skip to main |
skip to sidebar
Markus Heitz "Oneiros" - niewidzialni dla śmierci
Wydawnictwo: Droemer Knaur
Język: niemiecki
Data wydania: maj 2012
Ilość stron: 624
Cena: 14,99 euro
No i dziwnie się czuję. Przeczytałam bowiem najnowszą powieść niemieckiego króla fantastyki, Markusa Heitza, którego każdy twór automatycznie, z klucza ląduje na listach bestsellerów, który ma rzadki dar przemieniania w złoto wszystkiego, czego tknie swym piórem. Również i "Oneiros", ledwie się ukazał, wwindował się na szczyty sprzedażowych rankigów, a wszędzie, gdzie człowiek rzuci okiem, wyłażą jak grzyby po deszczu zachwalające recenzje. Nie wiem, czy wszyscy czytali tę książkę. Ci, którzy przeczytali - podobało im się, czy też może uznali, że króla nie wypada krytykować? W tym pierwszym wypadku powątpiewam w czytelniczy gust recenzentów, ale w końcu de gustibus...
Heitz dotrzymał obietnicy danej czytelnikom, że po szeregu pozycji z gatunku high fantasy, mrocznych wampirzych, a nawet jednej s-f napisze coś zupełnie innego. "Oneiros" trudno jest zaszufladkować. Niby mamy tu powieść z mocnymi elementami fantastycznymi, z drugiej strony trudno się oprzeć wrażeniu, że 90 procent tkanki tego tworu to szybki sensacyjny thriller, ale znajdziemy w nim też skupiska komórek romansowych, a nawet, o zgrozo, erotycznych (ale o tym później).
Przyznam, że sam początek, pierwsze sześćdziesiąt stron, jest rewelacyjny. Na lotnisku w Paryżu ląduje Airbus A380. Ląduje to za dużo powiedziane - maszyna po posadzeniu całym impetem wpada na terminal i staje w płomieniach. Udaje się przeżyć jednej osobie. Okazuje się jednak, że wszyscy pasażerowie i załoga byli martwi, zanim samolot uderzył w budynek. Wszyscy, oprócz tego jednego, który przeżył. Zamach terrorystyczny?... Autor przedstawia swych bohaterów: przedsiębiorcę pogrzebowego i wziętego specjalistę od tanatologii, Konstantina Korffa, który później okaże się jeszcze byłym agentem tajemniczej parawywiadowczej organizacji i jednym z nosicieli tytułowej klątwy, Kristin von Windau, byłą żonę rosyjskiego mafiosa i multimulionera, cierpiącą na insomnię właścicielkę tajnego Instytutu Życie, w którym przeprowadza się kontrowersyjne eksperymenty na ludziach, luzackiego easy ridera Thielke, jednonogiego i jednookiego samotnego wilka, polującego na dotkniętych klątwą swym staroświeckim ale jakże skutecznym rewolwerem, i wreszcie zaszczutego Szweda, cierpiącego na narkolepsję i również noszącego w sobie klątwę - co czyni go śmiertelnym orężem, zagrożeniem dla ludzkości i celem dla różnych frakcji o sprzecznych interesach - jedni zamierzają wykorzystać jego śmiertelne właściwości, inni zlikwidować zegarową bombę. Kładąc te tropy, Heitz sprawnie buduje napięcie i wbudza ciekawość, to trzeba mu zaliczyć na plus.
Ale o co chodzi z tą klątwą? Otóż niektórzy ludzie posiadają osobliwą właściwość - są niewidzialni dla śmierci, tym samym nieśmiertelni. Jednocześnie są nosicielami osobliwej klątwy - kiedy zapadają w sen, śmierć, rozwścieczona tym, że ich nie widzi, kosi na oślep, gasząc wszelkie życie wokół śpiącego. Obłożeni klątwą skazani są na wieczną nocną separację od normalnych ludzi, gdyż sen w ich bliskości oznacza ich niechybną śmierć. Skazani są na nieustanny doping kofeinowy, amfetaminowy lub co tam medycyna wymyśliła, by nie zapaść sen. Domostwo Korffa to statek zacumowany na jeziorze - woda osłabia działanie klątwy. W podróży, zmuszony do sypiania w hotelach, zaszywa się w szafach lub łazienkach, lub rezygnuje ze snu, by nie narażać innych. Ciekawie robi się, kiedy nosiciel klątwy jest jednocześnie narkoleptykiem - czyli zapada w sen w niekontrolowany sposób, w ciągu dnia, w najmniej oczekiwanych momentach, najczęściej pod wpływem stresu (nasz zaszczuty Szwed). Konsekwencje są tragiczne i niewyobrażalne - by wspomnieć tylko pękający w szwach stadion w Barcelonie podczas finałowego meczu ligi hiszpańskiej, a wśród kibiców Szwed-narkoleptyk - osiemdziesiąt tysięcy ofiar.
Świetny pomysł, bardzo ciekawy zalążek akcji, nietuzinkowi, intrygujący bohaterowie - książka ma wszystko, co powinien mieć dobry bestseller. Ale gdzieś coś się kiepści i zgrzyta. Pierwszy zgrzyt to niezdefiniowane granice między fikcją a rzeczywistością. Zgrzytała mi personifikacja śmierci - nazywanej w powieści Żniwiarzem - wobec wszystkich tych medycznych i technicznych elementów realnego świata. Zgrzytało mi to, że Konstatin niemal bezrefleksyjnie zaczyna szukać źródeł swej wyjątkowości nie świecie racjonalnym, ale w bajkach i ludowych przekazach o śmierci, tak jakby osobowość Żniwiarza stanowiła coś oczywistego, w co wierzy każdy średnio wykształcony i w miarę inteligentny człowiek. Nie zgrzytałoby mi to, gdyby autor wyposażył swą opowieść w więcej fantastycznych elementów, podążył w stronę, w którą poszła na przykład Valente z jej Kościejem Bezsmiertnym. Powieść Heitza jest jednak w założeniu dość realistyczna, zmierzająca bardziej w kierunku naukowego thrillera. W konsekwencji zbiegnięcie się tych dwóch światów, ich połączenie w jedną całość, jest dość nieporadne i grubymi nićmi szyte.
Drugi zarzut to taki, że autor napakował do tej książki zbyt wiele i po prostu przedobrzył. Te wszystkie zwroty akcji, te gonitwy, pościgi, strzelaniny, naukowe eksperymenty, wątki miłosno-erotyczne... too much. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Heitz dość często ociera się o grafomanię, narażając dzieło nie tylko na otarcia naskórka, ale czasem dość poważne obrażenia wewnętrzne. Te jego opisy dramatycznych zwrotów akcji, to wychodzenie obronną ręką z najbardziej nieproawdopodobnych opresji, te wykrzykniki (kto tak dziś pisze?...), wreszcie ta scena erotyczna ze spływającymi po udach sokami... to się zapewne może podobać, ale raczej czytelnikom o niedużych wymaganiach i raczej prostym guście.
Mam wrażenie, że autor kipi pomysłami, ale nie radzi sobie warsztatowo, albo celowo pisze dla szerokich mas, uderzając w struny czystej komercji - on wie, co się dobrze sprzeda i płodzi masowo produkt, który z założenia ma posiadać określone cechy, świadomie ignorując czytelników bardziej wyrobionych, oczekujących więcej niż sztampowej sieczki. Żal mi straconego potencjału "Oneiros" - to mogła być świetna powieść. Czasami król jest nagi.
Daję tej książce trójeczkę (3/5).
Książka wg. Twojego opisu zapowiada się całkiem dobrze. Nie miałem jeszcze przyjemności z tym autorem, ale postaram się szybko nadrobić zaległości. O ile oczywiście będzie jakieś polskie wydanie :)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie znam niemieckiego ;/ Cóż tak to chyba każdy pisarz, który ma na swoim koncie trochę więcej książek niż inni jest Wielkim Królem Fantastyki. Podobnie recenzencie pisali o "Thorze" tylko u nas w Polsce jakoś zdobył niskie oceny. Wszyscy również podniecają się "Ucztą dusz", "Grą o tron", a dla mnie te dwie pozycje się ciągną niemiłosiernie i niczym fascynującym nie są. ;)
OdpowiedzUsuńWszystko najwyraźniej zależy od gustu. xD
http://wielka-biblioteka-ossus.blogspot.com/
Pewnie masz rację z tym przypinaniem "wielkich" łatek... choć zapewne polscy pisarze mogą tylko marzyć o osiaganiu takich wyników sprzedaży jak Heitz. Ja jednak podchodzę z wielką rezerwą do tych piszących taśmowo, czyli też i Hohlbeina, no bo czy możliwe jest pisanie pięciu doskonałych powieści rocznie (albo i więcej...)?
UsuńMuszę w końcu opanować te języki obce, choć niemiecki po 4 latach nauki nadal jest dla mnie zagadką;)
OdpowiedzUsuńA z powyższym autorem muszę się zapoznać, choć po Twojej recenzji chyba zacznę od innej książki. Widziałam, że "Ritus" jest wydany w Polsce, więc może od niego rozpocznę swoją przygodę.
Pozdrawiam!!
"Ritusa" nie czytałam, a recenzje w Polsce były albo wielce entuzjastyczne ("książka doskonała"), albo wdeptujące w ziemię ("najgorsza książka roku") - więc ktoś tu się znacznie myli...
UsuńMimo wszystko czuję się zaintrygowana książką :))))
OdpowiedzUsuńW sumie, pomysł naprawdę miał pan Heitz przedni:-)
Usuńpierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to przykuwająca okładka ^^
OdpowiedzUsuńA tak, okładka fajna. W oryginale jeszcze ładniejsza, niż na zdjęciu, po połyskująca dyskretnym metalikiem.
UsuńKojarzy mi się ten pomysł z jedną polską powieścią, równie trudną do zaklasyfikowania pod względem gatunku. I wygląda na to, że wykonanie trochę się rozjechało w obu przypadkach, a tekst nagle zaczął podążać w kilka różnych stron i do żadnej nie dotarł. Nie lubię, jak się tak pomysły marnują...
OdpowiedzUsuńAle ta scena erotyczna nie odbywała się, jak rozumiem, w balii do deptania winogron albo kapusty? Wtedy te soki na udach byłyby chyba nieco bardziej na miejscu. Muszę dopisać sobie ten dźwięczny opis do mojej listy "jak nie pisać scen erotycznych" :)
Nie, scena erotyczna odbyła się w mieszkaniu, bez balii do winogron, bez kapusty - te soki to efekt czystej namiętności:-)
UsuńMyślę, że Twoja lista "jak nie pisać..." wzbogaciłaby się o parę innych soczystych przykładów.
A zdradzisz, co to za polska książka tak się rozjechała w wykonaniu?
Korekta obywatelska: "jednonogiego i jednonogiego samotnego wilka" - to chyba nie chodzi o to, że miał dwa razy po jednej nodze?;) A tak kompletnie bajdełejem, to gdyby ten drugi brak to było przypadkiem oko, nasuwa mi się skojarzenie z Odynem. Chyba przez użycie słowa "wilk".
OdpowiedzUsuńJuż czytając Twój opis fabuły miałam wrażenie, że książka jest przeładowana. Przecież tego starczyłoby na solidny, kilkutomowy cykl. Poza tym, nie za bardzo lubię, kiedy autor nie do końca potrafi się zdecydować, czy pisze fantasy, czy mroczny thriller z pogranicza horroru, więc książka raczej nie dla mnie (i dobrze, bo tak to by mi było żal zmarnowanego potencjału). Tylko sceny erotycznej trochę szkoda - może jestem dziwna, ale mało co mnie tak bawi, jak kiepska erotyka.;)
Już poprawione:-) Dzięki za czujność, oczywiście skojarzenie z Odynem jak najbardziej trafne...
OdpowiedzUsuńA co do przeładowania fabuły, to ja wspomniałam zaledwie maleńki ułameczek tego, co tam się jeszcze dzieje - do tego dochodzą opale, jako kamienie, które chronią przed skutkami klątwy, Meksyk i dżungla oraz samolot do przemytu narkotyków do Rosji, szczegółowy opis "upiększenia" zwłok przez naszego czołowego tanatoplasatyka - to akurat było niezłe - i cała masa innych atrakcji.
A scena erotyczna w tej książce na pewno przyprawiłaby Cię o salwy śmiechu:-)
Ostatnio pytałam Cię o niemieckich pisarzy fantasy i oto jeden z nich zagościł na Twoim blogu. Szkoda tylko, że ze średnio zachęcającą książką. Początek faktycznie brzmi interesująco, ale co za dużo, to niezdrowo...
OdpowiedzUsuńNa szczęście są jeszcze inni...
UsuńTeraz ujawnię swoją ignorancję w całej krasie, ale pierwsze słyszę o tym autorze. Nie czuję się zachęcona do jego książek, a już na pewno nie do "Oneiros". Zniesmaczające sceny erotyczne i nagromadzenie nieprawdopodobnych zwrotów akcji skutecznie mnie odstraszają. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńE tam, zaraz ignorancję... Aż taki ważny to on nie jest:-)
UsuńZwróciłam uwagę na tę książkę przy Twojej liście bestsellerów i zupełnie nie spodziewałam się takiej fabuły. Lubię jak autor bawi się niebanalnymi bohaterami, sam pomysł też do mnie trafia. Skusiłabym się nawet mimo przedobrzonej ilości pomysłów (i innych zgrzytów). ;)
OdpowiedzUsuńJa Heitza też nie spisałam jeszcze na straty. Nikt nie jest wszechstronny, a jemu największą popularność przyniosły jednak cykle fantasy. Może sprawdzi się w tym? Jego powieści o wampirach też były lepsze niż większość dostępnych na rynku z tego nurtu (szły bardziej w stronę Rice niż Meyer...).
UsuńHeh... No trójeczka słaba, ale za to okładka jest na piątkę:)
OdpowiedzUsuń