Data wydania:
Ilość stron: 511
Język: polski
Cena: 37,80 zł
Pierwsze zdanie: "Wszystko zaczęło się wtedy, gdy moja kuzynka, Tadż, po raz pierwszy zjadła motyle."
Patrzę na okładkę. Czy ja już gdzieś nie widziałamtego neonu ?... Rozpoczynam lekturę. Coś tam się kołacze, dawno temu, gdzieś tam było coś podobnego... Douglas Adams, "Restauracja na krańcu wszechświata"? Klasyka fantastyki. A może jednak filmowo - "Obcy, ósmy pasażer Nostromo", może to z tym kojarzy nam się stwierdzenie "coś się zalęgło w kuchni"? A "Skrzydełko czy nóżka" i żywność z fabrycznej taśmy?... "Grillbar Galaktyka" się kojarzy. Kojarzy się z niejednym klasycznym dziełem, czy to filmowym, czy pisanym, bowiem Maja Lidia Kossakowska czerpie garściami z literackiej i filmowej skarbnicy pomysłów, cytatów, obrazów. Gdyby fabuła tej książki przypadkiem nas znużyła, to niechybnie samo wyszukiwanie pierwowzorów z klasyków stanowiłoby niezłą zabawę.
A czy nuży? Akcja istotnie rozpoczyna się leniwie, by nie rzec, lęgnie się dość późno, po dobrych kilku setkach stron (no, prawie). Na wstępie autorka raczy czytelnika paroma odsłonami z życia znanego szefa kuchni, wirtuoza międzygalaktycznej sztuki kulinarnej, z rzadkim talentem łączenia najniezwyklejszych smaków, łechtających podniebienia przedstawicieli najróżnieszych kosmicznych ras. Preludium to można postrzegać jako sztukę samą w sobie, bowiem odsłony te to erupcja wyobraźni, żonglowanie egzotycznymi nazwami potraw, których nazwanie wymyślnymi byłoby sprofanowaniem siły i potęgi użytego języka, to finezja i laserowa precyzja języka, szalony kalejdoskop wizji, których nie powstydziłby się sam Salvador Dali na narkotykowym tripie. Bawi się Kossakowska tym językiem, oj bawi. Igra z czytelnikiem, flirtuje, od niechcenia prezentując swe lingwistyczne umiejętności, jakich ze świecą szukać w literackim światku fantastów. No bo jakże nie chylić czoła przed monumentalnymi siatobrzuchami eleuzyjskimi nafaszerowanymi trąbozafami z Morza Kastoryjksiego, w płatach czarnotrufli z Jugot, przed żółwcami altairskimi z sosem asfaltowym, azgulami, orifantynami, pieczonymi ziemnomorskimi ligawcami, ortoptanami z Akrtura, pappakodami w małżowym masełku, listinni oplecionymi smugami wodorostnika, placuszkami z larw osterpellańskich, ślimakami azurro w glazurze z muloświstów, czy wreszcie czerwiami piaskowymi zapieczonymi pod mrówkolejowym sosem z estepallami? Wystarczy? Bo autorka może tak godzinami... L'art pour l'art? Może.
Gdzieś już prawie w drugiej połowie książki to "niewielesiędzianie" i epatowanie niezaprzeczalnym talentem językowym raptownie się urywa, następuje gwatłowny zwrot i przyspieszenie akcji i nagle okazuje się, że nie czytamy futurystycznej książki kucharskiej, ani przewodnika zoologicznego po galaktyce, lecz sensacyjną powieść z elementami kryminalnymi. Akcja galopuje, kucharz nieborak miotany jest z planety na planetę, mutując z prześladowanego pechem normalo do bohatera gwiezdnej unii, który ma uratować wszechświat przez zalaniem "żywym budyniem", glujowatym rojem, zlepkiem bezmózgich jednokomórkowców, zdemaskować ich mroczne plany i obnażyć obrzydliwe praktyki, a jednocześnie, w podtekście niejako, zmiażdżyć krytyką głupotę unijnych biurokratyzmów i wszechobecnie narzucane normowanie życia. Znamy to skądś? I owszem.
I to się może podobać. Sprawnie to wszystko poprowadzone, wciągająco podane, okraszone odpowiednią dozą zabawnych dialogów, wnikliwych, ciętych dygresji. Grande finale - wręcz bombastyczne, zaś zaserwowanego nam apogeum fabuły nie powstydziłby się najlepszy scenarzysta hollywodzkich superprodukcji. Mnie raziła nieco ta amerykańska maniera w stylu "jeden prawy heros z garstką wiernych towarzyszy kontra zło tego świata", ale literatura rozrywkowa rządzi się swymi prawami, więc trudno oczekiwać od pozycji wybitnie rozrywkowej filozoficznych zapędów czy melancholijnego mędzenia.
"Grillbar Galaktyka" to solidna porcja niezafałszowanej frajdy, nawet jeśli niejeden czytelnik się skrzywi, mozolnie przedzierając się przez gąszcz egzotycznych opisów dań, kulinarnych czynności czy encyklopedycznych galerii zoologicznych dziwów. Przebrnij przez nie, zniecierpliwiony i znużony czytelniku, bo czeka cię nagroda w postaci przekomicznych epizodów, zakończonych komiksowym finałem.
Pani Kossakowska po raz kolejny pokazała, że jest literatką wszechstronną, dysponującą nieskończoną fantazją i doskonałym warsztatem pisarskim. Aż strach pomyśleć, jakie danie zaserwuje nam następnym razem...
Moja ocena: 4+/5.
Baza recenzji syndykatu "Zbrodnia w bibliotece"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Fantastyka to zupełnie nie moja bajka i chyba nigdy sie nie przekonam.
OdpowiedzUsuńPozostaje w takim razie mieć nadzieję, że Kossakowska napisze coś niefantastycznego, żeby i niefani zakosztowali jej wyjątkowego talentu...
UsuńTeż na to liczę bo twoja recenzja jak najbardziej zachęca do zapoznania sie z autorką.
UsuńSama okładka przeraża. A już opisy tych "smakołyków" wysyłają w kosmos. Ale prawda jest taka, że jeszcze nigdy nie czytałam nic tej autorki. Toteż powyższa pozycja ląduje na liście "do przeczytania". :)
OdpowiedzUsuńOkładka fajna, owszem. Nawet obrazki w środku nie są żałosne, jak ostatnimi czasy w "Fabryce"... No a treść - miodzio.
UsuńRaczej nie sięgnę. Kossakowską lubię za anielskie uniwersum, ale już jej styl i inne pomysły mniej mi odpowiadają. Uniwersum to nie wszystko, a jeśli chodzi o jej konstrukcje fabuły itd. - nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńAnielskie uniwersum jeszcze przede mną, ale chyba możesz mieć rację - Kossakowską ( a w zasadzie jej styl) albo się wielbi, alebo nie trawi, pośrodku nie ma nic.
UsuńOkładka jest rewelacyjna, zwłaszcza ten "szaszłyk". Jak uporam się z zalegającymi stosami, z pewnością po nią sięgnę.
OdpowiedzUsuńKoniecznie. Ciekawe, jak Ci się spodoba.
UsuńOsobiście uważam, że to jedna z najbardziej udanych powieści Kossakowskiej (zwłaszcza wśród jej ostatnich produktów). Chociaż miałam wrażenie, że była pierwotnie zaprojektowana jako zbiór opowiadań (pierwsze rozdziały to w zasadzie zamknięte, samodzielne byty - co z resztą zauważyłaś), ale ostatnie za bardzo się rozrosło, w związku z czym pierwsze przycięto tak, żeby dało się je "wpuścić" w powieść. I te nawiązania do popkultury, które można wręcz garściami rozgryzać i smakować... A kosmiczna menażeria jest prześwietna, nawet nosiłam się z pomysłem narysowania szefowej działu owoców morza i kilku zwierzątek. Może nawet kiedyś do tego pomysłu wrócę.;)
OdpowiedzUsuńTeraz, skoro mówisz o tych opowiadaniach, to faktycznie, tym wyraźniej to widzę. Nawet mnie irytowały niektóre powtórzenia w kolejnych rozdziałach, teraz wiem, skąd się wzięły. A menażeria faktycznie aż się prosi o malowanie. Powróć do pomysłu, chętnie bym popatrzyła:-).
UsuńBaardzo się cieszę, że napisałaś o tej książce, bo już od jakiegoś czasu się do niej przymierzałam, ale miałam wątpliwości (które potęgowała cena tomu;-)) I jakoś dotąd nie trafiłam na żadną naprawdę miarodajną recenzję... A teraz już wiem, że trzeba przeczytać ^^
OdpowiedzUsuńMoreni też o tej książce pisała i ją chwaliła. Przeczytać warto.
UsuńJa autorki nie znam, ale okładka robi piorunujące wrażenie!
OdpowiedzUsuńMniam, prawda?
UsuńZ pewnością sięgnę.
OdpowiedzUsuńcały czas się waham :)
OdpowiedzUsuńufo na patyku
OdpowiedzUsuń