Ads 468x60px

niedziela, 29 lipca 2012

Na co czekam...

Jest parę takich książek, na które czekam od dłuższego już czasu. Niektóre już się ukazały, na niektóre trzeba jeszcze poczekać. Zaprezentuję Wam parę najsmaczniejszych kąsków, które przyprawiają mnie o palpitację serca do tego stopnia, że czuję się jak nastolatka. 
Już są:

Jest wreszcie najnowszy Stephenson, wydany przez MAGa, pokaźna, gruba cegła, licząca ponad tysiąc stron. Zamówiłam, czekam, oczekiwania są ogromne!


Po bardzo udanym "Złotym wilku" chętnie sięgnę po kolejny kryminał Bartłomieja Rychtera,  rozgrywający się w Warszawie latem 1944 roku. 

Zupełnie nie wiem, czego się po tym spodziewać - jest to kryminał, z akcją osadzoną na wybrzeżu, podobno bardzo skandynawski. No, zobaczymy. Jest w koszyku...


Jeszcze nie ma, ale już niedługo:


Bardzo jestem ciekawa tej książki. Zgodnie z opisem wydawcy (Rebis) to: "doskonała powieść urban fantasy, z elementami thrillera sf i magii, ballada na cześć fantastycznego Johannesburga. Jej fabuła, rozgrywająca się wśród wieżowców, dawnych kopalń złota, gwiazd muzycznego showbiznesu i egzotycznych zwierząt, przywodzi na myśl najlepsze przykłady powieści noir i budzi respekt wobec potężnych czynów afrykańskich sangomów."
Została nagrodzona Artur C. Clarke Award. Zamówiłam, czekam.



Zapowiadana na wrzesień najnowsza powieść Anny Kańtoch ukaże się w serii Kontapunkty Powergraphu. Nic zupełnie nie wiadomo o tej książce, jednak ma intrygującą okładkę, tytuł, a recenzje Kańtoch w Esensji należą do moich ulubionych. 


Niespodzianka! W grudniu tego roku ukaże się w Niemczech piąta część kultowego cyklu Łukianienki "Nocny patrol". W oryginale powieść nazywa się "Nowyj dozor". Bardzo na nią czekam!

 

Już pod koniec września do niemieckich księgarni trafi Rowling dla dorosłych, czyli najnowsza powieść twórczyni Pottera. Angielski tytuł to "The Casual Vacancy". Prawa do polskiego wydania zakupiło wydawnictwo Znak, ale nic jeszcze nie wiadomo o dacie. O treści zaś wiadomo tyle (cytuję za Booklips):

"Kiedy czterdziestokilkuletni Barry Fairbrother nagle umiera, mieszkańcy Pagford są w szoku. Szybko okazuje się, że w pozornie sielankowym angielskim miasteczku, z brukowanym rynkiem i wiekowym opactwem, wybucha prawdziwa wojna. Wojna bogatych z biednymi, nastolatków z rodzicami, wojna żon z mężami i nauczycieli z uczniami. Pagford z pewnością nie jest tym, czym wydawało się na początku. A wszystko z powodu miejsca w radzie parafialnej, które zwolniło się po śmierci Barry’ego. Kto zwycięży w wyborach naznaczonych zaciekłością i obłudą? Będziemy świadkami wojny, jakiej Pagford jeszcze nie przeżyło!"
A Wy? Sięgniecie po którąś z nich?

sobota, 28 lipca 2012

Petra Hammesfahr "Die Schuldlosen" - czyli jak przerobić brazylijską telenowelę na kryminał






Wydawnictwo: Wunderlich
Język: niemiecki
Ilość stron: 448
Data premiery: 9.03.2012

Muszę przyznać, że dawno żadna książka nie była dla mnie takim wyzwaniem. Tak. Bez jaj. Może dlatego, że nie oglądam zawiłych południowoamerykańskich tasiemców. Czytelnik zaprawiony w rozplątywaniu rodzinnych zawiłości, dzień w dzień stawiający czoła skomplikowanym koneksjom i zależnościom, tresowany do zapamiętywania zapętlonych życiorysów nie szczędzonych przez los (i scenarzystów) bohaterów nie miałby zapewne najmniejszych problemów z tą książką. Ja owszem.

Gwoli uściślenia, książki nie przeczytałam, tylko wysłuchałam, co po części na pewno stanowiło dodatkową przeszkodę. Niejednokrotnie podczas audiobookowych sesji łapałam się na tym, żeby chwycić za arkusz papieru (spory, nawiasem mówiąc) i ołówek, by wyrysować sobie trójwymiarową plątaninę: kto, z kim, dlaczego, gdzie i kiedy (a tu autorka perfidnie rozwlekła historię swych protagonistów na dobre prawie trzydzieści lat). Nie bójcie się, nie zamierzam jej streszczać, bo wyszłoby mi pewnie co najmniej z dwieście stron, a pewnie i tak coś bym poplątała. Pochwalę się jednak, że nie tylko wytrwałam do końca (podczas słuchania ostatniej tercji byłam już tak zahartowana, że nawet nie musiałam się zastanawiać, o kim akurat mowa), ale i zrozumiałam kto i dlaczego zrobił to, co zrobił!

Petra Hammesfahr nie jest pisarką polskiemu czytelnikowi całkiem obcą. Wydawnictwo Bellona wydało w swoim czasie cztery jej powieści, co zważywszy na wyjątkową płodność autorki stanowi drobny ułamek jej twórczości. Żadnej z nich nie czytałam, więc ani nie polecam, ani nie odradzam. Poznałam natomiast inną jej powieść "Erinnerung an einen Mörder" ("Wspomnienie o mordercy"), która utkwiła mi w pamięci bezmiarem smutku i ciężkim, psychologicznym klimatem. Ale mi się podobała.

Odnoszę wrażenie, że autorka dość sprawnie opanowała parę pisarskich sztuczek i ma na podorędziu garstkę schematów, którymi obraca w nieskończoność, wymieniając parę kluczowych elementów, żeby nie było, że pisze o tym samym. Również i "Die Schuldlosen" (czyli "Ci bez winy") nie uniknęło paru z nich.

Cała akcja zasadza się na tym, że pewien wywodzący się z bogatej rodziny browarników mężczyzna wychodzi po odsiadce z kicia i wraca na rodzinne zadupie. Skazany został za zamordowanie "wsiowego materaca", jak pieszczotliwie miejscowi nazywali nastoletnią Janice. Nasz bohater, Alex, nie pamięta swego czynu, był bowiem w chwili zabójstwa pijany w sztok. Śledztwo było krótkie, proces więcej niż poszlakowy, wyrok dość krótki, bez apelacji, w obawie przed wlepieniem jeszcze dłuższej kary. Monstrum wraca na wiochę, siejąc grozę i budząc niechęć i nienawiść tych, co pamiętają. Nie pamięta na pewno siedmioletnia Saskia, z którą Alex dość prędko się "zaprzyjaźnia" w tajemnicy przez jej rodziną. To jest ten moment, w którym autorce udało stworzyć się silną i gęstą od emocji atmosferę grozy i napięcia. Już by się wydawało, że wiemy, co się wydarzy za chwilę, ale tu Hammesfahr sprytnie odwraca kota ogonem i powoli, odsłona po odsłonie, dowiadujemy się kolejnych szczegółów, które momentami zaciemniają obraz, momentami zaś sprawiają, że wzdychamy "acha, więc to tak!". Akcja przez długi czas toczy się dwutorowo, kiedy to nie tylko towarzyszymy Alexowi w jego zmaganiach z tubylcami, ale i poznajemy mroczną przeszłość mieszkańców tego niemieckiego Pcimia. I niemal do końca nie wiemy, czy Alex rzeczywiście jest mordercą, czy tylko skazaną za niewinność ofiarą nieudolności śledczych.

Mimo świadomości, że autorka manipuluje czytelnikiem, że stosuje znane tricki i serwuje zużyte rozwiązania, mimo brazyliskiego natężenia ciosów zadanych bohaterom przez los i tym podobnych niedorzeczności, muszę przyznać, że powieść dostarczyła mi pewnej dozy rozrywki. I to mnie, która bardzo ceni policyjną pracę, której tutaj było tyle, co kot napłakał, mnie, która nie łapie się na lep psychologicznych pułapek!

Hammesfahr ma grono wiernych czytelniczek (świadomie mówię tutaj o paniach, bo nie wyobrażam sobie, żeby tego typu twórczość potrafiła przykuć uwagę męskiej czytającej części społeczeństwa), które z entuzjazmem witają każdą kolejną jej powieść. Ja na pewno się do nich nie zaliczam, ale ten ochłapek jej twórczości, który poznałam, był sprawnie napisanym, rzemieślniczo poprawnym i solidnym kawałem... no czego, przecież nie kryminału? Skrzyżowania brazyliskiej telenoweli z psychologicznym thrillerem? Może, choć zaczynam odnosić niepokojące wrażenie, że już sama próba nazwania tego rodzaju literatury, który uprawia ta autorka, przybiera podejrzanie brazyliskie wymiary...

Cóż, w skrócie: było nawet nieźle, byle nie za często i nie za dużo naraz.

Moja ocena: trójka (3/5).

piątek, 27 lipca 2012

PM Nowak "Ani żadnej rzeczy..." - a wszystko przez różowego psa



Wydawnictwo: Czarna Owca
Seria: Czarna Seria
Data wydania: 25.07.2012
Ilość stron: 352
Cena: 29,90 zł



Nieustannie tropię polskich kryminalistów, przeczesuję rynek wydawniczy w poszukiwaniu wielkich talentów na miarę... no nie wiem kogo, chyba nie Chandlera? Larssona? Theorina? Rankina? Connelly'ego? Tej wielkiej perły jeszcze mi się znaleźć nie udało i nie ustaję w staraniach, schodząc na wielkie głębokości, nurzając się w otchłaniach wrogiego morza, myszkując pośród raf i o włos unikając paszczy rekina ludojada, by wreszcie wyłowić skarb.

A tu znienacka, jak z nieba spada nam PM Nowak. Co za PM?... Pseudonim, jak nic. Kto się za nim kryje?

"PM Nowak (ur. 1977) – językoznawca, repatriant, tłumacz. Po latach tułaczki po świecie zamieszkał na warszawskiej Ochocie, by w pełni poświęcić się pisaniu. Ani żadnej rzeczy… to jego debiut powieściowy otwierający serię kryminałów o komisarzu Zakrzeńskim i prokuratorze Wilku."

Tyle, enigmatycznie, wydawnictwo. Przetestowałam zatem ten debiut. I co, mamy tę perłę?... Aby się o tym przekonać, trzeba wpierw zanurkować. Tym razem są to wody warszawskie i współczesne, które z miejsca prowadzą do zbrodni - w podwarszawskiej Podkowie Leśnej padają strzały, trafiając w głowę czterdziestoletnią Katarzynę Cebulską.To jednak nie są mafijne porachunki. Związana kobieta zostaje znaleziona w swym własnym domu, a pierwszym podejrzanym prędko zostaje jej mąż. Niby proste, a jednak Cebulski prezentuje niepodważalne alibi - w chwili popełnienia małżeństwa znajdował się w Warszawie, a ponieważ pojazd, którym się poruszał, był dość charakterystyczny, wielu świadków potwierdziło jego słowa - między innymi pracownik myjni, z której nawet oskarżony posiada paragon z dokładną godziną opłacenia usługi.

W kręgu podejrzanych znajdzie się również były mąż denatki, impulsywny ekspolicjant z kartoteką skalaną odsiadką za pobicie ze skutkiem śmiertelnym, który w kiciu doznał cudownego nawrócenia, następnie cudak i wałkoń Mark Zuber - siostrzeniec Cebulskiego, który odnalazł się nienacka w Ameryce, pasożytniczo zagnieździł się u wujaszka i liczy na odzyskanie spadku po zmarłej matce, a także niezrównoważona psychicznie dorosła córka denatki. I to w zasadzie wszystko.

Bardzo to kameralny kryminał, którego siła (i jednocześnie słabość) polega na mozolnym kolekcjonowaniu kawałeczków układanki, skrupulatnym weryfikowaniu alibi, motywów i przeszłości podejrzanych, na obracaniu każdego najdrobniejszego nawet faktu i zeznania. Zamknięta konstelacja, w której porusza się autor, przywodzi na myśl niektóre angielskie kryminały i podobnie jak one nuży miejscami powtarzalnością kolejnych scen, w których śledczy odpytuje kolejne postacie, dywaguje o możliwych wersjach wydarzeń, snuje domysły i roztrząsa poszczególne warianty. Nie znajdziecie tu wielkich niespodzianek, zwrotów akcji, szybkich scen pościgów czy spektakularnych zbrodni jak z amerykańskich filmów. Wszystko jest wyważone, spokojne, dość angielskie.

I pewnie niewiele możnaby dodać, gdyby nie para prowadząca śledztwo: mentalni Flip i Flap, komisarz Zakrzeński i prokurator Wilk, Pat i Patachon. To nimi żyje ta powieść, to dla nich warto sięgnąć po ten kryminał, by z uśmieszkiem i wyrazem niedowierzania na twarzy śledzić ich konfrontację. Prokurator Wilk jest postacią tak nieprawdopodobną, że aż w swym cudactwie prawdziwą - niezguła, chorobliwie nieśmiały samotnik, bojący się wychylić i wiecznie spodziewający się przydzielenia sprawy innemu prokoratorowi, posiadający nawyki graniczące z nerwicą natręctw, przepraszający że żyje i snujący osobliwe porównania... A jednak to on przyczynia się do wyjaśnienia zagadki, w czym niebagatelną rolę odegra... różowy pies. Przyznam, że Wilk, początkowo wyjątkowo irytujący swoją niezbornością i pierdołowatością, z każdą przeczytaną stroną wkradał się w moje łaski i zaskarbiał sympatię, bowiem pod wierzchnią warstwą ciemięgi kryje się jednak błyskotliwy umysł. Kryje się w tej oryginalnej parze potencjał, który pozwala mieć nadzieję na więcej, na nowe intrgygi i potyczki nierównych charakterów.

A sama intryga? Niezbyt zwalająca z nóg, niespecjalnie wyrafinowana i chyba jednak przewidywalna, mimo owego intrygującego zwrotu, którym zapunktował prokurator Wilk. Ot, klasyczny, hermetyczny kryminał, wykonany solidnie i porządnie. Miłośnicy tego typu konstruktów będą niewątpliwie usatysfakcjonowani, mnie zabrakło odrobiny więcej napięcia i oryginalności. Obdarzam jednak tajemniczego autora kredytem zaufania i liczę, że ten debiut to dopiero trampolina, z której wybije się na wyżyny kryminalnego kunsztu i z solidnego rzemieślnika przerodzi w artystę.

Moja ocena: solidna trójka z okładem (3+/5).


Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję wydawnictwu Czarna Owca. 


wtorek, 24 lipca 2012

Czytamy fantastykę! - ja przecież też!...




Przyłączam się do wyśmienitej i elitarnej (trzeba się trochę podbudować...) koalicji blogów, których autorzy czytają fantastykę i chętnie o niej piszą. Na blogu Czytamy fantastykę znajdziecie wszystkie szczegóły akcji.

A o co chodzi? Generalnie o to, by promować szeroko rozumianą literaturę fantastyczną, w szczególe zaś o stworzenie bazy recenzji książek z tego gatunku. Inicjatorki kuszą również konkursami, akcjami i dyskusjami.

Zapytana zaś o ulubione książki fantastyczne popadam w popłoch, bo jest tego trochę - począwszy od sagi wiedźmińskiej, poprzez całego Tolkiena,cudowną Ursulę Le Guin, magiczną Robin Hobb, z nowszych Patricka Rothfussa czy, wracając na rodzime podwórko, Grzędowicza i Kossakowską. Ale jest też i Zajdel, Dick, jest oczywiście Diuna, Łukjanienko - trudno wymieniać tu wszystkich, a jestem pewna, że i tak bym kogoś zapomniała.

O tych książkach pisałam już na blogu:

Jim Butcher cykl "Codex Alera" t. 1 "Elementare von Calderon"

Orson Scott Card "Tropiciel"

Erin Morgenstern "Nachtzirkus" (Night Circus) - a gdzie szczypta testosteronu?...

Cornelia Funke "Reckless. Kamienne ciało" - baśnie braci Grimm reloaded

Jakub Ćwiek "Kłamca" - zadatek na kultowego bohatera

Andrzej Sapkowski "Maladie i inne opowiadania" - kwintesencja sapkowatości z rodzynkami

Andrzej Ziemiański "Za progiem grobu" - zabij mnie i wskrześ...

Markus Heitz "Oneiros" - niewidzialni dla śmierci

Ben Aaronovitch "Die Flüsse von London" - czyli co jest ze mną nie tak

Catherynne M. Valente "Nieśmiertelny" - magiczne serce Rosji

Drew Magary "Nieśmiertelność zabije was wszystkich"

Marcin Mortka "Miasteczko Nonstead" - czy Polacy potrafią pisać horrory?

Maja Lidia Kossakowska "Grillbar Galaktyka"

Mira Grant "Feed. Viruszone" - nominacja do Hugo Award

Jacek Piekara "Ja, inkwizytor. Bicz Boży"

Ursula Poznanski "Erebos"

Terry Pratchett "Niuch" - czyli spraw jedli ości!

A o których napiszę? Lista jest nieskończona, ale w najbliższym czasie zamierzam przybliżyć Wam parę nazwisk niemieckiej fantasy, które po prostu trzeba znać, będzie też Abercrombie, Sanderson, Butcher, Bacigalupi, Scott Lynch i wielu wielu innych.

Wszystkich miłośników fantastyki zapraszam do przyłączenia się do koalicji, a dopiero węszących po tych rewirach do regularnego zaglądania!

sobota, 21 lipca 2012

Terry Pratchett "Niuch" - czyli spraw jedli ości!



Wydawnictwo: Prószyński i Ska
Seria: Świat Dysku (39 tom)
Tytuł oryginału: Discworld: Snuff
Tłumaczenie: Piotr Cholewa
Ilość stron: 360
Data wydania: kwiecień 2012 Cena: 29,90 zł

W gruncie rzeczy można sobie darować recenzję tej książki. Miłośnicy tej serii sięgną po "Niucha" i tak, a tych, którzy jej nie znają, trudno do niej zachęcać, bowiem zaczynanie lektury "Świata Dysku" od tomu numer 39 to tak, jakby rozpoczynać jedzenie bochenka chleba od wydłubywania miąższu. Choć są podobno osoby, które przygodę z Pratchettem zaczęły właśnie od najnowszego tomu. 

Możnaby też długo dywagować na temat szczególnego charakteru tej prozy. O osobliwościach stylu Pratchetta pewnie powstała już niejedna praca doktorska, nietuzinkowe postacie mają zagorzałych fanów, na hermetycznych portalach pławiących się w smaczkach i niuansach, a złożoność świata dysku może przyprawić o ból głowy zwykłego śmiertelnika. Nie zamierzam się chwalić znajomością tomu tego czy siego, nie będę odbierać chleba analitykom pisarstwa Pratchetta, nie zamierzam też śpiewać hymnów pochwalnych, rzucę tylko garść refleksji, jakie mnie naszły po lekturze "Niucha". 

To bardzo kryminalny tom, zaliczający się do cyklu o straży miejskiej, ale jednocześnie odmienny od pozostałych, bowiem Sam Vimes, komendant straży miejskiej, przymuszony przez małżonkę, wyjeżdża na wakacje na wieś, by zanurzyć się w świecie całkowicie mu obcym. Jak na porządnego glinę przystało, od razu wietrzy zbrodnię, a właściwie ogarnia go niejasne przeczucie, że sielankowość wiejskiego życia coś zaburza. I faktycznie, pojawia się pierwszy nieboszczyk - w pobliskich jaskiniach Vimes natrafia na zamordowaną goblinią dziewczynę. Choć akcja rozwija się dość leniwie, trop prowadzi do zbrodni straszliwej, przekraczającej wszelkie wyobrażenia. 

Trudno nie zauważyć tu bolesnych i pełnych goryczy analogii do naszego, kulistego świata. Pratchett, nienachalnie, jak to on, piętnuje rasizm i ksenofobię, ustami ciemiężonego i wykorzystywanego ludu goblinów - dla wielu zgrai brudasów zamieszkujących podziemne nory i co tu dużo mówić, szkodników - wołając "spraw jedli ości!" To osobliwe żądanie sprawiedliwości to głos w obronie inności i odmienności, przemycone pod krotochwilną warstewką normalnej u Pratchetta serii gagów i zabawnych scenek. I tu dochodzę do pierwszej konkluzji - to już nie jest jedna ze śmiesznych opowiastek, do których się przyzwyczailiśmy, tylko pełna zadumy i refleksji satyra na podłości naszego świata. Melancholijna bardzo - mniej tu już akcji (choć jest, i owszem), mniej "dziania się", a więcej rozmyślań, także w wykonaniu samego Vimesa.

Przyznam też, że tym razem nie pochłonęłam tej książki w dwa wieczory. Zmęczyła mnie ona, z czasem nawet zabawne gry słowne i smaczki przestały mnie bawić, i z trudem przyklejałam soczewki do kolejnych linijek tekstu, by nie błądziły gdzieś po poboczach. Nie wiem, czy to już zmęczenie materiału, czy przestały mi smakować barokowe dywagacje Pratchetta, czy on sam już przestał się wspinać na szczyty geniuszu, faktem jest, że czytanie "Niucha" nie wprawiło mnie w błogostan. 

Może już wystarczy tej maniery? Może już się wyczerpał jej geniusz? Może pora coś zmienić, ruszyć inną drogą? Wydaje się, że i sam Pratchett odczuł potrzebę napisania czegoś innego, bowiem miesiąc temu ukazała się nowa i kompletnie inna książka jego autorstwa, stworzona wspólnie z innym wielkim umysłem science fiction, Stephenem Baxterem. Nie wiem, kiedy "The Long Earth" ukaże się po polsku, wiem jednak, że wyglądam tej pozycji po stokroć bardziej, niż kolejnego, nużącego tomu ze świata dysku. 

Choć doceniam geniusz Pratchetta, a tym bardziej tłumacza,Piotra Cholewy (z czystej zawodowej ciekawości zastanawiam się, czy doczekam edytorskiego wydania "Świata dysku", w którym pan Cholewa zdradzi tajniki warsztatu, trudności, z jakimi się boryka tej niewyobrażalnej pracy ipokaże kulisy powstawania polskiego przekładu), to "Niuchowi" nie daję więcej niż słabą czwórkę. Właściwie to nawet trochę na wyrost. 

Moja ocena: 4-/5


poniedziałek, 16 lipca 2012

Stephan Ludwig "Zorn - Tod und Regen" - o gniewie, deszczu i śmierci






Wydawnictwo: Fischer Taschenbuch Verlag
Data wydania 25.05.2012)
Język: niemiecki
Ilość stron: 368
Cena: 8,99 euro

"Trwało trzy godziny, zanim straciła rozum, a kolejne dwie, zanim wreszcie pozwolił jej umrzeć" - wystarczy na zachętę? Nie? To może okładka - deszczowa kolorystyka, wyraziste liternictwo, z wypaloną dziurą pośrodku? Też nie? W takim razie tytuł: "Gniew - śmierć i deszcz"... O nie, nie, nie. To zmyłka. W tytule nie ma gniewu, jest tylko śmierć i deszcz. A Zorn? Zorn (niem. gniew) to nazwisko nowego śledczego na kryminalnej scenie...
Właśnie skończyłam tę książkę i tak sobie dumam o tym Zornie. Rozmyślam, jak go ugryźć. Podejmuję wysiłki, by polubić. Ba, by zaakceptować przynajmniej. No bo jak wywołać w sobie choć odrobinę przychylnych uczuć dla osobnika skrajnie smętnego, cynicznego i leniwego? Jak lubić kogoś, kto nie lubi ludzi, nie lubi swej pracy, a nade wszystko nie lubi samego siebie? Abnegatów w literaturze kryminalnej mieliśmy już dużo. Nawet i Zorna porównywano już do tych "wielkich" - Rebusa na przykład. Mnie samej, z tym swoim chorobliwym tumiwisizmem wyjątkowo skojarzyl się z Moerckiem Adlera-Olsena. Tyle że Moerck w decydującym momencie potrafił wykrzesać z siebie iskrę zapału, ruszyć cztery litery i uratować niewinne dziecię, schwytać zbrodzienia, a ten... Zorn? No dobra, w kulminacyjnym momencie Zorn istotnie rusza cztery litery, podejmuje właściwą decyzję, by przyskrzynić bandytę, ratuje z wielkich opresji niewinne dziecię, ale jakoś polubić go nie zdołałam.

Co innego jego partner, a właściwie podwładny Schröder, niepozorny, niewyględny, ale zabójczo inteligentny, zaangażowany i wykonujący za Zorna całą brudną robotę, a w dodatku posiadający szereg umiejętności, o które nikt, nawet zblazowany szef, go nie podejrzewa. I to jest prawdziwy bohater tej powieści! Nie od dawna wiadomo, że dobrze wykreowany bohater, w szczególności w przypadku literatury kryminalnej, to połowa sukcesu. Tutaj, mimo sympatii i antypatii znakomicie wykreowanych bohaterów jest dwóch, a ich interakcje, dialogi, zgryźliwości i złośliwostki, przepychanki słowne i ukryty czarny humor to już nie połowa sukcesu, ale cały.

Ale ja tu gadu gadu, a dziad gruszki rwie... Do rzeczy. A rzecz jest brutalna. Zdanie z okładki, które rzuciłam na wstępie na przynętę, to nic. Bo nie mówi ani trochę, co morderca uczynił tej biednej kobiecie w szczególe. Jest tego trochę i jest to materiał dla osób o naprawdę mocnych nerwach. Tym bardziej, że na tej jednej ofierze nie poprzestanie. Żeby było ciekawiej, w tym niedużym,nieciekawym i dość przeciętnym miasteczku od lat nie było żadnego morderstwa, a śledczy Zorn, siłą rzeczy, zadowalał się przewalaniem papierzysk. I nagle popełniona zostaje zbrodnia, z pozostawionych śladów wynika, że bestialska. Jest tylko jeden szkopuł - nie ma ciała... Skąd zatem wiadomo o zbrodni? Z gigantycznej kałuży krwi, znalezionej w piwnicy pewnego opuszczonego domu. Prędka analiza wykazuje, że jest to niezbicie krew ludzka, a nieco dokładniejsza, że ofiarą, która ewidentnie musiała się wykrwawić, była kobieta po pięćdziesiątce, z nadwagą, a co ciekawe, napompowana środkami przeciwbólowymi. Który morderca odurza ofiarę, by nie czuła bólu, by potem przez wiele godzin znęcać się nad nią w najgorszy z możliwych sposobów?...

Zagadek jest więcej. Już wkrótce spokojne miasteczko wzbogaca się o kolejną ofiarę. Zorn, chcąc nie chcąc, bierze się za sprawę, komenderując Schröderem, napotykając przy tym na pierwszą przeszkodę - wyszystko wskazuje na to, że śledztwo jest sabotowane przez antagonistę Zorna, prokuratora Sauera. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy po paru dniach Sauer zawisa rankiem na kościelnej wieży, by roztrzaskać się na miazgę na warzywnym targu.

Intryga jest niezła, może nie powalająca, ale zarysowana w sposób wyjątkowo trzymający w napięciu. Parę razy autorowi udało się mnie zaskoczyć, co nie jest rzeczą łatwą. Mało tego, wszystkie wątki rozwiązuje w sposób zadowalający, wyprowadza na prostą zagmatwane ścieżki, a nawet serwuje odrobinę Hollywoodu w kulminacyjnej scenie, w której żywioł łączy swą destrukcyjną moc z mrocznym umysłem zbrodniarza. Nie udało mu się wprawdzie uniknąć paru iście irytujących i szablonowych rozwiązań, łącznie z tym, którego nie cierpię - kiedy to zbrodniarz, trzymając stróża prawa na przysłowiowej muszce, w długich tyradach eksplikuje jak, po co i dlaczego zrobił to, co zrobił, a czego nie zrobił, i też dlaczego, dając dzielnemu policjantowi czas i sposobność na odwrócenie kota ogonem i z łowczego stać się zwierzyną. Wybaczam to jednak wielkodusznie, ponieważ cała reszta wyjątkowo mnie przekonała, ubawiła, dostarczyła paru godzin niekłamanej frajdy i pierwszorzędnego napięcia. 


Powieść żyje jednak nie intrygą, a znakomicie zarysowanymi postaciami, łącznie z osobą psychopatycznego mordercy, dobrymi dialogami i szczyptą czarnego humoru, tym rodzajem dystansu do świata, który lubię najbardziej. To nie jest nabzdyczona próba piętnowania grzechów tego świata, dramatyczne pławienie się w lamentach, jaki ten świat jest zły, tylko rozrywka. Dobra rozrywka.

Na jesień zapowiada się drugi tom o parze osobliwych komisarzy i skłamię mówiąc, że mnie to nie cieszy.
Moja ocena: mocna czwórka z plusiskiem! (4+/5)


Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego serdecznie dziękuję pani Lenie Schweins z wydawnictwa Fischer Verlag. 

niedziela, 15 lipca 2012

Lista bestsellerów tygodnika Spiegel - notowanie 29/2012




Ale się dzieje! Na liście Spiegla sensacyjne zawirowania, o których koniecznie muszę donieść. Poniższe notowanie jest świeżutkie, z jutrzejszego poniedziałku, 16 lipca 2012.

Wydania kieszonkowe (Taschenbücher):



1. James E. L. Shades of Grey. Geheimes Verlangen (oryg. Fifty Shades of Grey 01, pol. 50 twarzy Greya, Sonia Draga, zapowiedź listopad 2012)
2. Nicolas Barreau Das Lächeln der Frauen (pol. Sekretne składniki miłości, wyd. Bukowy las)
3. Zsuzsa Bánk Die hellen Tage (pol. zapowiedź Wydawnictwa Czarne w serii Proza Świata, październik 2013)
4. Lucinda Riley Das Mädchen auf den Klippen (oryg. The Girl on the Cliff, pol. Dziewczyna na klifie, zapowiedź wyd. Albatros)
5. Alex Capus Léon und Louise (pol. -)
6. Kate Morton Die fernen Stunden (oryg. The Distant Hours, pol. -)
7. Wolfgang Herrndorf Tschick (pol.-)
8. Nele Neuhaus Unter Haien (pol.-)
9. Siri Hustvedt Der Sommer ohne Männer (oryg. The summer without men, pol. -)
10. Monika Peetz Sieben Tage ohne (pol.-)


Love is in the air... chciałoby się zaśpiewać, widząc to, co się dzieje w pierwszej dziesiątce. Wraz z nastaniem letnich temperatur poznikały wszystkie kryminały, a Niemców opętały dzikie namiętności, miłosne uniesienia i romantyczne zwiewności. Ba, pierwsze miejsce ocieka seksem, czego na statecznej liście bestsellerów nie było od lat! Co się dzieje?... Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Shades of Grey natychmiast po ukazaniu wytrysnęło (skąd to słowo?...) na pierwsze miejsce, ludzie w księgarniach pytają wyłącznie o tę książkę, gazety, nawet te najpoważniejsze, rozpisują się o niej, miotając gromy, że pornoliteratura dla sprzątaczek wdziera się na salony... Intrygujący fenomen tej książki pozostaje na razie zagadką. Polscy czytelnicy nie zostaną oszczędzeni - Sonia Draga zapowiada tę książkę na jesień (50 twarzy Greya) i aż mnie świerzbi z ciekawości, czy u nas też zawojuje umysły i dusze...

Poza tym cieszy fakt, że niemal wszystkie z bestsellerów, okupujących od tygodni listę, będą (lub już są) do kupienia w Polsce - Bukowy Las już wydał Nicolasa Barreau i jego Sekretne składniki miłości, Wydawnictwo Czarne zapowiada Zsuzsę Bánk, pojawi się też Dziewczyna na klifie Lucindy Riley. Mnie zaciekawił również Szwajcar Alex Capus i jego Léon und Louise, miłosna historia rozgrywająca się w historycznych klimatach międzywojnia, coś o łamaniu wszelkich konwencji i prześmiesznym podwójnym życiu, nominowana do nagrody Deutscher Bücherpreis.


Wydania w twardej oprawie (Hardcover):

1. Jonas Jonasson Der Hunderjährige, der aus dem Fenster stieg und verschwand (pol. Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął)
2. Jean-Luc Bannalec Bretonische Verhältnisse (pol. -)
3. Rachel Joyce Die unwahrscheinliche Pilgerreise des Harold Fry (oryg. The Unlikely Pilgrimage of Harold Fry, pol. 2012 Niezwykła wędrówka Harolda Fry)
4. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 2. Gefährliche Liebe (oryg. The Hunger Games Catching Fire, pol. W pierścieniu ognia)
5. Suzanne Collins Die Tribute von Panem. Tödliche Spiele (pol. Igrzyska śmierci)
6. Suzanne Collins Die Tribute von Panem 3. Flammender Zorn (oryg. The Hunger Games Mockingjay, pol. Igrzyska śmierci 3, Kosogłos)
7. Jussi Adler-Olsen Das Alphabethaus (oryg. Alfabethuset, pol. -)
8. Donna Leon Reiches Erbe: Commissario Brunnettis zwanzigster Fall (oryg. Drawing Conclusion pol. -)
9. Dora Heldt Bei Hitze ist es wenigstens nicht kalt (pol. -)
10. Tana French Schattenstill (oryg. Broken Harbour, pol. Port widmo, zapowiedź wyd. Albatros)


W porównaniu z wydaniami kieszonkowymi sensacji nie ma. Nadal mamy wyskakującego przez okno stulatka i bretońskie wakacyjne klimaty, Igrzyska śmierci nadal trwająm i nieprędko się skończą, Harold Fry wędruje i wędruje, Donna Leon uszczęśliwia kolejnym kryminałem, Alder Olsen też.
Zwracam natomiast uwagę na zabawną i ciepłą historię Dory Heldt, której inny bestseller "Wakacje z ojcem" właśnie został wydany przez Telbit. Tana French, obecna i na polskim rynku, zawojowała rynek kolejnym thrillerem, który pojawił się w zapowiedziach i w Polsce - Port widmo zostanie wydany przez Albatrosa.

Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że sezon letni, miłosny i ogórkowy kwitnie. Aż się chce zgadnąć, jakie wichry, namiętności i szarugi przyniesie nam książowa jesień...


piątek, 13 lipca 2012

Charlotte Rogan "Zgubieni" - no i jak tu się nie zgubić?

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2012-03-25
Tytuł oryginału: The Lifeboat

Tłumaczenie: Grażyna Smosna
Ilość stron: 304
Cena : 34,90 zł



Mam problem z tą książką - jest to bowiem kolejna pozycja z tych chwalonych, wybitnych podobno, ścinających z nóg - a tu w czasie lektury uczucie zachwytu nijak nie chciało się u mnie pojawić, i nic mnie z nóg nie ścięło. Tak dumam i dumam, analizuję to i tamto, i widzę wiele elementów, które podobały mi się szalenie, a jednak, pozostając przy terminologii marynistycznej, tsunami nie było.

Sama tematyka ma w sobie zalążek historii wyjątkowo poruszającej i dramatycznej - jak pewnie wszyscy już wiecie, chodzi o morską katastrofę liniowca (tu automatycznie nasuwają się skojarzenia z Titanikiem, ale nie, to nie ten statek, choć podobny czas). Do szalupy w chaosie akcji ratunkowej trafia przypadkowa zbieranina ludzi, w tym narratorka, dwudziestodwuletnia Grace Winter, świeżo poślubiona żona wpływowego bankiera, dla której zamążpójście stanowiło awans społeczny, a rejs - podróż ku nowemu, lepszemu życiu. Sęk w tym, że rozbitków było zbyt wielu. Szalupy, obliczone na mniej osób niż podano na burcie łodzi, choć dały tymczasowe schronienie czterdziestce pasażerów, niebezpiecznie balansują na granicy utonięcia, i może przetrzymają parę godzin, ale kto wie, kiedy nadejdzie pomoc i czy ocean będzie im przez cały czas sprzymierzeńcem. Ktoś będzie musiał ustąpić, by uratować resztę - tylko kto? I jak wyłonić nieszczęśnika?

Jak zawsze w przypadku zamkniętych, hermetycznych i skazanych na siebie społeczności, już po niedługim czasie w tygielku rozmaitych temperamentów i osobowości, indywiduów o najróżniejszym pochodzeniu, sile lub słabości charakteru, zaczynają mieszać się emocje. Dochodzi do psychologicznych (i nie tylko) prób sił, ważą się losy jednostek i całej grupy, manipulatorzy naginają słabych. W szalupie wrze. Tym bardziej, że pomoc nie nadchodzi, ani po godzinie, ani po pięciu, nie po jednym dniu, ani nawet po tygodniu. Zaczyna brakować wody, rozbitkowie są głodni, wyczerpani, niewyspani, poddani wyjątkowej psychicznej presji, pełni nadziei i desperacji. Jedno jest od początku pewne - Grace udaje się przeżyć. Jakim cudem, i kto jeszcze będzie zaliczał się do szczęśliwców, którzy nie wylądują za burtą, tego czytelnik dowiaduje się krok po kroku, odsłonę po odsłonie.

Powolność to jedno ze słów, które dobrze do tej ksiązki pasuje. Akcja toczy się leniwie, mimo że wydarzeniom na łodzi nie brakuje dramatyzmu. Autorka nie skupia się jednak na spektakularnej, fabularnej stronie tej opowieści, ale drąży głębiej, ukazując wachlarz moralnych dylematów, przed którymi stają pasażerowie. Zahacza przy tym o filozofię, porusza również aspekty prawne i próbuje narysować granice dowolności dokonywanych wyborów w sytuacji zagrożenia i ratowania życia. Do czego wolno nam się posunąć w imię ratowania własnej skóry? To pytanie Grace niespodziewanie musi zadać sobie w chwili, gdy sądzi, że jej morska odyseja została zakończona. Czekający ją proces o morderstwo okazuje się kolejną łodzią pełną rozbitków na bezkresie oceanu.

Niełatwe to tematy, ale fascynujące, wrzynające się głęboko w serce, siejące wątpliwości i prowokujące do wielu pytań. Skąd zatem brak achów i ochów w tej recenzji? Ano stąd, że uwierało mnie w tej powieści wykonanie. Autorka wybrała świetny temat, otwierający nieograniczone możliwości napisania znakomitej, przyprawiającej o dreszcz historii, a przy tym miała okazję porzucenia płycizn sztampowego thrillera morskiego i rzucenia czytelnika na głębię psychologicznej gry i poruszających rozterek moralnych. A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że można to było zrobić lepiej, bardziej wyraziście, z pazurem, z większą namiętnością. Raził mnie rozdźwięk między dramatyzmem opisywanych wydarzeń a lakonicznością, zdawkowością narracji. Grace, młoda, naiwna dziewczyna o niezachwianej wierze w człowieka i jego moralny kręgosłup, powinna kipieć emocjami, powinien buzować w niej ogień nadziei, zwątpienia, jej narracja powinna ocierać się o szaleństwo! To, co tu mamy, to beznamiętne i monotonne klepanie, ze pani Cook spojrzała krzywo na panią Fleming, a pan Hoffmann odburknął nieuprzejmnie panu Hardiemu. Nawet jej dywagacje i rozterki, zamiast gęsią skórkę, wywoływały u mnie najwyżej znużenie. Spodziewałam się więcej emocji i namiętności (nawet nie akcji, nie myślcie sobie, że jestem jakiś junkie, którego rusza tylko krew, ogień i ból) a nie chłodnej relacji, która mogłaby wyjść z ust wyrzuconej na brzeg ryby. Życzyłabym sobie więcej szalejących bałwanów, a mniej sennego pluskania letniej wody.

Dlatego daję tylko trójkę, doceniając jednak uwypuklenie ciekawych aspektów psychologicznych i niecodzienną fabułę. Moja ocena: 3/5.

wtorek, 10 lipca 2012

Ole Kristiansen "Der Wind bringt den Tod" - wiatr niesie śmierć...

Wydawnictwo: DTV
Data premiery: czerwiec 2012 
Ilość stron: 494
Język: niemiecki
Cena: 9,95 euro

Zdarzyło Wam się kupić coś pod wpływem reklamy? Założę się, że tak. Okazuje się, że nawet takie stare wygi jak ja dają się czasem złapać na lep reklamy. A było to tak: czytałam sobie przy śniadanku Süddeutsche Zeitung, przeglądałam strony z kulturą i nagle mój wzrok przyciągnął ponury morski krajobraz z ptaszyskiem na drągu, nazwisko autora, brzmiące nieco ze skandynawska, wielce obiecujący, acz poetycki tytuł "Wiatr niesie śmierć" i krótki opis, od którego przeszedł mi lodowaty dreszcz od potylicy po lędźwia... Po śniadaniu pokłusowałam na górę do kompa, wykonałam spontaniczne zamówienie, by następnego dnia z uśmiechem odebrać szary karton z "wiatrem i śmiercią" od kuriera.

Tyle reklama. Ze skandynawska brzmiące nazwisko okazało się jakimś ukorzenionym niemieckim, z wyraźnymi nordyckimi inklinacjami (przynajmniej jeśli chodzi o rodzicieli autora), zawartość pułapki zaś zacna, mocno przyzwoita i uzasadniająca gwałtowną uległość wobec reklamowych lepów.

Debiut to, i jak to debiutant, nie ustrzegł się farbowany Skandynaw paru potknięć, do których kryminalna wyga natychmiast się przyczepiła. Mam wielką awersję do powieści przegadanych i niepotrzebnie rozleczonych wzdłuż i wszerz i na ukos. Tutaj spokojnie można byłoby dokonać pewnych ciachnięć, dzięki czemu i akcja popłynęłaby nieco bardziej wartkim strumieniem, i czytelnik trochę bardziej by się wciągnął, nie mogąc się otrząsnąć z emocji. Bo emocje są, na szczęście.

Wszystko zaczyna się od momentu, kiedy Jule, atrakcyjna i wykształcona kobieta otrzymuje od swego pracodawcy - prężnego koncernu ekspandującego w dziedzinie odnawialnych źródeł energii - zlecenie, by popchnąć projekt budowy największego parku wiatraków w Niemczech, który ugrzązł w martwym punkcie. Park ma powstać gdzieś na odległej prowincji na wietrznej północy, gdzie nawet psy odwłokami szczekają, a uparte chłopy nie chcą sprzedawać gruntów pod budowę. Jule ma zrobić tak, żeby chłopom się zachciało, a park powstał. Czego pracodawca jednak nie wie: kobieta cierpi na fobię. Fobia związana jest z pewnym traumatycznym przeżyciem sprzed kilku lat, kiedy to kobieta śmiertelnie potrąciła rowerzystkę. Od tamtego tragicznego wypadku Jule nie jeździ samochodem, a jeśli już, to tylko jako pasażer, a i to kosztuje ją bardzo dużo nerwów. A tu jutro ma wyruszyć do Odisworth, dwieście kilometrów od Hamburga, służbową beemką, rzecz jasna. Kto lubi taplanie się w psychologicznych traumach, będzie podczas tej jazdy, trwającej wieeeeeeczność całą, przeszczęśliwy. Kto nie, musi zacisnąć zęby i jakoś przebrnąć, bo potem będzie już tylko lepiej.

Wioska okazuje się wypiździewem totalnym, pełnym wrogich wieśniaków jak z horroru, z trupami w piwnicy i na działkach (dosłownie i w przenośni). Dość wspomnieć, że Jule wpada jak śliwka w kompot w sam środek policyjnego dochodzenia w sprawie zwłok kobiety, niepokojąco przypominającej Jule, wykopanych w pobliskim lasku. Ładuje się również w masę kłopotów, popełnia gafę za gafą, zraża do siebie każdego, kogo się tylko da, za wyjątkiem przystojnego komisarza o swojsko brzmiącym nazwisku Smolski, i wreszcie pada ofiarą wzmożonego zainteresowania psychopaty, który w dzieciństwie za bardzo lubił bawić się lalkami, a w dorosłości dopada kobiety i robi z nich Barbie (łącznie z takimi apetycznymi szczegółami jak zasklepianie wszelkich anatomicznych otworów silikonem, przybijaniem powiek, żeby się nie zamykały i skracaniem palców u nóg, jeśli się nie chcą zmieścić w pantofelkach). No i Jule jeszcze cały czas walczy z fobią...

I powiem Wam, że było całkiem nieźle. Książka trzyma w napięciu, jak diabli (za wyjątkiem pławienia się w fobicznych lękach głównej bohaterki), upiorna wioska ukazana została w kompleksowy sposób, ze wszystkimi mechanizmami rządzącymi zamkniętymi społecznościami, bohaterowie są tacy, że się ich albo kocha, albo nienawidzi, czyli tak jak powinno być, a intryga, choć niezbyt trudna do rozpracowania dla uważnego czytelnika lub dla przebiegłego wygi, to wygładzona w każdym szczególe, wycyzelowana, zadowalająca podejrzliwych realistów. Do tego świetny, mroczny nastrój, atmosfera grozy, strachu, tajemnicy. Uuuhuuu.

Ja to kupuję. Czasami warto się złapać na lep reklamy. Daję czwórkę i zapamiętuję autora.

Moja ocena: 4/5.



niedziela, 8 lipca 2012

Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne (3)


Nie myślcie sobie, że cykl "Przetłumaczyć nieprzetłumaczalne" zdechł... o nie. Ostatnie wyzwanie okazało się jednak dosyć trudne, wpłynęło wprawdzie kilka propozycji, ale tym razem nie znaleźliśmy chyba jednak idealnego ekwiwalentu językowego. Przypomnę, że szukaliśmy tłumaczenia dla słowa "Zickenalarm". Zainteresowanych znaczeniem odsyłam tutaj, a poniżej zamieszczam Wasze propozycje:

Zickenalarm (niem.)

cisza przed burzą
jazgotają jak przekupki przed burzą
babskie jazgotanie
kudłoszarp
jazgotka
siksochryja
paniusio-zwada
babeczko-spięcie
dziewczoscysja
foch-alarm
bździągwodraka
bździągwizna
panie w bojowym (wojennym) stanie

Przyznacie, że było trudno, mimo to wykazaliście się dobrym czujem, wyczuciem językowym i tłumacz w sytuacji podbramkowej być może pójdzie jednym z podanych tropów i znajdzie jakieś zgrabne, dowcipne i inteligentne wyjście.

Dziś dalszy ciąg zabawy i kolejne przepiękne słówko, które znalazłam w jednym z felietonów w magazynie Süddeutsche Zeitung. Chodzi o:

Spätabnabler

Już wyjaśniam, co to znaczy. Czasownik "abnabeln" jest sam w sobie niewinny i oznacza "odcięcie pępowiny". W połączeniu z przysłówkiem "spät" (późno) znaczy późne dokonanie tej czynności, czyli późne odcięcie pępowiny. Ale już utworzony od tego rzeczownik, czyli Spätabnabler jest słowem wrednym, złośliwym i stanowi przeszkodę absolutnie nie do pokonania dla biednego tłumacza. No bo jak jednym słowem nazwać to, co autor tej złośliwostki miał na myśli? Jak określić osobnika przejrzałego, ale nadal pasożytującego na łonie mamusi, bo mu dobrze, bo mama ugotuje, opierze, sprzątnie i za wszystkie swoje usługi nie weźmie ani grosza? Takiego, który mimo trzydziestki na karku nadal nie jest w stanie przeciąć pępowiny i pójść na swoje?... I tu się zdaję na Waszą inwencję. Propozycje zgłaszajcie w komentarzach. Czekam i jestem niezmiernie ciekawa, co tym razem wymyślicie! Może zainspirujecie się tabliczką hotelu Mama GmbH (dania zimne i gorące, kompleksowe usługi w zakresie sprzątania, doradztwo pedagogiczne i usługi wszelkiego rodzaju. Czynne: 24 h!)



Zdjęcie z fotocomunity.de

piątek, 6 lipca 2012

Jack Ketchum "Blutrot" ("Rudy") - po wąskiej grani zemsty

Wydawnictwo: Heyne Hardcore
Tytuł oryginału: Red
Data premiery: 03.11.2008
Ilość stron: 288
Cena: 8,95 euro
Polskie wydanie: lipiec 2012, wyd. Papierowy Księżyc ("Rudy. Prawo do życia")


Lubię Ketchuma. Nie za krew, bebechy i fizjologię, ale za dar opowiadania. W jego aktualnie wydanej noweli (bo powieść to trochę za dużo powiedziane) amatorzy brutalnej siekanki swoich ulubionych obrazów raczej nie znajdą, za to wszyscy inni napatoczą się na kawałek niepojącej prozy, która zasieje parę pytań o takie drobiazgi jak zemsta, sprawiedliwość, prawo do obrony koniecznej.

Historia sama w sobie jest banalna. Stary człowiek stoi na brzegu rzeki i łowi ryby. Towarzyszy mu pies - Rudy - leciwy już, ale wierny towarzysz - nie, przyjaciel. Leniwe letnie popołudnie przerywa nadejście trójki podrostków, uzbrojonych w sztucer. Chłopcy żądają od mężczyzny pieniędzy, a gdy ten przyznaje, że ma zaledwie dwadzieścia dolarów, i to nie przy sobie, a w zaparkowanym nieopodal samochodzie, jeden z nich strzela psu w łeb. I uruchamia lawinę wydarzeń jak z najgorszego horroru...

Mimo tego dramatycznego początku historia toczy się dalej nieco leniwym tempem, pozwalając jedynie domyślać się kierunku, w którym zmierza, ale nie bezlitosnej eskalacji przemocy, jaką się zakończy. Bo owszem, finał będzie brutalny jak z horroru. Jednak to, co porusza w tej opowieści, to nie krwawe sceny, ale nieuchronność. Czytelnik podświadomie przewiduje bieg wydarzeń, bezkomromisowy i nieodwołalny - choć przecież wydawałoby się, że wystarczyłoby tak niewiele, by nie dopuścić do najgorszego. W tej historii poruszają melancholijne nuty, pojawiające się podczas wplecionych tu i ówdzie retrospekcji z życia starego człowieka. Porusza zderzenie światopoglądu jak nie z tej epoki, sztywnego szkieletu moralnych zasad, z bezkompromisowym i płytkim światem antagonistów. Porusza niemoc systemu prawnego wobec wydarzeń takich, jak opisane. Porusza tragiczna odyseja człowieka, który nie pragnie wiele - może skruchy, może refleksji nad samym sobą, a gdy jej nie znajduje, - zwykłej sprawiedliwości.

I tu dochodzimy do jądra tej opowieści - do pytania o granice wolności, o prawo do zemsty i wymierzanie sprawiedliwości w sytuacji, gdy struktury cywilizowanego porządku prawnego zawodzą. A także o wąską grań, po której wiedzie ścieżka pewnych życiowych wyborów, o niewidzialną granicę, po przekroczeniu której nie ma już powrotu do normalnego świata, a pozostają już tylko nagie instynkty i zapamiętanie się w przemocy. To poruszająca historia, ale jednak chyba typowa dla Stanów Zjednoczonych. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by coś podobnego mogło wydarzyć się w jednej ze starych europejskich demokracji... Czyżbyśmy mieli wszczepione inne zasady, odmienny moralny szkielet? I nie chodzi mi o bezmyślne okrucieństwo, będące wyzwalaczem tej historii, bo tego i u nas pod dostatkiem, ale raczej o sposób radzenia sobie z podobnymi zjawiskami - i na płaszczyźnie systemowej, i zwykłej, ludzkiej.

Niezależnie od tego, jakie pytania wzbudza ta opowieść - jedno trzeba jej oddać: jest świetnie napisana. Ketchum nie epatuje tanim dydaktyzmem, a koncentruje się na nastroju, na misternie budowanym napięciu, na doskonałych psychologicznych portretach. I za to go właśnie go lubię.

Dodam, że polskie wydanie zawiera jeszcze inną nowelę, "Prawo do życia", której w niemieckim wydaniu brakuje.

"Rudemu" daję piątkę (5/5).

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece

środa, 4 lipca 2012

Na zachodzie bez zmian?...

O nowościach, starociach i osobliwościach na półkach niemieckich księgarni kryminalnych specjalnie dla ZwB pisze tłumaczka Agnieszka Hofmann

Boom na kryminały trwa. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie, zaglądając do jakiejkolwiek księgarni za Odrą. Działy z literaturą kryminalną puchną, półki uginają się od nowości, wydawnictwa uwijają się i pracują pełną parą, by co miesiąc wypuścić na rynek 150 nowości kryminalnych, a czytelnik… No właśnie, co czytelnik na to? Waha się, przygnieciony zalewem nowalijek, czeka z utęsknieniem na kolejny tom ulubionego autora, a może kupuje w ciemno? Jak poradzić sobie wobec nieprzebranej mnogości pisarzy, podgatunków, stylów? Wybrać amerykański, mrożący krew w żyłach dreszczowiec o seryjnym mordercy? Zaufać klasykom i zdać się na spokojny angielski kryminał z gatunku whodunnit? Dać się porwać urlopowej fali i zauroczyć włoską siestą, przerwaną umiarkowanie krwawą zbrodnią? A może udać się w rodzime, przaśne rejony i pośmiać przy slapstickowych perypetiach alpejskiego policjanta?

Wybór jest ogromny, a wydawnictwa przekrzykują się jak przekupki na bazarze, zachwalające swój towar, którego jakość i świeżość nie zawsze dorównuje obietnicom. Można oczywiście zaufać listom bestsellerów, wśród których prym wiedzie niezawodna lista tygodnika „Spiegel”, odwzorowująca faktyczną sprzedaż i stan czytelniczych upodobań. Można podpytać panią w księgarni, ale gusta, wiadoma rzecz, są różniaste i to, co jednego porwie bez reszty, w innym wzbudzi niesmak lub pogrąży w bezdennej nudzie. Czasem sprawdzają się też strzały w ciemno, skutkujące spektakularnym odkryciem prawdziwej perełki. Czytelnicy Zbrodni w Bibliotece nie muszą się uciekać do tak drastycznych środków, wystarczy zajrzeć na portal i przeczytać artykuł o najnowszych trendach, modnych nazwiskach i sprawdzonych pewniakach. Zapraszam zatem na niemieckie salony księgarskie.

Czytaj dalej na portalu Zbrodnia w Bibliotece, gdzie ukazał się cały tekst.

wtorek, 3 lipca 2012

Mariusz Czubaj "Zanim znowu zabiję" - playlista XXL

Wydawnictwo WAB
Mroczna seria
Premiera: maj 2012
Liczba stron: 288
Cena: 36,90 zł



Nie macie dosyć tego całego futbolu?... A może brakuje Wam cowieczornego misterium z łaciatą skórzaną kulą w roli głównej?... Tak czy siak, bez piłki się nie obejdzie - nie w przypadku najnowszej powieści Mariusza Czubaja z Rudolfem Heinzem, polskim profilerem (a tak, mamy takich!) i arcymistrzem metafory, jak sam o sobie mawia. 

Cierpiących na futbolową awersję od razu uspokajam - to się da czytać i bez wielkiej namiętności dla piłki, czy sportu w ogóle, nawet jeśli powieść zahacza szerokim skrzydłem o piłkarskie rewiry. Mariusz Czubaj po prostu wstrzelił się w to, czym przez ostatnie tygodnie żyła Polska, licząc może trochę na porwanie i poniesienie przez futbolową falę. Po stronicach powieści nie skaczą jednak małe piłeczki... ale wyłaniają się z nich demony przeszłości. Tym razem Heinz będzie musiał się zmierzyć z kilkoma z nich - z Inkwizytorem, psychopatycznym zbrodniarzem, który raz już miał go w swoich szponach, a teraz, po ucieczce z psychiatryka, zamierza zapewnie dokończyć dzieło - w tym dzieło zemsty na Rudolfie, z piłkarską przeszłością paru podejrzanych, bowiem trop, który podejmuje nasz profiler, prowadzi w chlubne lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, a także z osobistym demonem numer jeden - własnym ojcem marnotrawnym, który po latach milczenia i nieobecności zwraca się do syna o pomoc w wyjaśnieniu zagadkowej samobójczej śmierci Jacka Kosa, piłkarza polskiej kadry.

Wątków jest kilka, a Heinz podejmuje śledztwo prywatnie, śmigając po Polsce to do Sandomierza, to do Warszawy, to do Darłowa, zbierając kawałki układanki i nie odrywając swego tropicielskiego nosa od śladu dziwnej sprawy o kryptonimie ZZZ, nawiązującej do słów, które skreślił zabójca, pozostawiając przed laty list: "Zróbcie to. Zanim znowu zabiję". Co krok pojawiają się tu nowe odsłony, które sprawiają, że w kręgu podejrzanych znajdzie się również własny ojciec Heinza. Intryga jest zgrabnie zakreślona, o przyjemnym stopniu zagmatwania, logicznie poprowadzona i rozwiązana, ale, prawdę mówiąc, niezbyt porywająca. Nie poniosła mnie przy lekturze tej książki żadna fala, nie obgryzałam paznokci i nie zarywałam nocy, by dowiedzieć się, kto jest mordercą. Parę wątków rozczarowało sztampowością i przewidywalnością - ten Inkwizytor! - i trochę się ten ukłon w stronę amerykańskich głupich thrillerów nie udał.

Co nie znaczy, że jest nudno czy miałko. Powieść jak najbardziej ma swoje walory - są cudowne polskie współczesne realia, łącznie z katastrofą smoleńską czy powodzią w Sandomierzu, są wplecione tu i ówdzie drobne zgryźliwości, którymi autor komentuje aktualne zjawiska czy wydarzenia, no i jest sam Heinz. O postaci profilera można powiedzieć dużo, można go lubić lub nie (to drugie jest zdecydowanie łatwiejsze), można się z nim zgadzać lub nie, ale jedno jest niezaprzeczalne: to bohater wyrazisty. Polaryzujący, owszem, wkurzający swoim osobistym rozmemłaniem (może pora już przestać użalać się nad samym sobą po śmierci ukochanej żony?...), irytujący tym wiecznym żłopaniem piwa i ssaniem e-papierosów, koniecznie o smaku chesterfieldów (dżizes...), wpadający czasem w rolę easy ridera, namiętnie słuchający muzyki (swoją drogą, czy ktoś się może pokusił o stworzenie playlisty wszystkich utworów, których Heinz wysłuchuje w tej powieści?...), jedzący śmieciowe jedzenie i tak dalej. Owszem, jest tu parę stereotypów, ale Heinz na pewno nie jest mdły, co dyskwalifikuje każdego porządnego książkowego detektywa. I za tą wyrazistość trzeba Mariusza Czubaja pochwalić, bo nie o każdym polskim (niepolskim zresztą też) śledczym da się to powiedzieć.

Wzburzonej fali namiętności nie było, ale był solidny kawał dobrej prozy, plasujący książkę raczej w górnych regionach kryminalnej skali. Jak dla mnie - kryminalnej wariatki - lektura obowiązkowa. I już czekam na kolejnego Heinza, wkurzającego następnymi gigantycznymi playlistami.

Moja ocena: czwóra, a jakże (4/5)!

Baza recenzji syndykatu Zbrodni w Bibliotece