Wydawnictwo: DTV
Data premiery: czerwiec 2012
Ilość stron: 494
Język: niemiecki
Cena: 9,95 euro
Zdarzyło Wam się kupić coś pod wpływem reklamy? Założę się, że tak. Okazuje się, że nawet takie stare wygi jak ja dają się czasem złapać na lep reklamy. A było to tak: czytałam sobie przy śniadanku Süddeutsche Zeitung, przeglądałam strony z kulturą i nagle mój wzrok przyciągnął ponury morski krajobraz z ptaszyskiem na drągu, nazwisko autora, brzmiące nieco ze skandynawska, wielce obiecujący, acz poetycki tytuł "Wiatr niesie śmierć" i krótki opis, od którego przeszedł mi lodowaty dreszcz od potylicy po lędźwia... Po śniadaniu pokłusowałam na górę do kompa, wykonałam spontaniczne zamówienie, by następnego dnia z uśmiechem odebrać szary karton z "wiatrem i śmiercią" od kuriera.
Tyle reklama. Ze skandynawska brzmiące nazwisko okazało się jakimś ukorzenionym niemieckim, z wyraźnymi nordyckimi inklinacjami (przynajmniej jeśli chodzi o rodzicieli autora), zawartość pułapki zaś zacna, mocno przyzwoita i uzasadniająca gwałtowną uległość wobec reklamowych lepów.
Debiut to, i jak to debiutant, nie ustrzegł się farbowany Skandynaw paru potknięć, do których kryminalna wyga natychmiast się przyczepiła. Mam wielką awersję do powieści przegadanych i niepotrzebnie rozleczonych wzdłuż i wszerz i na ukos. Tutaj spokojnie można byłoby dokonać pewnych ciachnięć, dzięki czemu i akcja popłynęłaby nieco bardziej wartkim strumieniem, i czytelnik trochę bardziej by się wciągnął, nie mogąc się otrząsnąć z emocji. Bo emocje są, na szczęście.
Wszystko zaczyna się od momentu, kiedy Jule, atrakcyjna i wykształcona kobieta otrzymuje od swego pracodawcy - prężnego koncernu ekspandującego w dziedzinie odnawialnych źródeł energii - zlecenie, by popchnąć projekt budowy największego parku wiatraków w Niemczech, który ugrzązł w martwym punkcie. Park ma powstać gdzieś na odległej prowincji na wietrznej północy, gdzie nawet psy odwłokami szczekają, a uparte chłopy nie chcą sprzedawać gruntów pod budowę. Jule ma zrobić tak, żeby chłopom się zachciało, a park powstał. Czego pracodawca jednak nie wie: kobieta cierpi na fobię. Fobia związana jest z pewnym traumatycznym przeżyciem sprzed kilku lat, kiedy to kobieta śmiertelnie potrąciła rowerzystkę. Od tamtego tragicznego wypadku Jule nie jeździ samochodem, a jeśli już, to tylko jako pasażer, a i to kosztuje ją bardzo dużo nerwów. A tu jutro ma wyruszyć do Odisworth, dwieście kilometrów od Hamburga, służbową beemką, rzecz jasna. Kto lubi taplanie się w psychologicznych traumach, będzie podczas tej jazdy, trwającej wieeeeeeczność całą, przeszczęśliwy. Kto nie, musi zacisnąć zęby i jakoś przebrnąć, bo potem będzie już tylko lepiej.
Wioska okazuje się wypiździewem totalnym, pełnym wrogich wieśniaków jak z horroru, z trupami w piwnicy i na działkach (dosłownie i w przenośni). Dość wspomnieć, że Jule wpada jak śliwka w kompot w sam środek policyjnego dochodzenia w sprawie zwłok kobiety, niepokojąco przypominającej Jule, wykopanych w pobliskim lasku. Ładuje się również w masę kłopotów, popełnia gafę za gafą, zraża do siebie każdego, kogo się tylko da, za wyjątkiem przystojnego komisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Smolski, i wreszcie pada ofiarą wzmożonego zainteresowania psychopaty, który w dzieciństwie za bardzo lubił bawić się lalkami, a w dorosłości dopada kobiety i robi z nich Barbie (łącznie z takimi apetycznymi szczegółami jak zasklepianie wszelkich anatomicznych otworów silikonem, przybijaniem powiek, żeby się nie zamykały i skracaniem palców u nóg, jeśli się nie chcą zmieścić w pantofelkach). No i Jule jeszcze cały czas walczy z fobią...
I powiem Wam, że było całkiem nieźle. Książka trzyma w napięciu, jak diabli (za wyjątkiem pławienia się w fobicznych lękach głównej bohaterki), upiorna wioska ukazana została w kompleksowy sposób, ze wszystkimi mechanizmami rządzącymi zamkniętymi społecznościami, bohaterowie są tacy, że się ich albo kocha, albo nienawidzi, czyli tak jak powinno być, a intryga, choć niezbyt trudna do rozpracowania dla uważnego czytelnika lub dla przebiegłego wygi, to wygładzona w każdym szczególe, wycyzelowana, zadowalająca podejrzliwych realistów. Do tego świetny, mroczny nastrój, atmosfera grozy, strachu, tajemnicy. Uuuhuuu.
Ja to kupuję. Czasami warto się złapać na lep reklamy. Daję czwórkę i zapamiętuję autora.
Moja ocena: 4/5.
Hehe:) Reklama+cudna okładka=cuda. I to się w sumie sprawdza. Ja sama zawsze mam ochotę na książki z reklam;)
OdpowiedzUsuńTy to potrafisz zachęcić do czytania :D
OdpowiedzUsuńNiby wytykasz błędy, a za chwilę wyskakujesz z takimi informacjami, do tego fajnie ubranymi w słowa, że mam ochotę od razu przeczytać tę książkę :D
pozdrawiam!
Ja się parę razy nacięłam na reklamę, teraz z duszą na ramieniu kupuję coś, co nie zostało wcześniej zrecenzowane przez połowę blogosfery i ocenione na portalach książkowych. Z jednej strony - w tym roku przeczytałam może dwie kiepskie książki, reszta same perełki. Z drugiej strony - nie ma tego dreszczyku emocji, co też się kryje za okładką. Coś za coś :)
OdpowiedzUsuńOwszem, można się naciąć, sama zaliczyłam w ten sposób liczne wtopy, ale można też znaleźć coś fajnego - i tak było w tym przypadku. Po prawdzie, to jednak zawsze traktuję reklamę z dystansem, ale dobra reklama to że jest sztuka sama w sobie:-)
UsuńCzęsto daje skusić się reklamom i niestety nie zawsze na tym dobrze wychodzę. Dam szansę farbowanemu Skandynawowi, bo skoro napięcia nie brakuje, to warto przeczytać. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńZ reklamami jest tak: na dwoje babka wróżyła... Tym razem miałam szczęście:-)
UsuńKolejny kryminał, na który będę mieć oko ;) Zapowiada się super :)
OdpowiedzUsuńA ja zdaję się na instynkt, a jesli już polubię autora to przepadło - będę kupować bez względu na opinie innych. Okładka to niemy sprzedawca ale musze przyznać, że potrafi też bardzo skutecznie zniechęcić mnie do książki.
OdpowiedzUsuńJa chyba częściej zdaję się na okładkę, niż bym chciała przyznać... I w ten sposób przeszło mi pewnie koło nosa parę dobrych książek, bo niektóre okładki są takie, że wręcz wrzeszczą: "nie kupuj mnie"...
UsuńAch, chciałabym dostać w swoje łapki!
OdpowiedzUsuńZorija, nigdy nic nie wiadomo, cuda się zdarzają, niekiedy:-)
UsuńA już myślałam, że będzie nie najlepsza opinia, też umiesz trzymać w napięciu , może nie tylko tłumaczenie to Twoje przeznaczenie.
OdpowiedzUsuńKsiążkę też kupuję, szczególnie z tym tytułem.
No, branży kryminalnej napięcie to podstawa:-)
UsuńJA też byłam przygotowana na negatywną opinię a tu niespodzianka :) Ciekawe czy książka znajdzie polskiego wydawcę(lub odwrotnie) :)
OdpowiedzUsuńCzasami musi przyjść góra do Mahometa:-) Zobaczymy...
UsuńBardzo lubię zaglądać do Twojego bloga. Nie dość że piszesz tak świetne recenzje, to jeszcze umieszczasz sporo informacji z niemieckiego podwórka - mnie ciągle brak do tego odwagi :-)
OdpowiedzUsuńJa też już u Ciebie bywałam - wcale nie musisz się chować w cieniu! Pisz też o Niemcach, będzie mi raźniej:-))
Usuńprzyznam, ze sie usmialam przy czytaniu Twojej recenzji, ale jest zachecajaca :) ja teraz czytam Gise Klöne, tez wciagajaca, choc mnie lekko irytuje pisanie w czasie terazniejszym.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam, Monika
Witaj Moniko! Łypałam już okiem na panią Klöne, łypałam... Też czuję jednak głęboką i niczym nie uzasadnioną awersję do narracji w czasie teraźniejszym i parę książek z tego powodu leży odłogiem:-)
UsuńNiestety często jak głupia daję się zwabić reklamowanym książkom i w większości przypadków trafiam na buble, ale i tak nie uczę się na błędach... Ta powieść jednak mnie zaintrygowała i mam szczerą nadzieję, że ukaże się także w Polsce.
OdpowiedzUsuńA w ogóle to uwielbiam czytać o farbowanych Skandynawach, kłusowaniu i innych takich smaczkach, od razu banan wyskakuje na twarzy :)
Ja też zaliczam wtopy. Ale wiesz, to była taka nietypowa reklama - w gazecie codziennej, gdzie rzadko spotyka się reklamy książek, a w szczególności kryminałów. Ale ta była świetna (reklama), i okazuje się, że i książka niezła.
UsuńCóż, w końcu dobra reklama jest dźwignią handlu, a skoro i reklamowany produkt jest niezły to pozostaje tylko się cieszyć :) Tak swoją drogą, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała reklamę książki w jakimś dzienniku, nic dziwnego, że zwróciłaś na nią uwagę.
Usuń