albatrosa pod adekwatnym tytułem "Krwawa wyliczanka". Mamy więc nietypowe narzędzie zbrodni. Pierwsze, co się nasuwa, to sprawdzenie, czy kiedyś ktoś i zamordował w taki sposób. I bingo. Zamordował. A nawet odsiedział karę i niedawno wyszedł na wolność. Policja skupia się na osobie "rzeźnika"... I tu zaczynają się schody. Londyńska policja przypomina zgraję nieporadnych amatorów, a jej poczynania, żenująco idiotyczne i irytująco dyletanckie, pociągają za sobą jedną katastrofę za drugą. Autor uznał widać, że zbuduje napięcie pakując swych śledczych w coraz to gorsze tarapaty, zaś dzielnego detektywa Wolfe'a poddając coraz to bardziej nieprawdopodobnym próbom, z których, oczywista, wychodzi z niewielkim tylko szwankiem, jako ten Chrystus z martwych powstały, by karać złoczyńców tytułowym gniewem. I pięściami oraz pazurami, bo broni palnej jakoś w brytyjskiej policji nie mają. Litościwie pominę milczeniem scenę, w której czwórka nieuzbrojonych śledczych pakuje się do gniazda wyjątkowo agresywnych pedofili (sic!), nie mogąc oczywiście zaczekać na przybycie jednostki specjalnej. Podobnych jest tu więcej, a każda kolejna wywołuje coraz większe zdumienie i konsternację (really?!...). 

Jeśli dodamy do tego niewymowny patos, z jakim samotnie wychowujący tatuś przekonuje czytelników o swej nieskończonej miłości do córeczki (i pieska), to spokojnie możemy przyznać sobie medal za wytrwałość. Złoty! Bo doczytaliśmy do końca. I nawet nie rechotaliśmy podczas sceny wychodzenia z grobu (dosłownie. Ale przecież nie będziemy spoilerować).



Pierwsze zdanie: "Chłopca obudził krzyk ojca.*"
Gdzie i kiedy: Londyn, współcześnie
W dwóch słowach: napięcia i przegięcia
Dla kogo: dla miłośników Londynu, dobrego tempa i mało prawdopodobnych procedurali
Ciepło / zimno: 31°

* tłumaczenie moje na podstawie tekstu niemieckiego