Tytuł: Feed. Viruszone (tom 1 trylogii Newsflesh)
Wydawca: Lyx Egmont
Ilość stron: 512Tytuł oryginału: Feed
Dziś wyjątkowy kąsek dla wszystkich fanów fantastyki - nominowana do Nagrody Hugo Award książka amerykańskiej pisarki Miry Grant (to pseudonim, pod którym ukrywa się Seanan McGuire), będąca pierwszym tomem trylogi Newsflesh. Już sam fakt nominacji, w połączeniu z zachęcającą okładką wystarczył, bym zamówiła książkę w amazonie na długo przed ukazaniem się. Nadeszła sporawa cegła, na którą rzuciłam się z godną bohaterów książki pożądliwością.
Ktoś, kto zawiesi oko tylko na tekście z okładki, może się zrazić. No bo ile można wałkować wciąż ten sam temat, odgrzewany na tysiąc sposobów kotlet z paranormali? Wampiry, wilkołaki, cuda wianki, a teraz nawet... zombie?... Bez obaw, autorka nie uraczy nas kolejną romantyczną opowieścią o dozgonnej (ha, ha) miłości nieśmiałej nastolatki i przystojnego trupojada o niezwykłych zdolnościach. W książce nie znajdziemy miłości. Nie znajdziemy też wywołujących odruch wymiotny obrzydliwych scen rodem z serialu The Walking Dead (choć pisarka niewątpliwie inspirowała się tą historią).
W ogóle wizja, którą roztacza Mira Grant, jest odmienna od tego, czego można się było spodziewać - jest to wizja świata w niedalekiej przyszłości (lata czterdzieste naszego wieku), w którym ludzkość przestała chorować na katar i na raka, w związku z czym palenie papierosów znowu weszło na salony, w którym przytłaczająca większość przeszła, bo musiała, na wegetarianizm, w którym jednym z najistotniejszych utensyliów codzienności stał się podręczny aparat do analizy krwi, blogerzy (sic!) najważniejszą grupą w medialnym cyrku, a internet oknem na świat dla większości mieszkańców Ziemi. Dopracowana to wizja, wiarygodna, nie skąpiąca technicznych detali i naukowych uzasadnień. No a zombie? Są. Są śmiertelnie niebezpieczni, powstają z martwych, atakują, zarażają. Ale w tej powieści należą do marginaliów. Bo nie o makabryczne obrazki rodem z trzeciorzędnych horrorów tutaj chodzi.
Rok 2014 okazuje się przełomowy w dziejach ludzkości. Początkowo cały świat cieszy się z rewolucyjnych odkryć w dziedzinie wirologii, dzięki której udaje się całkowicie wyeliminować katar. Naukowcy nie wiedzą jednak, że wypuszczony wirus nie będzie błogosławieństwem dla świata, ale jego przekleństwem i zagładą. Zmutowany wirus Kellis-Amberlee już wkrótce noszą w sobie wszystkie żywe istoty, a aktywowany przez ponowny kontakt, powoduje, że człowiek i każdy ssak powyżej 25 kilogramów wagi ciała powstaje z martwych i zaczyna pożądać źródła białka, czyli żywego... mięsa. Trzydzieści lat później ludzkość nauczyła się z tym żyć. Ale inne jest to życie, niż znamy dziś.
Bohaterami powieści jest grupa blogerów, którzy mają towarzyszyć w kampanii wyborczej kandydującemu na prezydenta Stanów Zjednoczonych senatorowi Rymanowi (oczywiście z ramienia republikanów - i czy to przypadkowa zbieżność nazwisk?...). Autorka nie skąpi nam szczegółowych opisów ich blogerskiej egzystencji, nie szczędzi też osobliwego amerykańskiego patriotyzmu i wglądu w prawa, jaki rządzą się mechanizmy wielkiej polityki. Może to nasze europejskie oko nieco razić. Na szczęście nie brakuje też sensacyjnych plotów, kiedy okazuje się, że ktoś dybie na życie bezkompromisowych i kochających prawdę blogerów. Akcja znacznie przyspiesza w ostatniej tercji powieści, i to dobrze, bowiem jedną z największych słabości tej książki jest jej rozwlekłość i chorobliwa wręcz dbałość o szczegóły (nie liczyłam, ile razy główna blogerka Georgia Mason poddaje się drobiazbgowej kontroli antywirusowej, ale będzie tego trochę). W ogóle nad płynnością pisarka powinna trochę popracować, bo akcja toczy się bardzo nierówno, a czytelnik na zmianę przysypia i podryguje wstrząsany nagłymi zwrotami fabuły.
Nasuwają się dwa pytania - czy ta książka powinna była dostać nagrodę Hugo? I czy warto ją przeczytać? Nie i tak. Nie, bo mimo całej kompleksowości ciekawego świata Georgii Mason jest niedopracowana i przegadana (odchudzić ją, odchudzić!). Tak, bo stanowi oryginalną fuzję horroru i dobrze pomyślanej dystopii. Jeśli autorce uda się wyeliminować słabości pierwszego tomu, to czeka nas drugi smaczny kąsek w postaci kontynuacji "Deadline", która już jest w zapowiedziach w Niemczech. Pozostaje mieć nadzieję, że i polscy wydawcy sięgną po "Feed".
Moja ocena: 4/5.
PS. Okazuje się, że życzenia się czasem spełniają. Właśnie otrzymałam wiadomość, że powieść zostanie wydania w październiku przez wydawnictwo Sine Qua Non. I jak tu się nie cieszyć!
I nie mogę się zdecydować po Twojej recenzji, czy czekać na tą książkę, czy też nie : ) Ujęcie tematu rzeczywiście wygląda świetnie, ale to rozwleczenie, o którym piszesz, mnie osobiście bardzo odstręcza.
OdpowiedzUsuńZawsze mogę mieć nadzieję, że ktoś to kupi i mi pożyczy ; )
Ja mam ten sam dylemat przy drugim tomie, na razie jeszcze nie zamówiłam, bo obawiam się jednak, że "Deadline" będzie miał grubo więcej, niże 500 stron...
UsuńPięćset stron to jeszcze nie tak dużo :) Dużo to już zaczyna być przy siedmiuset, a niestety bywają i dłuższe :)
OdpowiedzUsuńPo Twojej recenzji będę śledził wydawnictwa, czy któreś tego nie wyda przypadkiem, pod jakimś dziwnym tytułem, z nieładną okładką :P
Bo chętnie bym przeczytał, ale w wersji polskiej. :)
Pozdrawiam :)
Podoba mi się Twój sarkazm :-))... Choć okładkę może dadzą taką samą, bo Niemcy też się nie pokusili o własną.
UsuńTeż pozdrawiam :-)
A ja bym się tej amerykańskości właśnie przyjrzała, chociaż nie powiem, żeby tematyka i opis były na tyle pociągające, by gorączkowo wyszukiwać tej pozycji. Aczkolwiek dobrze, że pojawiają się jakieś alternatywne wizje nieumarłych, inne niż skrzące się i szukające miłosnego spełnienia :P
OdpowiedzUsuńJa już po lekturze, i raczej byłem zadowolony.
OdpowiedzUsuńJa już po lekturze, i raczej byłem zadowolony.
OdpowiedzUsuńA ja chętnie sięgnę po drugą część...
OdpowiedzUsuńpani na zdjeciu cala jest feed
OdpowiedzUsuń